Filozofia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 487
Kwestia sprawiedliwego podziału produktu społecznego w dzisiejszym świecie
The problem today is not lack of proper resources,
but lack of proper distribution (1)
Mahatma Gandhi
What's the best way to make sure that the poor have a share in a country's growing wealth: Regulation? Taxes? Philanthropy? (2)
Linsey McGoey
Sprawiedliwość społeczna
W potocznym rozumieniu oznacza ona przyznanie ludziom tego, co - w odczuciu większości - słusznie im się należy z różnych względów: wkładu pracy, zasług, pełnionych funkcji, pozycji społecznej, przydatności, ofiarności itd. W ustroju demokratycznym odczucie społeczne wynika z indywidualnych ocen i dlatego ma charakter intersubiektywny. To nie znaczy, że te oceny są w pełni autonomiczne i nie ulegają presji ze strony różnych organizacji, instytucji, autorytetów, ideologii, religii, norm stereotypów oraz innych czynników kulturowych. Autonomia jednostki jest zawsze względna i ograniczona. Inaczej jest w ustrojach totalitarnych. Tam oceny są podyktowane przez jedynowładców, którym nikt nie śmie się sprzeciwić.
Sprawiedliwość społeczna jest najbardziej odczuwalna przy dystrybucji sumarycznej wartości dóbr i usług wytworzonych wspólnym wysiłkiem społeczeństwa, tj. tego, co w ekonomii nazywa się całkowitym produktem społecznym, albo dochodem lub produktem narodowym.
O sprawiedliwą dystrybucję dochodu narodowego upominają się pracobiorcy i pracodawcy. Pierwsi, by czuć się dowartościowanymi i by móc zaspokajać swoje potrzeby, nie tylko egzystencjalne. Drudzy, by powiększać swoje dochody, ponieważ wiedzą, że zadowoleni pracownicy zwiększają swoją wydajność pracy oraz podnoszą jakość i ilość produkcji. Również politykom zależy na tym, gdyż obywatele zadowoleni ze sprawiedliwej dystrybucji dochodu narodowego chwalą ustrój i rząd.
Na pozór podział produktu społecznego wydaje się czymś prostym. Ale byłoby tak, gdyby istniała jakaś jedna zasada sprawiedliwości społecznej i jedno kryterium szacowania wartości tych dóbr, akceptowane przez znaczną większość społeczeństwa. Ale czegoś takiego nie ma. Nie sprawdziła się klasyczna marksowska teoria dystrybucji, realizowana w dyktaturze proletariatu i realnym socjalizmie, i neoklasyczna, realizowana we współczesnym neoliberalizmie.
Obecnie, w ramach teorii dystrybucji podejmuje się wiele prób znalezienia kryterium sprawiedliwego podziału dóbr społecznych, ale wciąż bez powodzenia. Dotychczas nie wymyślono takiego kryterium, zwłaszcza w ustroju liberalnej demokracji, które zadowalałoby właścicieli środków produkcji i kapitału, pracowników najemnych, klas rządzących oraz reszty społeczeństwa i które odpowiadałoby panującej ideologii politycznej. I chyba nie uda się go stworzyć na anachronicznym fundamencie ekonomii klasycznej, filozofii ekonomii oraz świadomości i pojęcia pracy, ukształtowanych jeszcze w dziewiętnastym wieku.
Najprościej byłoby uczciwie i skrupulatnie wycenić całkowity produkt społeczny i jego wartość liczoną w odpowiednich jednostkach monetarnych pomniejszoną o zyski firm, innowacje, amortyzację, ryzyko, inwestycje itp. wydatki konieczne i podzielić ją przez liczbę osób uczestniczących w procesie wytwarzania tego produktu. Jednak wymaga to rozwiązania dwóch problemów: ilościowej wyceny tej części produktu społecznego, której nie da się zmonetaryzować oraz ilościowego określenia udziału ludzi w procesach wytwarzania go.
W pierwszym przypadku chodzi na przykład o kapitał ludzki - o rynkową wycenę umiejętności, wiedzy (głównie specjalistycznej), doświadczenia zawodowego, posiadanych informacji, kultury pracy, zdolności organizatorskich, kwalifikacji, kompetencji, potencjału, innowacyjności i umiejętność synergicznej pracy zespołowej pracownika.(3)
Okazuje się, że najprostsza zasada dystrybucji nie jest w pełni sprawiedliwa. W społeczeństwie wiedzy całokształt wiedzy, umiejętności, kompetencji, doświadczeń zawodowych, postaw wobec pracy, kreatywności itp., czyli kapitał ludzki, jest składnikiem sił wytwórczych społeczeństwa. (A jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku spierano się o to, czy nauka wchodzi w skład sił wytwórczych). Ten kapitał przekształcił się już w towar, który ma określoną i coraz wyższą cenę i dobrze sprzedaje się na rynku pracy.
Wiedzą o tym biznesmeni, którzy bardzo dobrze potrafią nim zarządzać, by osiągać maksymalne zyski, ale nie politycy i rządy, od których zależy rozwój kapitału ludzkiego. Bezmyślnie redukują inwestycje, zamiast zwiększać je, w edukację (rozwój wiedzy i umiejętności) i wychowanie (kształtowanie odpowiedniej świadomości pracy i pozytywnych postaw wobec niej), a niektórzy umyślnie rujnują system edukacji, ponieważ zmierzają do coraz większego ogłupiania obywateli, jako że łatwiej rządzi się głupimi. Świadczy to o kompletnej głupocie rządów, które to czynią i w ten sposób umniejszają wartość produktu społecznego państwa.
Podobnie szkodliwa jest minimalizacja nakładów finansowych na służbę zdrowia i demontaż systemu ochrony zdrowia.
W drugim przypadku chodzi o to, w jakim stopniu ktoś był zaangażowany w wytwarzanie produktu społecznego. Jedni uczestniczą w tym bezpośrednio, inni pośrednio, jedni wykonują istotne prace odpłatne, drudzy – nieodpłatne, jedni z większym wysiłkiem, drudzy z mniejszym, jedni wykonują prace główne, drudzy - pomocnicze itd.
Proponowano różne sposoby pomiaru wartości kapitału ludzkiego, jak na przykład kosztowe (polegające na podliczaniu wartości wszystkich wydatków będących inwestycją w człowieka) oraz dochodowe (polegające na podliczeniu aktualnej wartości strumienia dochodów uzyskiwanych na przykład z tytułu wykształcenia). Jednak każda z nich budzi wiele wątpliwości i spotkała się z krytyką specjalistów od teorii dystrybucji.(4)
Wszystkie te propozycje odwołują się do metod pośrednich opartych na niejasno zdefiniowanych parametrach, kontrowersyjnych wzorach matematycznych i niedokładnych pomiarach. Toteż wciąż trwają poszukiwania choćby jednej metody bezpośredniego pomiaru, co - moim zdaniem - skazane jest na niepowodzenie z różnych względów.
By obyć się bez ilościowego określenia wartości produktu społecznego, korzysta się z jakościowych zasad jego dystrybucji sformułowanych w postaci imperatywów moralnych, jak na przykład: „Od każdego według jego zdolności – każdemu według jego wymagań” (5), albo pochodnych od niego: „Każdy według swoich możliwości, każdemu według jego potrzeb”, „Od każdego według jego kompetencji, każdemu według jego pracy” itp.
Jednak te hasła nie mają wartości aplikacyjnej; są abstrakcyjnymi i demagogicznymi sloganami. Wymownie dowiodło tego doświadczenie historyczne realnego socjalizmu. Mimo to, posługują się nimi współcześni politycy, obiecujący zbudować prawdziwie sprawiedliwe społeczeństwa - niestety, nie wiadomo kiedy. Takich zasad nie należy traktować jak realnie osiągalnego celu, lecz jak cel, do którego w najlepszym przypadku można tylko próbować zbliżać się asymptotycznie, czyli bez szans na jego osiągnięcie.
Praca źródłem bogactwa
Nikt dzisiaj, jak i dawniej, nie wątpi w to, że najważniejszym źródłem bogacenia się jednostek, społeczeństw i krajów była, jest i będzie praca ludzka – cielesna, wspomagana maszynami, komputerami i sztuczną inteligencją. Jeszcze do przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, mówiąc o pracy jak o źródle bogacenia się, miało się na myśli przede wszystkim pracę fizyczną. Później, w wyniku niesłychanie szybkiego postępu technicznego i podziału pracy, również pracę intelektualną i inne rodzaje pracy, jakie pojawiały się, nawet prace nieodpłatne.
Obecnie, udział pracy fizycznej w tworzeniu bogactwa społecznego jest coraz mniejszy w porównaniu z pracą intelektualną oraz innymi rodzajami pracy. W związku z tym, praca stała się niejako naturalnym kryterium dystrybucji produktu społecznego. Jednak, jeśli ma ona być determinantem dystrybucji bogactwa społecznego, to nie każda praca, lecz tylko społecznie użyteczna. (Nie chodzi o pracę społecznie użyteczną w rozumieniu prawa, jak na przykład roboty publiczne dla bezrobotnych).
Społecznie użyteczna praca to celowo podejmowane działania wytwórcze, w których wyniku powstają produkty i usługi niezbędne dla zaspokajania potrzeb własnych i wszystkich konsumentów w danej społeczności. „Społecznie użyteczna praca produkcyjna jest definiowana jako celowa i sensowna praca fizyczna, której wynikiem są towary lub usługi, użyteczne dla społeczeństwa”. (6)
Zasada dystrybucji w warunkach korporatokracji
Czym jest korporatokracja? Jest to rząd sprawowany przez grupy jednostek zwanych korporantami (przeważnie członków zarządów) stojących na czele największych korporacji (holdingów, koncernów, spółek itp.) w danym państwie.(7)
Korporatokraci nie tworzą rządów formalnych (8) ani jawnych, lecz nieformalne i ukryte, które działają podobnie, jak różne „niewidzialne ręce” w państwie, tzn. jak kryptorządy. (Z reguły, co skryte, podejrzewa się nie bez racji, że jest nieuczciwe). Postępująca globalizacja w sferze ekonomii, a w ślad za nią w sferze polityki, doprowadziła już do tego, że grupy korporantów sprawują faktyczne, choć nieformalne rządy w coraz większej liczbie państw w obrębie poszczególnych kontynentów jak i w wymiarze międzykontynentalnym.
