Google nie jest oczywiście jedyną firmą technologiczną zaangażowaną w kampanię o uzyskanie przychylności Waszyngtonu, ale podczas prezydentury Obamy to jego dyrektorzy odwiedzali Biały Dom częściej niż pracownicy jakiejkolwiek innej korporacji, a firma zyskała miano „najbardziej wpływowej na świecie”. Sposób, w jaki utrzymywali te wpływy pokazuje, jak bardzo pieniądze pojawiające się w polityce wypaczyły naszą gospodarkę, podważając zarówno jej konkurencyjność, jak i publiczne zaufanie do instytucji.
Zastanówmy się na przykład nad kwestiami dotyczącymi prywatności danych i monopoli. W ich kontekście jednym z najważniejszych punktów zwrotnych w historii Google’a było nabycie w 2007 roku sieci reklamowej DoubleClick, która była wówczas wiodącą firmą doradzającą reklamodawcom i agencjom reklamowym, na jakich stronach internetowych najlepiej zamieszczać reklamy.
Steven Levy w książce In the Plex stwierdził, że „nabycie DoubleClick znacząco rozszerzyło zakres informacji, jakie Google pozyskiwał na temat aktywności użytkowników w internecie”. Zarówno konkurencja, jak i regulatorzy rynku mieli wątpliwości co do tej transakcji. Ostatecznie jednak została zaakceptowana, w znacznej mierze dlatego, że sposób myślenia oparty na szkole chicagowskiej nie zostawiał żadnego pola manewru dla skonstruowania skutecznej antymonopolowej argumentacji przeciwko jej zawarciu (pomimo, że dzięki niej Google zyskał kontrolę nad zdecydowaną większością rynku reklamy internetowej).
Wątpliwości miał również sam Google, zwłaszcza jeśli chodzi o konsekwencje dla swojego wyniku finansowego. Larry Page i Sergey Brin nie chcieli z początku łączyć danych i informacji, które były zbierane za pomocą ciasteczek na ich własnej platformie, z tym, co dało się uzyskać dzięki DoubleClick (które było już oczywiście częścią Google’a). Ostatecznie, mając świadomość konieczności rozwoju, zmienili zdanie. Dzięki tej fuzji „Google stał się jedyną firmą”, napisał Levy, „która była w stanie korzystać z danych użytkowników pochodzących zarówno z obszaru fat head, jak i long tail internetu. Pytaniem pozostawało, czy Google zagreguje te dane, co pozwoliłoby na monitorowanie pełnej aktywności użytkowników internetu. Odpowiedź była pozytywna”.
Obiecanki cacanki
Google od dawna obiecywał użytkownikom, że będzie prosił o pozwolenie, jeśli kiedykolwiek miałby użyć ich danych w celu innym niż ten, na który pierwotnie się zgodzili (czyli tylko takie usługi, jak wyszukiwanie lub korzystanie z e-maila, mediów społecznościowych czy map, na które się zapisali). Zaczął jednak łączyć i sprzedawać wszystkie posiadane przez siebie dane dotyczące użytkowników tym, którzy zaoferowali najwyższą cenę. Tyle, jeśli chodzi o przejmowanie się „reklamami i mieszanymi motywacjami”, jak Page i Brin ujęli to w nie tak dawnym artykule z 1998 roku, w którym wyrażali obawy, że przeglądarka finansowana przychodami z reklamy kierowanej mogłaby przynieść więcej szkody niż pożytku.
Nowy sposób przetwarzania danych osobowych użytkowników nie stał w jawnej sprzeczności z amerykańskim prawem. Trudno jednak uznać, że był on całkowicie transparentny. Jak się również okazało, część działań Google’a stanowiła naruszenie porozumienia Safe Harbor zawartego pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską w celu uregulowania sposobu przesyłania danych pomiędzy nimi. Stało się to oczywiste, kiedy w 2011 roku Google uruchomił serwis społecznościowy Buzz (który nie przetrwał zbyt długo) i natychmiast znalazł się w ogniu krytyki z powodu łączenia i udostępniania informacji dotyczących użytkowników.
W marcu 2011 roku Federalna Komisja Handlu wydała orzeczenie porozumiewawcze zobowiązujące Google’a do zmiany sposobu przetwarzania danych. Komisja nakazała firmie uzyskiwanie jasno wyrażonej przez użytkowników zgody przed udostępnieniem ich danych reklamodawcom (lub innej stronie trzeciej). Mimo to niecały rok później we wpisie na blogu Google ogłaszał z dumą, że „we wszystkich [swoich] produktach będzie traktował nas jak jednego użytkownika, co zapewni nam łatwiejsze i bardziej intuicyjne korzystanie z jego usług”.
Electronic Privacy Information Center (EPIC), organizacja non profit będąca strażnikiem prywatności, złożyła skargę, wzywając Federalną Komisję Handlu do zablokowania konsolidacji danych osobowych i omijania przepisów dotyczących prywatności.