W 2022 roku światem rządziło 12 najbogatszych korporacji (w nawiasach podano ich przychód w mld USD): Walmart (523.96), Sinopec Group (407.01), State Grid (383.91), China National Petroleum (379.13), Royal Dutch Shell (352.11), Saudi Aramco (329.78), Volkswagen (282.76), BP (282.62), Amazonka (280.52),Toyota Motor (275.29), Exxon Mobil (264.94), Apple (260.17).
Korporantami są najbogatsi ludzie świata, których największą zaletą jest sztuka robienia pieniędzy, liczenia ich oraz pomnażania. W listopadzie 2022 r. najbogatszymi ludźmi świata byli: Elon Musk (219 mld SD), Jeff Bezos (171), Bernard Arnault z rodziną (158), Bill Gates (129), Warren Buffett (118), Larry Page (111), Sergey Brin (107), Larry Ellison (106), Steve Ballmer (91), Mukesh Ambani (90,7), Gautam Adani (90), Michael Bloomberg (82), Carlos Slim Helu z rodziną (81,2), Francoise Bettencourt Meyers (74,8) i Mark Zuckerberg (67,3). (W nawiasach ich wartość netto w miliardach USD). (9)
Na szczęście, nie działają oni w sposób zorganizowany, lecz każdy osobno stara się rządzić politykami i rządami, głównie swojego kraju, ale też innych krajów w miarę swych możliwości.
Jeden korporatokrata nie stanowi wielkiego zagrożenia, ale stanowią go wszyscy, nawet niezorganizowani w jakieś tajne stowarzyszenia (sitwy, loże, mafie). Wprawdzie ich działania są rozproszone i niesynergiczne, ale dają efekt sumaryczny, jak lawina drobnych kamyczków sypiących się z różnych stron. Działają oni lobbingowo na wpływowych polityków, rządy, parlamenty i wielki biznes i często uciekają się do korupcji i szantażu. A lobbing i szantaż niszczą demokrację.
Niestety, lobbing, czyli zwykłe i niekaralne łapówkarstwo, przybiera postać swoistej pandemii.(10) Budżety lobbingowe korporacji (wydatki na korupcję) rosną bardzo szybko. Na przykład w 2015 r. budżet lobbingowy Apple wynosił 750 tys. euro, a obecnie 6,5 mln euro. Również Meta i Facebook, zwiększyły swój budżet lobbingowy ponad sześciokrotnie - od 450 tys. euro w 2015 r. do 6 mln euro w 2022 r.(11) W 2021 r. największym podmiotem lobbującym w Stanach Zjednoczonych była Amerykańska Izba Handlowa, której łączne wydatki na lobbing wyniosły 66,41 mln USD.(12)
Korporatokracja wytworzyła specyficzną kastę ludzi – centomiliarderderów, którzy zdobywają tak niepomierne (centomiliardowe) fortuny głównie dzięki niepomiernemu wyzyskowi innych i zawłaszczaniu bogactwa społecznego różnych krajów świata. Karol Marks napisał w Krytyce programu gotajskiego: „Nikt w społeczeństwie nie może zdobyć bogactwa, jeśli sam na nie zapracował na nie, tj., jeśli żyje z cudzej pracy i przywłaszcza sobie bogactwo stworzone kosztem cudzej pracy”.
Od razu nasuwa się pytanie, czy praca korporantów - działania biznesowe ukierunkowane przede wszystkim na bogacenie się dzięki wyzyskowi i korupcji - jest społecznie użyteczna i dzięki temu akceptowana moralnie, i czy przyczynia się ona do pomnażania bogactwa (produktu) społecznego. Z pewnością jest pracą w szerokim jej rozumieniu.(13) Jednak odpowiedź na pytanie, czy jest społecznie użyteczną, zależy od tego, czy przyczynia się do wzrostu bogactwa społecznego. Sądzę, że o wielekroć bardziej do bogactwa indywidualnego, a i to tylko pośrednio i w śmiesznie małym stopniu.
Poza tym, pracę ich postrzega się raczej jako nieuczciwą, ponieważ „Nikt nie jest w stanie uczciwie zarobić miliona dolarów”. (William Jennings Bryan). Pośrednio ich praca przyczynia się do powiększania bogactwa kraju (dochodu narodowego), jeśli płacą oni podatki, jak na przykład Bill Gates, który kiedyś powiedział: „Zapłaciłem więcej podatków - ponad 10 mld dolarów - niż ktokolwiek inny”. Jednak prawda jest taka, że wielu z nich ucieka do rajów podatkowych, albo oszukuje urzędy skarbowe. Tylko w USA, według danych Departamentu Skarbu, najbogatsi unikają płacenia 163 mld USD podatku dochodowego rocznie.
Oprócz tego wszyscy mają udział w finansowaniu projektów przemysłowych (co zresztą pomnaża ich dochody) i prac badawczo-naukowych w uczelniach oraz w sponsorowaniu uczelni prywatnych (grantów). Są to najczęściej kwoty kilkumilionowe.
Wpłacają też pewne kwoty na cele dobroczynne. W 2018 r. na cele dobroczynne dziewięciu najbogatszych miliarderów przekazywało średnio 3,8% swojego majątku. Natomiast pozostali wpłacali poniżej 1%. Przy tym, im który bogatszy, tym mniej wpłacił. Wyjątkiem jest Bill Gates, który przekazał aż 45,6 %.(14)
Trzeba jednak wiedzieć, że w większości przypadków ich działalność charytatywna nie wynika z „dobrego serca”, lecz ze zwykłej kalkulacji. Dzięki wpłatom na cele dobroczynne uzyskują ulgi lub odpisy podatkowe. Oprócz tego, filantropia kształtuje ich image „dobrego paniska” - człowieka troszczącego się o biednych i potrzebujących - który odgrywa ważną rolę w biznesie i polityce.
Największy udział w tworzeniu i wzroście bogactwa społecznego mają średnio bogaci i biedni, a nie miliarderzy, których liczbę w 2022 r na świecie szacuje się na 2668 do 3000. Ich łączny majątek wynosi 12,7 bilionów dolarów. Wartość majątku 86% z nich jest wyższa niż rok temu („Gdyby każdy miał usiąść na banknotach 100 dolarowych odpowiadających jego majątkowi, to większość ludzi siedziałaby na ziemi, klasa średnia z bogatych państw - na wysokości krzesła, a dwóch najbogatszych ludzi na świecie - w kosmosie”(15) Według World Inequality Report ich udział w światowym bogactwie wynosi tylko 3%. Liczba miliarderów szybko wzrasta. Na liście najbogatszych ludzi świata, opublikowanej w 2021 r. przez magazyn „Forbes” znajduje się 660 osób więcej niż w poprzednim roku, w tym 493 zupełnie nowych. To znaczy, że średnio co 17 godzin „rodził się” jeden z nich.
Im mniej kompetencji, tym większe żądania
Ta reguła odnosi się przede wszystkim do korporatokratów i polityków. W obu przypadkach, zazwyczaj o sukcesie nie decyduje poziom wykształcenia, odpowiednia wiedza merytoryczna, kultura osobista ani potrzebne umiejętności, lecz poplecznictwo, koterie, dziedziczenie, a czasem zbiegi okoliczności. Łatwo można przekonać się o tym wertując biografie tych osób.
Jakie wykształcenie i kompetencje zawodowe posiadają korporatokraci? Otóż większość z nich, przede wszystkim w krajach Ameryki Środkowej i Południowej, Afryki i Azji, nie ma wyższego wykształcenia albo, co najwyżej posiada licencjat. Tajwan, Tajlandia, Chiny i Brunei należą do krajów, w których żaden z nich nie zdobył jakiegokolwiek dyplomu. Wyższe wykształcenie ze stopniem magistra mają korporatokraci w wielu krajach Ameryki Północnej i Europy Zachodniej. (Na przykład, najbogatszy mieszkaniec Albanii Samir Mane do budowania swojej fortuny nie wykorzystał raczej swojego wykształcenia. W 1991 r. rozpoczął naukę na kierunku geologii w Wiedniu, ale studia rzucił już na pierwszym roku.)(16) Czy nie mając żadnego wyższego wykształcenia, albo tylko licencjackie, uzyskane zwykle w byle jakich uczelniach, posiadają odpowiednie kompetencje do rządzenia światem i ustawiania rządów i polityków?
W przeciwieństwie do nich lepsi są politycy. Większość z nich ma przynamniej stopień magistra, ale rzadko z tych dziedzin nauki, jakie wymagane są na ich stanowiskach. Czy oni też mają odpowiednie kompetencje do sprawowania władzy?
Tak korporatokraci, jak politycy, zajmują coraz wyższe stanowiska w biznesie i rządach. Ich awansom towarzyszy wzrost wymagań od społeczeństw, którymi jawnie lub skrycie rządzą. Przecież stare przysłowie głosi: „W miarę jedzenia apetyt rośnie”. Im więcej się posiada, tym więcej pragnie się mieć. Zwłaszcza, że w rozwijającym się społeczeństwie konsumpcyjnym „mieć” jest coraz ważniejsze od „być”. Pozycja społeczna i zawodowa, sława, pieniądze oraz dobra materialne, które się ma, sprawiają, że czuje się potrzebę posiadania ich jeszcze więcej. Chęć zysku, bogactw, władzy i sławy nie ma kresu i nigdy nie zostaje zaspokojona. W ten sposób stają się oni na własne życzenie, jak wielu innych ludzi, niewolnikami i zakładnikami stale rosnących potrzeb. Mogą je zaspokajać tylko w jeden sposób – wskutek zawłaszczania coraz większej części produktu społecznego.
Najgorsze jest to, że są oni głęboko przeświadczeni o tym, że im się to jak najbardziej słusznie i bezwarunkowo należy, ponieważ poświęcają się dla społeczeństwa. Wmawiają masom, że spełniają „misję”, a to coś więcej niż praca.(17) Ich celem życiowym jest najpierw zdobycie wysokiej pozycji dzięki posiadaniu odpowiedniego majątku, koneksji, poparcia itp., a potem władzy i nieustanne, coraz szybsze powiększanie swego majątku w wyniku zaspokajania coraz większych roszczeń, a nie zdobywania coraz większych kompetencji zawodowych i moralnych. W realizacji tego celu pomaga im to, że nie tylko czują się wszechwładnymi, ale faktycznie są nimi. Nikt nie waży się ich tknąć. Inaczej mówiąc, w najlepszym przypadku ich kompetencje pozostają na poziomie constans, a wymagania - na poziomie maximum.
To właśnie jest treścią prawa odwrotnej proporcji między kompetencjami i wymaganiami korporatokratów i polityków. Jak na razie, pełni ono rolę zasady „sprawiedliwego” podziału produktu społecznego.
Wiesław Sztumski
20 listopada 2022
1. Dzisiejszym problemem nie jest brak odpowiednich zasobów, ale brak odpowiedniej dystrybucji.
2. Jaki jest najlepszy sposób na to, aby biedni mieli udział w rosnącym bogactwie kraju: Regulacje? Podatki? Filantropia? (Linsey McGoey, Nie ma czegoś takiego jak darmowy prezent: Fundacja Gatesa i cena filantropii)
3. Maria Miczyńska-Kowalska, Kapitał ludzki w rozwoju społeczeństwa i gospodarki opartej na wiedzy, „Nierówności Społeczne a Wzrost Gospodarczy”, nr 3, 2017
4. Ireneusz Miciuła, Krzysztof Miciuła, Metody pomiaru wartości kapitału ludzkiego, Uniwersytet Szczeciński - Zeszyty Naukowe nr 858, „Współczesne Problemy Ekonomiczne”, nr 11, 2015
5. Jeder nach seinen Fähigkeiten, jedem nach seinen Bedürfnissen, Karl Marx, Kritik des Gothaer Programms
6. Satya Pal Ruhela, Work, Experience, Education, Diamond Books New Delhi, 2006
7. Korporacja to organizacja społeczna posiadająca osobowość prawną i opierająca się na kapitale jej członków (udziałowców). Potocznie przez korporacje rozumie się duże, międzynarodowe firmy, które zatrudniają wielu pracowników i maja swoje filie w innych krajach.
8. Rząd formalny (w rozumieniu polityki) to naczelny wykonawczy i zarządzający organ państwa, kierujący całym aparatem administracyjnym powoływany i odwoływany w wyniku wyborów.
9. Kerry A. Dolan, Chase Peterson-Withorn, The Richest In 2022 (https://www.forbes.com/billionaires; data dostępu 18.11.2022)
10. Lobbing to wywieranie wszelkimi sposobami wpływu na przedstawicieli władzy, żeby podjęli działania w danym kierunku, np. uchwalając nową czy zmieniając obowiązującą ustawę. Wywieranie to jednak musi odbywać się legalnymi metodami.
11. „Corporate Europe Observatory”, 20.09.2022
12. „OpenSecrtes (Following money in politics)” 30.09.2022
13. W. Sztumski, Krytycznie o pojęciu pracy i równowadze między czasem pracy i czasem wolnym, Relacje praca – życie pozazawodowe drogą do zrównoważonego rozwoju jednostki (red. R. Tomaszewska-Lipiec), Wydawnictwo Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego Bydgoszcz 2014
14. Paige Leskin, Oto 10 miliarderów z branży technologicznej, którzy wydają najwięcej na cele charytatywne, „Bussines Insider”, 01.02.2019.
15. Mieczysław Szubański, Trzy tysiące miliarderów, „Rzeczpospolita”, 30.04.2022
16. Rolf Bax, The college degree of the richest person in every country. (https://resume.io/blog/college-degree-richest-person-in-every-country; data dostępu 15.11.2022)
17. Wiesław Sztumski, Język w służbie kłamstwa, „Sprawy Nauki”, Nr 8-9, 2018
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2595
Być może jest taka prawidłowość rozwoju społecznego, że liczba sprzeczności rośnie wraz z postępem cywilizacyjnym, przyrostem demograficznym i kondensacją przestrzeni społecznej, a ten wzrost dokonuje się nie liniowo, lecz wykładniczo. Jednocześnie, wiele z nich staje się coraz ostrzejszych i coraz trudniej jest je łagodzić lub eliminować. Sprzeczności społeczne mają postać sporów, konfliktów i antagonizmów społecznych.
Różne są przyczyny i skutki sprzeczności społecznych. Przede wszystkim rodzą się one na gruncie zazdrości (przyczyna psychologiczna, subiektywna) oraz konkurencji (przyczyna ekonomiczna, obiektywna).
U podstaw stosunków między ludźmi - wzajemnego odnoszenia się do siebie, zachowania się wobec innych i działań podejmowanych w stosunku do nich - leżą czynniki osobowościowe i egzystencjalne.
Negatywnymi skutkami sprzeczności społecznych są postawy wrogości, ksenofobii, nienawiści i agresji. Są nimi również zjawiska dysharmonii społecznej, dysfunkcji społeczeństwa i państwa, a także organizacji oraz instytucji społecznych i państwowych.
Te postawy i zjawiska narastają, szerzą się i potęgują w tempie proporcjonalnym do przyspieszania różnych procesów zachodzących w socjosferze zgodnie z zasadą akceleracji, której podporządkowany jest współczesny świat.
Wśród dorosłych, młodzieży, a nawet dzieci coraz więcej jest wrogości, agresji, zawiści i nienawiści (modne ostatnio hejtowanie) oraz nieprzebierającej w środkach, formach i sposobach walki konkurencyjnej: o pracę, stanowisko, ocenę, pozycję społeczną, władzę i bogactwo. Im bardziej ludzie poddają się ideologii konsumpcjonizmu, tym zawzięciej konkurują, nienawidzą i zwalczają się. I tym częściej popadają w konflikty. Towarzyszy temu zanik postaw empatii, życzliwości i życia w zgodzie. Konflikty, spory, waśnie i zwalczanie się mają miejsce wewnątrz grup społecznych oraz organizacji (rodzin, partii politycznych, instytucji, przedsiębiorstw, kościołów itp.) i między nimi. Powszechne skonfliktowanie i walka stanowią jedno z poważnych zagrożeń dla należytego funkcjonowania społeczeństwa oraz dla egzystencji jednostek.
Niezbędna adaptacja
Życie w takich warunkach staje się coraz trudniejsze, niekiedy nie do zniesienia, a szanse na przeżycie są coraz bardziej ograniczone. Nie da się ich zmienić tak długo, jak długo będzie trwać obecny system ekonomiczny, ustrój polityczny i odpowiadająca im ideologia konsumpcjonizmu. Te trzy elementy są mocno sprzęgnięte ze sobą i wspomagają się nawzajem; dlatego są bardzo stabilne i odporne na zmiany, które tu i ówdzie próbuje się czasami podejmować.
Wobec tej sytuacji jesteśmy faktycznie bezradni i bezsilni. Dlatego, dopóki nie dokona się jakaś rewolucja w skali światowej - ustrojowa, ekonomiczna i aksjologiczna - nie pozostaje nic innego, jak dostosować się do życia w takich warunkach. Adaptacja do środowiska jest warunkiem koniecznym do przeżycia. Chęć przeżycia - charakterystyczna dla wszystkich istot żywych, wynikająca z instynktu samozachowawczego, którego ludzie jeszcze nie wyzbyli się – zmusza do podejmowania działań na rzecz ograniczania, osłabiania lub łagodzenia sprzeczności społecznych. Nie dotyczy to podstawowych i typowych dla naszych czasów sprzeczności, których w ogóle nie sposób się pozbyć, jak np. między kapitałem a pracą, albo bogatymi i biednymi. Z nimi po prostu trzeba się pogodzić i przejść do porządku dziennego nad nimi.
Ale jest masa sprzeczności nieistotnych, które mają postać mniej lub bardziej znaczących konfliktów, które też nękają ludzi, utrudniają im życie i przeżycie. Realną szansą na uporanie się z nimi - złagodzenie lub eliminację - jest kształtowanie postaw tolerancji dla wszelkich inności, wzajemnego przebaczania sobie (miłosierdzia), a także chęć dochodzenia do kompromisów, albo konsensusów.
Jednak z wybaczaniem - a tym bardziej z miłosierdziem (mamy „rok miłosierdzia”) zalecanym przez katolików, którzy stanowią większość naszego społeczeństwa - nie mamy do czynienia za często. Te zalecenia kościoła są nagminnie ignorowane w zachowaniach codziennych. Być może dlatego, że w tym systemie społecznym, gdzie „człowiek człowiekowi wilkiem”, oznaczałoby to nieporadność, brak siły, umiejętności i chęci stawiania czoła przeciwnikowi, albo tchórzostwo (unikanie walki lub ucieczka z pola walki).
Natomiast z powszechną aprobatą spotyka się dążenie do kompromisów. Upatruje się w nich panaceum na zażegnywanie sporów i konfliktów wynikających z obrony interesów stron pozostających w sporze lub konflikcie.
Zgniły kompromis
Dążenie do rozwiązywania konfliktów za pomocą kompromisów, a nie walki, jest czymś pozytywnym. Jednak kompromis nie jest najlepszym narzędziem usuwania konfliktu.
Po pierwsze, nie likwiduje go całkowicie, tylko wycisza.
Po drugie, w większości przypadków, usuwa go na pewien czas, w którym konflikt nabrzmiewa w ukryciu, by w stosownym momencie odrodzić się, nawet w ostrzejszej formie niż poprzednio.
Po trzecie, nie satysfakcjonuje stron uczestniczących w konflikcie, gdyż mają one świadomość tego, że w imię jakiegoś dobra wspólnego, dla którego zawarły kompromis, muszą zgodzić się na rezygnację z części swych interesów lub aspiracji.
Kompromis rzadko jest dobry, częściej bywa „zgniły”. Mimo to, w zaistniałej sytuacji konfliktowej poszukuje się kompromisu. Czasem, żeby faktycznie żyć w zgodzie, a czasem, żeby tylko udawać, że chce się zgody. W tym drugim przypadku szukanie kompromisu jest działaniem intencjonalnie pozorowanym po to, by być dobrze widzianym przez postronnych ludzi; w rzeczywistości chodzi o maskowanie przed nimi swojej złości, wrogości czy agresji. Wiedza przeciętnych ludzi o kompromisach jest nikła, często żadna. Sztuki osiągania kompromisu nie uczy się w szkołach, mimo że należałoby to czynić w świecie tak mocno skonfliktowanym teraz, a jeszcze mocniej w przyszłości. Niestety, cele wychowawcze są coraz mniej dostosowane do potrzeb współczesności.
Również klasa polityczna i zarządzająca niewiele różni się w tym względzie od reszty społeczeństwa, jakkolwiek niektórzy z nich ukończyli odpowiednie, albo byle jakie studia w „Wyższych Szkołach Pobierania Czesnego”.