Jak można się było spodziewać, zaczęła się fala pozwów składanych przez użytkowników. Sądy nie były jednak w stanie zmusić Komisji do wprowadzenia w życie jej orzeczenia i przez kilka następnych lat Google chwalił się tym, że w coraz większej liczbie aplikacji, platform i urządzeń łączy i monetyzuje dane uzyskane dzięki inwigilacji użytkowników, twierdząc nawet, że niedługo będzie w stanie monitorować prowadzone przez nas konwersacje, łącznie z wizytami w sklepie i rozmowami telefonicznymi.
W 2012 roku, po kolejnych skargach, firma zapłaciła rekordowo wysoką karę nałożoną przez Federalną Komisję Handlu z powodu wykorzystywania luk w przepisach pozwalających na obejście w przeglądarce Safari ustawień dotyczących prywatności w celu śledzenia jej użytkowników i równoczesne sprawianie wrażenia, że nie byli oni monitorowani.
Halliburton czasów Obamy
Należy też podkreślić, że przez lata przed opisywanymi tu wydarzeniami Google prowadził zakulisowe działania lobbingowe, szukając poparcia dla swojego stanowiska w tej sprawie. Polegały one, jak zazwyczaj, na przekazywaniu sporych sum pieniędzy uniwersytetom, think tankom i organizacjom pozarządowym, które kiedyś w przyszłości mogłyby publicznie okazać wsparcie dla stanowiska przyjętego przez firmę. W artykule w „Wired” z 2019 roku analizującym, jak Google wpływa na polityczną debatę toczącą się w Waszyngtonie, Marc Rotenberg, profesor prawa Uniwersytetu Georgetown i prezes EPIC, zwrócił uwagę na to, że kiedy jego organizacja złożyła skargi dotyczące nabycia przez Google’a firm DoubleClick w 2007 oraz Nest w 2014 roku internetowy gigant zrobił dokładnie to, o czym on pisał. „Za pieniądze można kupić milczenie” – napisał Rotenberg. „Google nie wymaga, by eksperci z nim się zgadzali. Wystarczy im jedynie, by patrzyli w inną stronę”.
Trudno też twierdzić, że regulatorzy rynku w pełni skutecznie wykonywali swoją pracę. Płacenie wielkich kar i wliczanie ich w koszt prowadzenia biznesu stało się w sektorze Big Tech czymś normalnym, podobnie jak w wielkich firmach finansowych. Dolina Krzemowa zaczęła się uczyć, że wystarczy wysupłać odpowiednią ilość pieniędzy z wciąż pęczniejących szkatuł, a problemy związane z regulacją po prostu znikną. Nie było to żadną tajemnicą, że osoby, które miały troszczyć się o interesy obywateli, nie były w stanie lub nie chciały doprowadzić do faktycznej zmiany w postępowaniu firm. W wielu przypadkach wydawało się, że interesy firm i interesy polityków są mocno ze sobą powiązane. Jak smutno zauważył jeden z doradców Senatu: „Google to Halliburton czasów Obamy”.
W czasie prezydentury Obamy rosły wpływy Google’a w Białym Domu, a firma coraz bardziej interesowała się obszernym raportem na temat przyszłości internetu. Został on napisany przez zespół autorów, któremu przewodziła wiceprezeska Google’a Marissa Mayer, a opublikował go Biały Dom w 2009 roku. Autorzy raportu opowiedzieli się w nim za neutralnością sieci – koncepcją stworzoną na początku lat dwutysięcznych przez naukowca Tima Wu, który później stał się głośnym krytykiem sektora Big Tech.
Spory o neutralność
Neutralność sieci znalazła się w centrum pogłębiających się rozbieżności dotyczących polityki wolnego dostępu pomiędzy cyfrowymi gigantami a dużymi firmami telekomunikacyjnymi. Platformy Big Tech popierały rozwiązania prawne gwarantujące neutralność sieci, które nie pozwalały dostawcom usług sieciowych, takim jak AT&T czy Verizon, na pobieranie wyższych opłat i priorytetyzowanie dostarczanych treści. Google na przykład chciał być pewien, że Comcast nie będzie mógł dostarczać więcej treści z Hulu niż z YouTube’a, nawet gdyby Hulu był skłonny zapłacić więcej. Była to przede wszystkim korporacyjna batalia o wpływy i terytoria. Ale lobbyści Big Tech i politycy zręcznie nadali jej etykietkę walki o interesy słabszych.
Neutralność sieci zaczęła być rozumiana jako odniesienie do koncepcji mówiącej, że wszyscy – bogaci i biedni, startupy i międzynarodowe koncerny – powinni móc korzystać z internetu na tych samych prawach. Liberałowie popierali ją oczywiście ze względu na sprawiedliwość społeczną. Jednak konserwatyści oraz osoby ze środowiska biznesowego twierdzili, że neutralność uniemożliwi dostawcom internetu należyte zmonetyzowanie poniesionych przez nich kosztów inwestycji w sieci szerokopasmowe (którą tworzyli przecież oni, a nie Google i jemu podobni). Trzeba przyznać, że mieli rację. Przecież firmy telekomunikacyjne budujące cyfrową autostradę XXI wieku osiągają jednocyfrowe stopy zysku, a firmy podobne do Google’a i Facebooka – które muszą jedynie poczekać, aż ktoś w internecie zamieści film z kotem, a potem wykorzystać to do sprzedania reklamy kierowanej – stopy zysku mają raczej dwucyfrowe.