Wśród tych, którzy opanowali tę wiedzę i posiedli stosowne umiejętności, są tacy, którzy tylko pozorują wolę kompromisu, chociaż z góry wiedzą, że poszukiwanie go musi zakończyć się niepowodzeniem. Oni za żadne skarby nie zrezygnują ze swego stanowiska, nie ustąpią w sporze, a tym bardziej nie przyznają się do popełnionych błędów, ani do winy. To są ludzie z natury obsesyjni, despotyczni, agresywni, często zakompleksieni i jakby przeznaczeni do sprawowania władzy totalitarnej. Charakteryzuje ich zadufanie w swojej racji, której inni nie przyznają im, zacietrzewienie i nieprzejednanie. Żywią się sporami i konfliktami, dzięki którym umacniają swoje panowanie nad innymi. Są tak głupi, chociaż nie brakuje im sprytu, przebiegłości i inteligencji, że nie zdają sobie sprawy z własnej głupoty i z tego, że szkodzą ogółowi, instytucjom, organizacjom i państwu. Najgorsze są rządy głupich.
Z tolerancją na bakier Warunkiem niezbędnym do wszczęcia działań na rzecz kompromisu jest tolerancja. Trzeba akceptować przeciwnika w sporze i jego racje (nikt nie spiera się bez racji), uznać go za równoprawnego partnera, mimo nierówności pozycji społecznej, wykształcenia, itp., zrozumieć go oraz być wyrozumiałym dla niego, jego stanowiska i żądań.
Ale w naszym społeczeństwie z tolerancją też nie jest dobrze. Również na tę sprawę wciąż jeszcze zwraca się za mało uwago w edukacji. Jesteśmy mało tolerancyjni dla różnego rodzaju ludzi - nawet najbliższych nam - i rozmaitych inności.
A na dodatek różni ludzie (głównie przedstawiciele władz), organizacje, ideologie i religie, kierując się źle rozumianymi pojęciami patriotyzmu, tożsamości narodowej i dobra wspólnego (bliskimi nacjonalizmowi i szowinizmowi), nawołują jawnie w pochodach, na wiecach, w środkach masowego przekazu i Internecie do nietolerancji oraz ksenofobii. I do zwalczania ludzi nie mieszczących się w stereotypie Polaka-katolika, innych i obcych pod względem etnicznym, wyznaniowym, kulturowym, itd.
Ludzie w większości nie znają zasad tolerancji i nie interesują się nią, mimo że życie w społeczeństwie pluralistycznym - kształtowanym na razie pomału, ale w przyszłości szybciej pod wpływem globalizacji i transmigracji - wymusza posiadanie takiej wiedzy i odpowiednie postępowanie.
Negocjacje tak, ale… Ważnym instrumentem służącym do osiągania kompromisu jest negocjacja. Jest ona warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym dla kompromisu. Daje ona efekty w rozwiązywaniu konfliktów, jeśli spełnione są odpowiednie warunki: - Strony konfliktu związane są interesami, z których jedne są wspólne i one muszą przeważyć, by doszło do zawarcia porozumienia. - Przynajmniej na początku, strony muszą okazywać wolę szukania porozumienia, aniżeli podejmowania otwartej walki prowadzącej do kapitulacji jednej z nich, czy do trwałego zerwania wzajemnych stosunków. - Strony powinny posiadać umiejętność jasnego i komunikatywnego porozumiewania się. - Strony, przystępując do negocjacji, powinny być przygotowane do wzajemnych ustępstw. - Relacje w trakcie negocjacji powinny być oparte na partnerstwie, wzajemnym zaufaniu, chęci do współpracy i prawdomówności.
Z różnych przyczyn te warunki nie są spełniane w negocjacjach mających na celu osiągnięcie kompromisów - przede wszystkim w ważnych sporach politycznych. Tutaj jedna ze stron stoi na stanowisku nieustępliwości w kwestiach wyjściowych, co od razu przesądza o losie negocjacji i bezsensie ich kontynuacji. Podejmuje się je więc tylko „na pokaz”, dla stworzenia pozoru, albo w celu wygrania na czasie, jak to miało miejsce w przypadku sporu o Trybunał Konstytucyjny. Jeśli negocjuje się tylko w tym celu, to dążenie do kompromisu z góry skazuje się na niepowodzenie - zamiast niego pojawia się kompromitacja i ośmieszenie. Problemy z komunikacją Duże zastrzeżenia można mieć do komunikacji między stronami – sposobu wyrażania się, zdolności rozumienia wypowiedzi, odpowiedzialności za słowa i intencjonalnie popełnianych nadużyć semantycznych związanych z relatywizmem znaczeniowym.
Te braki umiejętności komunikacji (z wyjątkiem celowo popełnianych błędów) biorą się ze złej praktyki nauczania języka ojczystego w szkołach. Jest ona skutkiem znacznej redukcji godzin lekcyjnych i programów nauczania, po części winni są nauczyciele, ale oni są bezsilni wobec niemądrych zarządzeń Ministerstwa Edukacji i kuratoriów.
W szkołach (z wyjątkiem studiów specjalistycznych) nie uczy się zasad poprawnego i czytelnego wyrażania myśli, ani obrony swych poglądów, o ile w ogóle pozwala się mieć uczniom własne poglądy, niezgodne z poglądami nauczycieli.
Te luki w edukacji reprezentanci elit władzy mogliby nadrobić na przykład dzięki obligatoryjnemu douczaniu się na kursach lub studiach podyplomowych zanim zostaną umieszczeni na listach wyborczych. Ale tego się nie robi, a oni sami tego nie chcą. Do wyborów wystarczają im bajkowe programy obfitujące w fantasmagorie, albo straszaki. Masy lubią iluzje i straszydła, bo budzą w nich marzenia, albo lęki. A cóż warte jest życie bez tego? Dlatego w wyborach zwyciężają oszuści obiecujący gruszki na wierzbach, a nie prawdomówni realiści.
Do nadużyć semantycznych dochodzi jeszcze jedno, polegające na nieuprawnionym uogólnianiu. Polega ono między innymi na wmawianiu ludziom, że władza pochodząca z demokratycznych wyborów reprezentuje całe społeczeństwo i dlatego wszelkie jej działania, nawet złe i szkodliwe, powinny być akceptowane przez wszystkich, bo mniejszość musi podporządkować się woli większości.
Takie nadużycie popełnia na przykład partia PiS, na którą głosowało zaledwie 5,71 mln obywateli spośród 30,53 mln uprawnionych do głosowania, tj. 18,70 %, zaś spośród faktycznie głosujących (frekwencja wynosiła 50,92%) 24,82 mln osób, tj. 62,30 %, nie głosowało na tę partię. Jeśli liczyć głosujących faktycznie (uczestniczących w wyborach), to okazuje się, że na PiS głosowało 37%, a na inne partie 63%, a więc też nie większość (dane PKW -http://parlament2015.pkw.gov.pl).
W świetle tego, jakby nie liczyć, nie zdobyła ona poparcia żadnej większości społeczeństwa. A wmawianie ludziom o mandacie uzyskanym od całego społeczeństwa i legitymizacji rządów tej partii do reprezentowania woli całego narodu jest zwykłym nadużyciem bezzasadnego uogólnienia i szalbierstwem politycznym.
Do tego trzeba dodać, że znikoma, chociaż bezwzględna większość posłów PiS w parlamencie (235 na 460, tj. 51 %) nie uprawnia ich do wypowiadania się w imieniu całego społeczeństwa i narzucaniu mu swojej woli. Świadczy tylko o ich zarozumialstwie, pysze, arogancji i pokusie do dyktatorstwa. Nie wiedzą, albo zapomnieli o tym, że w prawdziwej demokracji rządzi większość parlamentarna, która szanuje mniejszości, nawet te nieliczne, a zwłaszcza najsłabsze.
Historia uczy
Kompromisy są niezbędne nie tylko do przeżycia biologicznego, ale i politycznego. Historia pokazuje, że rządy totalitarne, które z natury rzeczy w ogóle nie były skłonne do kompromisów i dążyły do konfrontacji (wojen, puczów, rewolucji itp.), stosunkowo szybko upadły; najbardziej dyktatorskie - po kilkudziesięciu latach.
Przetrwanie rządów w warunkach współczesnego świata będzie zależeć od ich chęci do znajdowania kompromisów, umiejętności i znawstwa sztuki osiągania kompromisów w najtrudniejszych sytuacjach, które zrazu zdają się bez wyjścia.
Ile razy doszłoby do kolejnej wojny światowej, gdyby nie mądrość rządzących supermocarstwami. W najbardziej spornych sprawach potrafiły się one dogadać nie tracąc swej pozycji, mimo ustępstw i częściowej rezygnacji z egoistycznych interesów.
Z dążeniem do prawdziwych kompromisów międzynarodowych i wewnętrznych mamy do czynienia również teraz. Na kompromisach opiera się polityka mądrych rządów w wielu krajach. Tylko takie prawdziwe i mądre kompromisy rozwiązują sprzeczności. Fałszywe i pozorowane szybko zostają zdemaskowane i są nieskuteczne. A jeśli czasami zdarzają się, to kompromitują polityków i ich rządy. Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1329
W systemie parlamentarnym opozycję tworzą jednostki i formacje parlamentu nieuczestniczące w formowaniu rządu, ani w zarządzaniu państwem; są to posłowie bezpartyjni, partie polityczne, grupy parlamentarne oraz frakcje.
Oprócz tego jest opozycja pozaparlamentarna, składająca się z ugrupowań politycznych, które nie weszły w skład parlamentu.
Opozycja może być konstruktywna lub destruktywna w zależności od tego, jak układają się relacje między nią i partiami rządzącymi. Mogą one kształtować się na zasadzie konkurencji w stosunku do partii rządzących i rządu, albo na zasadzie współpracy z nimi, przy czym różnie układają się proporcje między konkurencją a współpracą.
Zazwyczaj w normalnie funkcjonującym parlamencie i państwie, opozycja jest konkurencją dla ugrupowań rządzących i zarazem współpracuje z nimi w celu doskonalenia zarządzania państwem i dla dobra społeczeństwa.
W sytuacjach ekstremalnych opozycja może przybrać postać opozycji totalnej. Trudno znaleźć jakąś definicję takiej opozycji, ale z kontekstów wypowiedzi, w których to wyrażenie się pojawia wynika, że taka opozycja neguje wszystko, co robi partia rządząca lub rząd i a priori nie zgadza się na żadne pomysły przedstawiane przez ugrupowania rządzące. Jej jedynym i najważniejszym celem jest przeciwstawianie się wszelkim inicjatywom rządu, które albo opozycja, albo społeczeństwo uważa za złe, i doprowadzenie do upadku rządu - przedwczesnego lub w następnych wyborach parlamentarnych.
Taka sytuacja ekstremalna pojawia się w wyniku rządów totalitarnych lub autorytarnych.
Z tych względów opozycja powinna być zawsze gotową do zastąpienia rządu i tworzyć gabinet cieni. Ale to ma sens wówczas, gdy opozycja reprezentowana przez mniejszość parlamentarną ma szanse na zwycięstwo w przyszłych wyborach.
Do podstawowych zadań opozycji należy krytyka i kontrola rządu oraz - ewentualnie - przedstawianie alternatywnych propozycji legislacyjnych. Opozycja powinna uczestniczyć w procesach politycznych i oferować konkurencyjne rozwiązania problemów, mając na uwadze przede wszystkim dobro publiczne jak i przeciwdziałać ewentualnemu nadużywaniu władzy przez rząd.
W dzisiejszych czasach istnienie opozycji jest szczególnie uzasadnione i potrzebne. A to dlatego, że w różnych krajach, nawet charakteryzujących się wysokim poziomem rozwoju parlamentaryzmu, demokratyzacji i kultury politycznej, demokracja ulega stopniowej degeneracji w toku ewolucji od demokracji bezpośredniej, przez reprezentatywną do partyjnej.
Ta ostatnia wydaje się formą demokracji najbardziej wynaturzoną i oddaloną od ideału ustroju demokratycznego, zakodowanego w świadomości potocznej. Im lepiej rozwinięta jest demokracja, tym bardziej jest zagrożona przez systemy totalitarne. Schyłek opozycji postępuje wraz ze schyłkiem demokracji.
Słabość suwerena
Zagrożenie narasta w miarę tego, jak słabnie rola suwerena i zmniejsza się jego udział w rządzeniu państwem oraz jego aktywność polityczna. Niestety, tak się dzieje i coraz wyraźniej ujawnia się tendencja do maksymalnej eliminacji suwerena z rozgrywek politycznych. Politykom dążącym do sprawowania władzy absolutnej zależy na tym, aby społeczeństwo nigdy nie dojrzało do prawdziwej demokracji. Bowiem – jak pisał Karl Jaspers – „Naród staje się dojrzały do demokracji, gdy uprawia politykę i jest aktywny politycznie. Jeśli nie zezwala mu się na aktywność polityczną, to nie ma żadnego sposobu na to, by dojrzał do demokracji.” (cyt. za: Politik über die Köpfe der Menschen hinweg, w: „Telepolis“, 29. 4. 2017)
A zatem, głównymi przyczynami tego procesu są celowe działania ugrupowań rządzących ukierunkowane na maksymalne osłabienie aktywności politycznej suwerena oraz tworzenie takiej sytuacji politycznej, w której suweren uświadamia sobie własną niemoc i bezradność wobec elity sprawującej rządy i dlatego rezygnuje z aktywności politycznej i przyjmuje postawę biernego obserwatora procesów politycznych.
W zdegenerowanej demokracji władza nie pyta suwerena o jego zdanie na temat podejmowania decyzji i uchwał. Istnieje wprawdzie możliwość przeprowadzania referendów w ważnych kwestiach, ale rzadko się z niej korzysta ze względu na koszty, albo dlatego, że wnioski o przeprowadzenie referendum zgłaszane przez ugrupowania opozycyjne są odrzucane przez parlament zdominowany przez partie rządzące.
Z drugiej strony, społeczeństwo nie chce już brać udziału w referendach, ponieważ świadome jest swej bezsilności wobec wszechwładzy rządu. Coraz bardziej doświadcza tego, że polityka toczy się ponad ich głowami. W takim razie, nawet, jeśli dochodzi do referendum, to jego wyniki są nieważne ze względu na niską frekwencję. (Na przykład, w referendum w Polsce w 2015 r. w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych, frekwencja wyniosła zaledwie 7,8%.) W związku z tym, suweren coraz bardziej redukuje swoją aktywność polityczną i niechcący przyczynia się do osiągania celu partii rządzących – zepchnięcia go na margines życia politycznego.
Ugrupowania rządzące boją się referendów, ponieważ coraz częściej przekształcają się one w plebiscyty, w których wyniku rządy, utraciwszy zaufanie suwerena i kierując się honorem, podają się do dymisji. (Tak było np. w przypadku Berlusconiego we Włoszech w 2011 r. i w Wielkiej Brytanii w przypadku Camerona w 2016 r.)
Kiedy państwo łupem partii…
Partiom rządzącym zależy na tym, by wcielić się w rolę suwerena i doprowadzić do ubezwłasnowolnienia go pod względem politycznym. Dzięki temu mogą one rządzić, jak im się podoba, nie licząc się z podwładnymi. W konsekwencji pojawia się rząd partii zamiast rządu suwerena, a demokracja reprezentatywna staje się coraz mniej reprezentatywna i w końcu przekształca się w absolutyzm partyjny, w rząd, który coraz bardziej wyobcowuje się od obywateli.
Taka transformacja przebiega już z powodzeniem w niektórych krajach, głównie w tych, gdzie tworzą się rządy monopartyjne. W tych krajach państwo faktycznie staje się łupem partii rządzącej samowładnie.
Aktywność polityczna suwerena słabnie wskutek dezorganizacji i rozpraszania go w wyniku zamiany jednego celu najważniejszego na kilka lub więcej celów mało ważnych oraz podziału na różne grupy, często charakteryzujące się sprzecznymi interesami, w zależności od przekonań politycznych, ideologicznych, albo wyznaniowych. W ten sposób tworzy się określone (z góry zaplanowane) grupy elektoratu, którymi łatwo manipulować. W związku z tym, suweren traci spójność i jednolitość i sam staje się upartyjniony. To komplikuje badania opinii publicznej, których wyniki okazują się mało wiarogodne, o czym coraz częściej można się przekonać.
Suweren traci swą moc polityczną w wyniku ograniczania roli samorządów poprzez kontrolę ich działalności przez funkcjonariuszy partyjno-państwowych. Niewielki pożytek jest z tego, że władze samorządowe są faktycznie autentycznymi reprezentantami lokalnych suwerenów, jeśli stoi nad nimi funkcjonariusz-cenzor, nasłany przez partię rządzącą, który ma prawo uchylać uchwały samorządu, o ile uzna je za sprzeczne z oczekiwaniami rządu, albo jest władny do pozbawienia urzędników samorządowych pewnych funkcji w obawie, że mogliby sprzeciwiać się interesom rządu.
Znaczne osłabienie roli suwerena i jego aktywności politycznej jest również skutkiem zawłaszczenia mass mediów - zwłaszcza publicznych - przez partię rządzącą. W takiej sytuacji suweren nie ma gdzie, ani jak manifestować swojej opinii w rozległej przestrzeni publicznej.
Wreszcie, do ubezwłasnowolnienia politycznego suwerena przyczynia się likwidacja trójpodziału władzy w demokracji związana z redukcją stopnia niezawisłości sądów - od najniższego do najwyższego szczebla - w rezultacie mianowania przez organy państwowe sędziów i prokuratorów z tzw. klucza partyjnego.
Ograniczenie aktywności politycznej suwerena, jakim jest naród czy społeczeństwo, pozbawia opozycję zaplecza społecznego, bazy bytowej, niezbędnej do jej istnienia oraz prawidłowego funkcjonowania. Czyni z opozycji pariasa, którego przedsięwzięcia są z góry skazane na niepowodzenie. W takim razie, opozycja albo przestaje funkcjonować, albo zmuszona jest działać w ukryciu i cichcem prowadzić „pracę u podstaw” w celu mobilizacji elektoratu i pozyskania go sobie w kolejnych wyborach parlamentarnych, albo radykalizować się w celu dokonania jakiegoś puczu, przewrotu ustrojowego, a w ostateczności, kiedy już nie ma nic do stracenia - rewolucji.
Jednak tak radykalne działania wydają się mało prawdopodobne i mają nikłe szanse powodzenia w krótkim horyzoncie czasowym, co oczywiście nie znaczy, że nie mogą się zdarzyć. To zależy od konkretnej sytuacji, nastrojów społecznych i granic wytrzymałości społeczeństwa na próby dokonania transformacji ustroju demokratycznego w ustrój autorytarny.
Większe szanse zwycięstwa i mniej bolesne ma rozwiązanie polegające na prowadzeniu pozytywistycznej pracy u podstaw w celu restytucji niezależnego suwerena i na cierpliwym oczekiwaniu na sprzyjające warunki obiektywne. Historia pokazuje, że po pewnym czasie systemy monopartyjne - autorytarne, dyktatorskie i totalitarne - które już zdążyły ustabilizować się jako tako, rozpadają się w wyniku sprzeczności wewnętrznych i nieprzejednanej walki o władzę w obrębie partii rządzącej.
Marzenie o mądrym rządzie i równie mądrej opozycji
W poprawnie funkcjonującym ustroju demokracji reprezentatywnej opozycja jest ważną siłą polityczną tak dla suwerena, jak i dla rządu. Opozycja utrwala swoje znaczenie w parlamencie, państwie i zyskuje dobrą opinię w społeczeństwie, gdy nie tylko sprawuje kontrolę nad partią rządząca i rządem, ale pomaga w rządzeniu, gdy jest godnym zaufania partnerem. To wcale nie przeszkadza jej w rywalizacji o władzę w kolejnych wyborach parlamentarnych lub samorządowych. Wręcz przeciwnie, uczciwe partnerstwo pomaga jej w walce konkurencyjnej.
Jednak warunkiem koniecznym, choć może niewystarczającym, jest funkcjonowanie partii rządzącej i opozycji w państwie, gdzie jest normalny ustrój demokratyczny i dostatecznie wysoki poziom kultury politycznej i osobistej, przede wszystkim członków parlamentu i rządu.
Natomiast w zdegenerowanym ustroju demokratycznym, opozycja jest postrzegana przez partię rządzącą jak wróg, którego trzeba zniszczyć – nie fizycznie, w wyniku likwidacji w obozach koncentracyjnych czy więzieniach, lecz politycznie, w wyniku zniesławienia i bezpowrotnego wykluczenia z życia politycznego społeczeństwa.
W tym celu nie przebiera się w środkach - podważa się moralność liderów opozycji, czyni się z nich kłamców i aferzystów (często zmyślonych) i oskarża się o różne przestępstwa, współpracę z różnymi wywiadami, działanie w interesie obcych państw, zdradę ojczyzny, a nawet o rzekomo popełnione zbrodnie.