Gdzieś w tym wszystkim zatracił się złoty środek. Z pewnością ma sens, żeby indywidualni użytkownicy internetu płacili te same stawki bez względu na to, z jakich treści korzystają. Wśród obywateli internetu nie powinno być podziału na biednych i bogatych. Nie ma również powodu, dla którego prawa jednostki miałyby być ofiarą zmagań o wpływy toczących się pomiędzy wielkimi korporacjami. Wystarczy przecież ustalić dla indywidualnych użytkowników zasady inne niż te, które obowiązują wielkie firmy.
Mimo to finansowane przez Big Tech grupy nacisku, takie jak na przykład Electronic Frontier Foundation (której działaniom przyświecają szlachetne intencje obrony wolności obywatelskich, a równocześnie otrzymuje ona wielomilionowe dofinansowania od internetowych gigantów, którzy są największymi korporacyjnymi beneficjentami sieciowej neutralności), głośno przekonywały, że dostawcy usług kablowych nie powinni mieć prawa naliczania wyższych opłat, powiedzmy Google’owi i Netfliksowi, z tytułu ogromnych transferów danych wideo z tych serwisów, a wyższa pozycja dostawców usług internetowych doprowadziłaby do dławienia innowacyjności w internecie i nieuczciwego penalizowania małych przedsiębiorstw.
Niektórzy krytycy stwierdziliby raczej, że większym niż firmy telekomunikacyjne zagrożeniem dla innowacji są właśnie firmy Big Tech, bo dzięki efektowi sieciowemu stają się naturalnymi monopolami i zyskują coraz bardziej dominującą pozycję oferującą niezliczone sposoby dławienia konkurencji.
Czyje interesy ważniejsze?
W 2015 roku Federalna Komisja Łączności wydała Rozporządzenie o otwartym dostępie do internetu, które gwarantowało neutralność sieci. Zmusiło to firmy kablowe do przerzucenia kosztów „wolności” na użytkowników. Jednym z efektów takiego stanu rzeczy było zahamowanie rozwoju sieci szerokopasmowych, zwłaszcza na obszarach wiejskich. Kilka lat temu Google próbował zwiększyć swoją obecność na zdefaworyzowanych obszarach Stanów Zjednoczonych, jednak mocno ograniczył działania, kiedy przekonał się, że układanie światłowodów jest znacznie trudniejsze i mniej zyskowne niż monetyzowanie danych użytkowników dzięki reklamie kierowanej.
W 2017 roku Federalna Komisja Łączności za prezydentury Donalda Trumpa wycofała przepisy dotyczące neutralności sieci. Deputowani Partii Demokratycznej w 2019 roku przyjęli ustawę przywracającą zasadę neutralności i chcą to zagadnienie uczynić istotnym punktem kampanii wyborczej. Musi się jednak odbyć transparentna i uczciwa debata na temat tego, o czyje interesy faktycznie się troszczymy – konsumentów czy wielkich firm – po obydwu stronach sceny politycznej.
Krytycy firm telekomunikacyjnych przytaczają argument, że od czasu zmiany przepisów w 2017 roku duże firmy kablowe nie zwiększyły nakładów inwestycyjnych, co obiecały zrobić z myślą o poprawie jakości sieci. To bardzo słuszna uwaga. Podaje ona w wątpliwość niektóre z wcześniejszych argumentów firm telekomunikacyjnych dotyczących neutralności sieci (choć oczywiście można znaleźć wiele innych przyczyn, dla których inwestycje zostały obecnie wyhamowane, na przykład ryzyko wiszącej w powietrzu recesji czy kontrowersje dotyczące zasad i przepisów regulujących funkcjonowanie sieci 5G).
Prawdą jest również to, że od 2017 roku rośnie prędkość szerokopasmowego dostępu do internetu i nie wydaje się, by miało powstać coś w rodzaju internetu dwu prędkości lub przepaści między biednymi a bogatymi pod względem prędkości, z jaką możemy pobierać filmy z kotami. Chodzi tutaj o to, że walka tak naprawdę nie toczy się w interesie publicznym, ale o dobro korporacji. Neutralność sieci jest jednym z obszarów, w których odbywa się publiczna debata nad centralnym dla naszej gospodarki i społeczeństwa obywatelskiego problemem.
Rany Foroohar
Jest to fragment rozdziału („W bagnie”) książki Nie czyń zła Rany Foroohar wydanej przez Wydawnictwo Poltex. Jej recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od redakcji SN.