Partia rządząca, działając w zacietrzewieniu, nieświadomie szkodzi sama sobie, ponieważ pozbawia się wroga zewnętrznego oraz skazuje się na walkę z wrogami wewnętrznymi (towarzyszami partyjnymi), czyli na zwalczanie samych siebie w ramach rozgrywek politycznych o przywództwo partyjne i objęcie najwyższych stanowisk w państwie i intratnych posad w organizacjach gospodarczych.
Partia rządząca żywi się zwalczaniem opozycji, głównie ich przywódców i dzięki skutecznej walce z nią uzyskuje poparcie elektoratu. Umacnia swe panowanie dzięki zwalczaniu swoich wrogów, utożsamianych z „wrogami ludu” lub państwa. Mogą to być wrogowie realni lub wymyśleni przez służby specjalne (służby bezpieczeństwa).
Tak na przykład, w przypadku partii faszystowskiej w Trzeciej Rzeszy Niemieckiej wrogowie wymyślani byli przez tajną policję (Gestapo), a w przypadku partii bolszewickiej w ZSRR, wrogowie wymyślani byli przez ludowy komitet spraw wewnętrznych (NKWD).
W jednym i drugim przypadku przywódców partii rządzących straszono jakimiś wrogami rzeczywistymi, albo urojonymi (Adolfa Hitlera straszył Heinrich Himmler, a Józefa Stalina straszył Ławrientij Beria), po to, by faktyczną władzę w państwie sprawowali oni - kierownicy służb bezpieczeństwa (tajnej policji, wywiadu, kontrwywiadu itp.), będących w rzeczywistości organami ponadpaństwowymi.
Z różnych powodów, przede wszystkim w celu zapewnienia spokoju i ładu społecznego oraz koncentracji wysiłków podejmowanych przez wszystkich na rzecz dobra wspólnego, a nie prywaty, należy budować lub odbudowywać relacje współpracy między partią rządzącą i opozycją.
Rywal i konkurent nie jest wrogiem, którego trzeba zniszczyć, lecz kimś, z kim powinno się współzawodniczyć w działalności po to, by osiągać wciąż lepsze wyniki, i kto pomaga w tym. O ile relacje partnerskie między partią rządzącą i opozycją sprzyjają rozwojowi kraju, to relacja nienawiści prowadzi kraj do podziałów i zaostrzania sprzeczności społecznych, do dezintegracji i antagonizmów, które grożą poważnym rozpadem społeczeństwa i upadkiem państwa. Tę konkluzję potwierdza stare przysłowie ludowe, którego mądrość potwierdza doświadczenie wielu pokoleń: „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Szkoda, że tak szybko zapomniano o nim, jak zresztą o wielu innych sentencjach ludowych.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2199
Jeśli demokracja nie upadnie z jakiejś przyczyny zewnętrznej, to rozpadnie się samoczynnie w wyniku naturalnej ewolucji za sprawą pogardy dla jej kluczowych wartości.
Ostatnie stadium rozwoju demokracji zachodniej
Począwszy od Starożytności, ustrój demokratyczny („demokracja") przeszedł dwie fazy ewolucji - wzrostu i szczytu, a teraz znajduje się w fazie schyłkowej. Faza wzrostu obejmowała okres od demokracji ateńskiej do nowożytnej w okresie kształtowania się gospodarki kapitalistycznej. Apogeum osiągnęła demokracja w czasach rozkwitu gospodarki liberalnej.
Faza schyłkowa rozpoczęła się po I wojnie światowej. Zaczęła ona przyśpieszać po II wojnie światowej, a jeszcze bardziej od około trzydziestu lat.
Wiele zjawisk wskazuje na to, że demokracja znalazła się już w zaawansowanym stanie obumierania. Świadczą o tym następujące symptomy:
• Transformacja demokracji bezpośredniej w coraz bardziej pośrednią (przedstawicielską).
• Wieloosobowe uczestnictwo w zarządzaniu krajem zmienia się w mniejszościowe,
• Rządy większości zamieniają się w rządy nielicznych wybrańców.
• Prawo przekształca się w bezprawie, sprawiedliwość w niesprawiedliwość, równość w zróżnicowanie, a ład społeczny w chaos.
• Postępujące wyobcowanie się władzy od społeczeństwa (suwerena).
• Zanik troski o dobro wspólne.
• Konwersja „rządów mędrców" w „rządy głupich".
• Pogarda dla podstawowych wartości demokracji.
Symptomy te są efektem czynników obiektywnych (postępu technicznego, gospodarczego oraz cywilizacyjnego i wzrostu populacji światowej) oraz subiektywnych (zaniku rewerencji dla klasycznych wartości demokracji).
Powszechnie uznaje się życie, wolność, własność prywatną, równość, sprawiedliwość, pokój i bezpieczeństwo za klasyczne wartości demokracji zachodniej. Przestrzeganie ich nakazują konstytucje państw demokratycznych. Okazuje się, że mimo to coraz bardziej masowym zjawiskiem staje się pogardzanie nimi. Nie respektują ich ani rządzący, ani poddani, którzy nota bene kierują się „demokratyczną" zasadą odwołującą się do równości ludzi: „Co wolno wojewodzie, to i tobie narodzie". (Dawna zasada: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie narodzie" obowiązywała w ustrojach autorytarnych i nadal tam obowiązuje.
Ustrój demokratyczny nie zapewnia bezpieczeństwa i wolności
W wyniku gwałtownego wzrostu ludności świata w XX wieku (od 3,5 miliardów do 7,6 miliardów) zwiększyła się znacznie gęstość zaludnienia, ponieważ niewiele przybyło terenów nadających się do zamieszkania. W związku z tym, jak i dzięki postępowi w sferze komunikacji i transportu, pokaźnie skróciły się odległości geometryczne, społeczne i komunikacyjne oraz czas przepływu informacji. Wydawałoby się, że powinno to wpłynąć na wzrost bezpieczeństwa. Wszak bliski i szybszy kontakt powinien zapewnić pomoc w razie potrzeby.
Niestety, tak nie jest. Bowiem ze wzrostem zagęszczenia zmniejsza się zainteresowanie innymi osobami i rośnie obojętność oraz egoizm, a wraz z tym nieudzielanie pomocy.
W rezultacie ma się do czynienia z dziwną sytuacją. Z jednej strony, w otoczeniu wielu ludzi każdy czuje się bardziej bezpiecznym, a z drugiej strony, jest się wtedy potencjalnie bardziej zagrożonym, gdyż wśród wielu ludzi, a zwłaszcza w tłumie, jest bardziej prawdopodobne spotkanie się ze złoczyńcą. Poza tym bycie w tłumie jest niezwykle ryzykowne i niebezpieczne, ponieważ jego zachowanie szybko zmienia się, jest nieracjonalne i nieprzewidywalne.
Ze wzrostem „gęstości społecznej" rośnie także ilość oddziaływań wzajemnych między ludźmi. Są oni coraz bardziej uwikłani w wiele sieci zależności i dlatego mają coraz mniej swobody. Oprócz tego ich wolność zmniejsza się wskutek inwigilacji przez służby bezpieczeństwa (zwłaszcza w czasach terroryzmu), sztuczne satelity szpiegowskie (krąży ich około czterech tysięcy dookoła Ziemi) i szpiegujące programy internetowe.
Ograniczanie wolności wywołuje naturalny odruch obronny w postaci ksenofobii i agresji. W socjosferze, jak w przyrodzie (fizyce) obowiązuje „reguła przekory" Heinricha Lenza, która zapewnia homeostazę systemom społecznym: „Zmiany zachodzące w systemach społecznych eliminują przyczyny dokonywania się ich".
Paradoksalnie w neoliberalizmie narodziło się neoniewolnictwo (p. Marsz ku wolności czy pęd ku zniewoleniu? SN 4/2011, Pęd ku zniewoleniu, SN 5/2011) i szerzy się, mimo, że w demokracji liberalnej każdy jest wolny na mocy prawa, a przynajmniej tak mu się zdaje. Nie ogranicza się ono tylko do jednego wymiaru formalnoprawnego - podziału na panów i niewolników, ma więcej wymiarów, płaszczyzn i form i nie jest nigdzie oficjalnie uznawane. Niewolnikami czyni się ludzi pośrednio na mocy prawa (np. kobiety, którym odmawia się prawa dysponowania swoim ciałem) i skrycie.
Zniewolenie ogarnęło niemal wszystkie sfery życia i dokonuje się coraz szybciej w skali globalnej. Ludzie stają się niewolnikami z tytułu zajmowanej pozycji w hierarchii społecznej lub zawodowej. Są też „niewolnikami" rozmaitych przedmiotów i organizacji, (urządzeń codziennego użytku, pieniądza, banków, reklamy, mass mediów, mody, narkotyków, czasu zegarowego oraz standardów zachowań narzucanych przez kodeksy etyczne i prawne oraz kanony public relations), które wyalienowały się tak dalece, że wymknęły się spod kontroli i zaczęły „rządzić". Ulegają niewoli w postaci terroru głupoty, wulgarności, chamstwa, kłamstwa i brzydoty. Zniewala ich religia (przykazania. klauzula sumienia), ekonomia (rynki), ideologia, ukryta cenzura oraz rzeczywistość wirtualna (Internet, komputery).
Niewolnictwo rozwija się w związku z emigracją zarobkową do krajów bogatych. Formą niewolnictwa jest handel ludźmi w dziedzinie sportu (np. piłkarzami) i medycyny (handel narządami ludzkimi i sprzedaż zwłok, tzw. skór, do zakładów pogrzebowych). Tak więc, w „wolnym świecie" rośnie liczba niewolników.
Demokracja nie sprzyja życiu i pokojowi
Klasycznymi wartościami demokracji są: życie w ogóle i życie bez wojen, ale nie respektuje się ich. Na całym świecie mnożą się konflikty zbrojne i ataki terrorystyczne, które pochłonęły już więcej ofiar niż II wojna światowa. Jedne ogniska wojen likwiduje się, albo czasowo wygasza, ale w ich miejsce powstają nowe i groźniejsze. Zastępują one trzecią wojnę światową i ewentualne kolejne. Liczba ofiar i zniszczenia nie liczą się, bo świat jest przeludniony, a na odbudowie i zbrojeniach można dobrze zarabiać. Ważne, żeby w tym niby-pokoju, czy raczej „pełzającej wojnie światowej", coraz lepiej rozwijał się biznes.
Wartość życia ludzkiego obniża się permanentnie. Życiem ludzkim gardzi się nie tylko w czasie wojen, ale również za sprawą szerzącej się „cywilizacji śmierci" w warunkach pokoju. Walnie przyczyniają się do tego gry komputerowe, gdzie zabijanie ludzi jest chlebem powszednim i nie robi już wrażenia na grających, oraz prasa kolorowa i telewizja, w których pokazuje się zabijanie ludzi z byle jakich powodów. Nawet okrutne opisy i sceny zabijania spowszedniały już. Im są one drastyczniejsze, tym większą zapewniają poczytność i oglądalność, a w konsekwencji zysk dla redakcji, stacji telewizyjnych i producentów filmowych.
Dlaczego kościół katolicki nie przeciwstawia się ostro temu procederowi, tak, jak w przypadku aborcji? Chyba dlatego, że ekonomia zdominowała religię do tego stopnia, że najwyższą wartością religijną stał się pieniądz. Dowodzi tego nagminna symonia, czyli kupczenie świętościami: godnościami i urzędami kościelnymi, sakramentami oraz dobrami duchowymi. Nic dziwnego, że na coraz większą skalę dokonuje się zabójstw, a mordercami z błahych przyczyn są młodociani i dzieci; że rośnie liczba samobójstw, również wśród młodzieży; że lekceważy się zdrowie i życie, jak nigdy wcześniej; że rośnie liczba wypadków samochodowych ze skutkiem śmiertelnym w wyniku brawury i głupoty młodocianych kierowców.
Demokracja nie zapewnia równości
W toku ewolucji społecznej postępują procesy dywersyfikacji i stratyfikacji, w wyniku czego rozwijają się nierówności społeczne. Dywersyfikacja rodzi szereg „nierówności poziomych" ze względu na różne kategorie społeczne, parametry i kryteria: płeć, wiek, pochodzenie etniczne i regionalne itd. A stratyfikacja rodzi „nierówności pionowe" (hierarchiczne) w obrębie grup społecznych (klas, warstw, grup zawodowych itp.), które pozostają ze sobą w relacjach nadrzędności lub podporządkowania.
Ustrój demokratyczny, który głosi równość obywateli, nigdzie jeszcze nie zniwelował nierówności społecznych, raczej spotęgował je. Ze względu na prawo pogłębiają się różnice między „równymi" i „równiejszymi", ze względu na hierarchię społeczną - między władzą i poddanymi, a ze względu na bogactwo - między biednymi i bogatymi. (Nawet w USA liczba osób żyjących w ubóstwie wynosiła w 2019 r. 33,984 mln na ogólną liczbę ludności 324,754 mln (10,46%) i żaden rząd niczego nie zrobił dla likwidacji tego zjawiska).
Demokracja nie zlikwidowała podziałów klasowych, tylko w wyniku nadużycia językowego, jakim jest substytucja semantyczna, zamieniono nazwę „klasa" na nazwę „warstwa". Dzięki temu złagodzono pojęcia sprzeczności klasowej i walki klas, które są silą napędową rewolucji (u Karola Marksa - rewolucji socjalistycznej).
Na domiar złego wykreowała jeszcze klasę pośredników (ajentów), bez których nie da się niczego załatwić (p. W. Sztumski, Powszechne pośrednictwo, czyli nowa klasa wyzyskiwaczy, Sprawy Nauki, Nr 11, 2013). Wprawdzie pośrednicy i faktorzy byli też dawniej, ale było ich stosunkowo niewielu i tylko nieliczni zamożni ludzie korzystali z ich usług. Nigdy nie byli grupą tak znaczącą i liczną, jak teraz.
Pośredniczenie stało się intratnym zajęciem, bo przynosi duże zarobki dzięki wyzyskowi producentów, usługodawców i konsumentów za sprawą narzucanych marż. Pośrednictwo jest wielostopniowe, jeden pośrednik nie wystarcza. Na przykład, konsumenta od wytwórcy dzieli łańcuch pośredników, którzy zajmują się skupem, transportem, logistyką, dostarczaniem do hurtowni, dystrybucją do magazynów i sklepów. Każdy z nich nalicza sobie jakąś marżę. W związku z tym cena sprzedaży różni się znacznie od kosztu produkcji.
Podobnie w administracji; każdy władca - kierownik, dyrektor, prokurator, sędzia, poseł, senator, komendant policji, minister itd. - nie kontaktuje się bezpośrednio z interesantami, jak dawniej, tylko za pośrednictwem rzecznika. To jest m. in. przyczyną przerostu zatrudnienia w administracji.
Oczywiście, płacą za to rzesze podatników. Do roli pośredników ograniczyły się sklepy, apteki i lekarze pierwszego kontaktu (rodzinni). Nie można kupić u sprzedawcy w sklepie towaru wystawionego w hali sprzedaży, tylko trzeba go zamawiać u pośrednika-sprzedawcy i długo czekać na realizację zamówienia przez producenta lub hurtownika. Podobnie w aptekach, gdzie nawet kupno pospolitego leku wymaga zamówienia go w hurtowni przez farmaceutę. Nawet lekarz pierwszego kontaktu jest pośrednikiem między pacjentem i specjalistami (tylko „lekarz ostatniego kontaktu" nie jest pośrednikiem).
Demokracja nie dba o dobro wspólne
Społeczeństwa stają się coraz bardziej heterogeniczne w konsekwencji procesów różnicujących. To uniemożliwia zdefiniowanie, a jeszcze bardziej realizację jakiegoś wspólnego celu, np. dobra wspólnego. Dobrem wspólnym jest wartość zbiorowa pewnych grup danego społeczeństwa, którą chcą one osiągnąć przy udziale pozostałych grup, które starają się przekonać do uznania swoich interesów za ich własne.
Możliwość osiągnięcia dobra wspólnego opiera się na złudnym założeniu, jakoby można było uznać jakąś wartość heteronomiczną za wspólną w wysoce heterogenicznym społeczeństwie. Dlatego nie powiodły się próby urzeczywistnienia ideałów dobra wspólnego, proponowanych przez filozofów, ideologów i przywódców religijnych. Mimo, że udało się skupić wokół tego magicznego hasła nawet większość społeczeństwa, która naiwnie uwierzyła w jego realizację, kierując się nadzieją na poprawę doli swojej i potomków.
Ten sukces trwał dopóty, dopóki nie rozczarowano się niepowodzeniem i nie przekonano się, że z wysiłków całej wspólnoty największe korzyści czerpały tylko grupy uprzywilejowane. W ostatnich latach próbuje się, gdzieniegdzie nawet z powodzeniem, restytuować i realizować ideę dobra wspólnego* głównie za sprawą polityków-populistów. Z jednej strony, chcą oni zbić na tym kapitał polityczny, zjednoczyć społeczeństwo na bazie wspólnego działania i nie dopuścić do rozwoju sprzeczności wewnętrznych, które mogłyby doprowadzić do zmiany rządu lub ustroju. A z drugiej strony - przesadnie nadużywając zasady „dziel i rządź" - prowadzą do coraz głębszych i antagonistycznych podziałów społecznych. Poza tym, obiecując zbyt wiele bez pokrycia i możliwości spełnienia obietnic, coraz bardziej tracą zaufanie i zniechęcają ludzi do siebie.
We współczesnej demokracji szerzy się pogarda dla sprawiedliwości i porządku społecznego
Z wyjątkiem niewielu krajów narasta poczucie niesprawiedliwości w różnych sferach życia społecznego, przede wszystkim ze względu na prawo. Nie chodzi tu o niesprawiedliwe przepisy prawne, chociaż one też dyskryminują ludzi, zwłaszcza grupy mniejszościowe, tylko ich wybiórcze interpretacje (wykładnie), o nieskuteczność prawa i naginanie go do sytuacji. Winna jest temu coraz większa relatywizacja prawa w zależności od norm moralnych, światopoglądu, przekonań religijnych politycznych a także upolitycznienie wszystkich szczebli instytucji prawnych (włącznie z Prokuraturą Generalną, Trybunałem Stanu i Sądem Najwyższym) w wyniku obsadzania stanowisk kierowniczych przez członków partii rządzącej. Tak było w „demokratycznych" Niemczech hitlerowskich i w równie „demokratycznych" krajach socjalistycznych.
Zjawiska te nasilają się proporcjonalnie do degeneracji ustroju demokratycznego i przyczyniają się do deflacji praworządności. Coraz częściej wyroki sądów bywają stronnicze, podyktowane względami politycznymi, partyjnymi, ideologicznymi lub światopoglądowymi. Aresztuje się bezprawnie, inwigiluje i zastrasza niewygodnych i niesfornych opozycjonistów i uczestników manifestacji. Ściga się i surowo karze biednych obywateli i drobnych przestępców, a nie bogaczy i wielkich aferzystów, zwłaszcza powiązanych z kręgami rządowymi, w myśl zasady: „Ukradniesz złotówkę - jesteś złodziejem, ukradniesz miliony - jesteś sprytnym biznesmenem i masz duże szanse dostać się do władz”. A jeśli jakaś partia ma w parlamencie większość i rządzi absolutnie, to może sobie pozwolić na sobiepańskie absolutne bezprawie, nawet na lekceważenie konstytucji.
Wskutek wadliwej praworządności, niesprawiedliwości, wzrostu nierówności i podziałów społecznych (również z innych powodów) załamuje się porządek społeczny. Ciemiężone, ignorowane i okłamywane przez rząd grupy społeczne tracą cierpliwość po przekroczeniu granic tolerancji. Organizują samorzutnie lub z inicjatywy partii opozycyjnych, manifestacje, pochody i strajki, by wywrzeć presję na władze i w ten sposób dochodzić swych praw oraz by zwrócić na siebie uwagę przez społeczności międzynarodowe i szukać wsparcia za granicą.
Te demonstracje, chociaż legalne, naruszają porządek w miarę tego, jak długo trwają, jak są masowe i dotkliwe i jak służby porządkowe (policja) są bezsilne. Jeśli są masowe, długotrwałe, niekontrolowane i trudne do opanowania, pogrążają kraj w narastającym chaosie.
Demokracja obumiera proporcjonalnie do wzrostu głupoty rządzących i ich wyborców
W czasach antycznych rządy sprawowała starszyzna i mędrcy, ponieważ ufano, że ze względu na doświadczenie życiowe i wiedzę będą podejmować najlepsze decyzje. W ustrojach monarchistycznych rządzili królowie i arystokracja, a więc ludzie wówczas oświeceni i najlepiej wykształceni (jeśli zdarzali się wśród nich analfabeci, jak np. Karol Wielki, Kazimierz Wielki, Władysław Jagiełło, to mieli mądrych doradców).
W ustrojach republikańskich i demokratycznych w skład rządów wchodziło wciąż więcej ludzi przypadkowych, często niekompetentnych. W naszych czasach jest ich coraz więcej, zwłaszcza najbogatszych. Największe szanse powodzenia w wyborach mają kandydaci, których stać na najkosztowniejsze kampanie wyborcze albo którzy mają ogromne poparcie lobbystów krajowych lub międzynarodowych (np. wybory pierwszego prezydenta USA, Abrahama Lincolna prawie nic nie kosztowały, następnych prezydentów - kilkaset tysięcy dolarów, a ostatniego, Donalda Trumpa, już ponad miliard dolarów. W Polsce, w 2010 r. wybory prezydenckie kosztowały ponad 107 mln złotych. Pięć lat później - ponad 147 mln zł., a w 2020 r. - ponad 400 milionów zł.).
W „wolnych" wyborach władzę się kupuje, a nie wybiera. Dlatego wybory stały się fikcją. Są potrzebne politykom dla legitymizacji ich władzy nie przez większość społeczeństwa, lecz przez większość wyborców przekupionych w taki lub inny sposób. Kto za pieniądze sprzedaje siebie (ciało, duszę, wizerunek, zasady moralne, ideały, cnoty), ten się prostytuuje, o ile prostytucję rozumie się w innych wymiarach niż tylko w seksualnym. Wobec tego w czasach obecnej demokracji ma się do czynienia z powszechnym zjawiskiem prostytuowania się polityków, którzy sprzedają się finansjerze. Niestety, żaden z nich nie ma wyrzutów sumienia, ani skrupułów moralnych lub religijnych, że stał się „dziwką polityczną" i nie przeszkadza mu to w dalszej karierze. Od skrupułów moralnych ważniejsze są korzyści materialne, albo ambicjonalne (wybujale ego).
Tak zwana klasa polityczna nie ma już żadnej klasy. W teraźniejszej demokracji rządzą oligarchowie, którzy faktycznie decydują o losach państwa i jego obywateli. Często nie piastując żądnych stanowisk rządzą z ukrycia, jak szczury lub tchórze, jak szare eminencje, na wzór szefów mafii lub gangów. Te osobniki ustanawiają wygodne dla siebie ustawy, politykę wewnętrzną, zagraniczną, finansową i gospodarczą, nie licząc się ze społeczeństwem, a tym bardziej z dobrem wspólnym. Jest wiec tak, jak w starożytnym Rzymie: „Złodzieje dobra prywatnego żywot spędzają w kajdanach, a złodzieje dobra publicznego – w złocie i purpurze” (Aulus Gellius).
Rośnie też liczba głupich w rządach, a kolejni władcy są głupsi od poprzednich. Na domiar złego, chcą jak najdłużej rządzić. To im się udaje dzięki odpowiednim przepisom prawnym i ogłupianiu (mamieniu) elektoratu. Jest tak, jak kiedyś w cesarstwie rzymskim: „Niejednego głupca chroni jego urząd” (Cyceron).
Dlaczego głupi władcy wypierają mądrych? Po pierwsze, dlatego, że głupim łatwo można manipulować. Toteż lobbyści biznesowi działający w interesach finansjery (krajowej i zagranicznej), sponsorującej kampanie wyborcze, popierają pretendentów do rządu i parlamentu, którzy zapewnią im nieskrępowaną działalność. Krótko mówiąc, rządzić powinny marionetki w rękach finansjery. Po drugie, w coraz głupszym społeczeństwie trudno znaleźć mądrych pretendentów do władzy. Społeczeństwo było, jest i będzie coraz bardziej ogłupiane przez władców. Ostatnio, coraz bardziej natarczywie, intensywnie i skutecznie za pomocą najnowszych środków przekazu masowego, wspomaganych komputerami i sztuczną inteligencją.
W związku z tym głupota szerzy się niewyobrażalnie w przyspieszonym tempie, proporcjonalnie do osiągnięć psychologii społecznej i techniki propagandy. Liczba głupich rośnie w postępie wykładniczym nie tylko wskutek ogłupiania przez władców, ale również dlatego, że dziedziczy się, gdyż zazwyczaj głupi rodzice płodzą głupsze od siebie potomstwo. Wskutek tego zmniejsza się stosunek mądrych do głupich, który dwadzieścia lat temu wynosił dwadzieścia procent (p. Carlo M. Cippola, The Basic Laws of Human Stupidity), a teraz zapewne zmalał wbrew temu, że ludzi wykształconych, nawet na poziomie akademickim, przybywa szybko i ponad miarę. Jest to spowodowane niekompatybilnością wykształcenia i mądrości - dyplom ukończenia studiów nie jest certyfikatem mądrości.
Na dodatek, spośród niewielu mądrych jest coraz mniej chętnych do władzy. Są tak mądrzy, że wiedzą, iż władza ogłupia i nie jest im do niczego potrzebna. A więc, z konieczności wybiera się do władz ludzi głupich, którzy nie mają odpowiedniej wiedzy ani kompetencji menadżerskich, ekonomicznych i politycznych. Ci jeszcze bardziej ogłupiają społeczeństwo, bo sądzą, że głupimi łatwiej się rządzi, Jednak mylą się, bo głupi zachowują się nieracjonalnie, nieprzewidywalnie i zaskakująco. Dlatego nie zawsze można na nich polegać.
Historia potwierdza, że głupie rządy w głupim społeczeństwie (np. Jakobinów w Komunie Paryskiej i Rad Ludowych w socjalizmie) nie zdały egzaminu i doprowadziły do rozpadu państwa. Teraz też na to się zanosi w państwach zarządzanych przez głupków, bo „Władza pomnożona przez głupotę równa się samozagładzie" (René Delary, Macht x Dummheit = Selbstzerstörung: Wie viel "Mensch" erträgt der Planet?).
Demokracja i światopogląd
Pierwszej przyczyny niepowodzenia w realizacji modelu demokracji zachodniej i w przestrzeganiu kluczowych dla niej wartości jak i w doprowadzeniu jej do upadku upatruję w tym, że pojawiła się i rozwija się w państwach podporządkowanych dyktatowi kościoła katolickiego i że nie zdołała wyzwolić się spod niego. Jej nieszczęściem jest to, że wyrosła na fundamencie światopoglądu ukształtowanego przez religię judeochrześcijańską i że wdrażał ją początkowo kościół protestancki (podstawowe koncepcje demokratyczne i egalitarne rozwinęli najpierw postkalwiniści - baptyści, metodyści, zielonoświątkowcy mennonici itp.), a potem katolicki, który nadal kontroluje jej rozwój, i że nie będzie w stanie uwolnić się od jego hegemonii.
Zresztą taki sam los spotkałby ją, gdyby jej bazą wyjściową była inna religia monoteistyczna, np. islam. Dlatego, że w religiach monoteistycznych obowiązuje hierarchiczny system wartości, który charakteryzuje się pozornymi dualizmami - wartości boskich i ludzkich, nadprzyrodzonych i naturalnych, ponadhistorycznych i historycznych. Dlatego pozornymi, że wartości boskie, nadprzyrodzone i ponadczasowe są ważniejsze od ludzkich, naturalnych i czasowych.
Na szczycie piramidy wartości w religiach monoteistycznych stoi jakiś bóg, np. w judaizmie Jahwe, albo trójjedyny Bóg w katolicyzmie. Pod nim znajduje się jakiś prorok (człowiek, który podobno miał bezpośredni kontakt sensualny z bogiem, np. Mojżesz, Mahomet). Dalsze miejsca zajmują wartości religijne i ogólnoludzkie, ale interpretowane w duchu wiary w boga: życie (dla boga), wiara (w boga), nadzieja (na życie wieczne), miłość (głównie do boga), uczciwość, miłosierdzie, rzetelność, pokora, bezinteresowność, samokontrola, niezłomność, spokój, wielkoduszność, bojaźń Boża, gotowość do cierpienia (jak Chrystus), mądrość, cierpliwość, wierność, odwaga, współczucie, sprawiedliwość, dobroć, przyjaźń, dziękczynność, odpowiedzialność, pilność, posłuszeństwo (przede wszystkim wobec kościoła) i odpuszczanie (win, grzechów).
Jedne z tych wartości zaczerpnięto z katechizmu, drugie są ogólnoludzkie. Z tego względu państwa są demokratycznymi tylko ze względu na nazwę, a faktycznie są państwami wyznaniowymi w mniejszym lub większym stopniu w zależności od tego, jak wiele jest w nich ludzi wierzących fanatycznie i jak dalece ich rządy zabiegają o względy i interesy kościoła. Prawdziwa demokracja zachodnia może rozwijać się tylko w państwach świeckich, gdzie systemy wartości religijnych (hierarchiczne) obowiązują tylko we wspólnotach religijnych i nie wolno ich narzucać na siłę całemu społeczeństwu.
System wartości chrześcijańskich jest niekompatybilny z klasycznymi wartościami demokracji. Demokracja jest bowiem ustrojem, w którym ludzie i rzeczy są wybieralne. Wobec tego wybierać można też wartości, jakimi chce się kierować w życiu - raz takie, raz inne, zależnie od okoliczności. Takiej swobody wyboru nie ma w hierarchicznym systemie wartości religijnych, tylko w równościowym systemie wartości wywodzących się ze światopoglądu świeckiego.
Hierarchiczna struktura religijnego systemu wartości przeczy równościowej strukturze prawodawstwa demokratycznego. W demokracji nie wolno „praw ziemskich”, czyli stanowionych przez ludzi, wywodzić ostatecznie z „niebiańskich źródeł” i uznawać je za podporządkowane prawom stanowionym przez Boga (zwanych oszukańczo „naturalnymi"), który rzekomo przekazał je ludziom w postaci tablic kamiennych. Za to nadaje się ona na fundament ustrojów niedemokratycznych - patriarchalnych, monarchistycznych, autorytarnych i totalitarnych.
Wiesław Sztumski
* W ponad stu minionych latach zawiodły idee dobra wspólnego głoszone przez narodowych socjalistów (nazistów) w Niemczech oraz ideologów socjalizmu w różnych krajach. W pierwszym przypadku, dobrem wspólnym było osiągnięcie dobrobytu w wyniku podbojów i eksploatacji zasobów naturalnych i siły roboczej w krajach podbitych, a w drugim - zniesienie klas i wyzysku w wyniku rewolucji socjalistycznej. W obu wypadkach masy ludzi biednych i zacofanych zaufały ideologom, dzięki czemu rządy nazistów przetrwały dwanaście lat, a komunistów - aż osiemdziesiąt.
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji.