banner

Z Jerzym Antkowiakiem, projektantem odzieży, kreatorem mody rozmawia Anna Leszkowska


Co pana zachwyca we współczesnej modzie, a co drażni? Co Pan akceptuje, a czego nie?


Niewiele rzeczy mnie zachwyca we współczesnej modzie. Nie widać w niej żadnego nowego impulsu, nowego motywu. To jest ciągłe powtarzanie klasyki, powroty do lat 30., 40., 50., 60., 70. W latach 60. I 70. – wówczas jeszcze jako młody gniewny, papugując za wielkimi, za Cardinem, wieszczyłem, że rok 2000 powitamy w kosmicznych kombinezonach wykonanych z „inteligentnych” materiałów. Moja pierwsza szefowa, Alina Grabowska, mówiła mi: zobaczysz, że pojawią się takie ubrania, które będą ogrzewać, jeśli będzie zimno i chłodzić w upały.

Oczywiście, mimo wielkiego postępu techniki, nowych technologii, dzięki którym mamy nowoczesne tkaniny o nowych splotach, higroskopijne, przyjazne dla ciała – tak naprawdę to wszystko kręci się dookoła. Taką nowoczesną modę projektują bardzo młodzi– najczęściej absolwenci lub studenci uczelni plastycznych, którzy biorą udział w konkursach. Naoglądam się wówczas celofanów, kokonów, papierów, przystrzyżonych traw, strachów na wróble – nieprawdopodobnych cudów, pomieszania naiwnego seksu z elementami sakralnymi, etc. Podobnie jest na paryskich haute couture, gdzie młodzi projektanci pokazują rzeczy zgoła haniebne i bulwersujące, „undergroundy” pomieszane z różańcami nagości.


Postmodernizm?


Tak, postmodernizm, dekadencja. Młodzież to ekscytuje, natomiast nas, dojrzalszych, którzy niejedno już widzieli - trochę irytuje. Bo to jest cyrk, instalacje, ale nie moda. Moda – cokolwiek by się nie mówiło o trendach, inspiracjach – to jest to, co w końcu musimy założyć na grzbiet, choć myślę, że najważniejszą cechą moda jest przemijanie. Bo moda - mimo, że nie wprowadza rewolucji w stroju - to przecież ciągle nas czymś zaskakuje. I te zaskoczenia są nie tyle dziełem producentów i projektantów tkanin, co zawirowań polityczno – finansowych. Raz kochamy daleki Wschód, raz Meksyk, raz jesteśmy czołobitni przed Paryżem, czy wielbimy Japończyków, a najbardziej tych, którzy są w Paryżu i niewiele już mają wspólnego ze swoją ojczyzną.

To przemijanie towarzyszy nam ciągle: raz nosimy się krócej, raz dłużej, raz kochamy naturalne futra, raz je odrzucamy, raz uwielbiamy linię ołówka, raz trapezu. Gdyby tego nie było – pewnie ktoś napisałby jakiś regulamin stylu ubierania się i wszyscy nosilibyśmy się tak samo. Zmiany napędzają projektanci na wielkich pokazach – wernisażach. Ale tak naprawdę, to modą jest konfekcja – lepsza, czy gorsza, bo to nosimy. W dodatku ciągle to samo: marynarki, spodnie, spódnice, płaszcze, żakiety – różniące się jedynie krojem, fasonem, tkaniną. Nihil novi, bo przecież nie zrobimy spodni z trzema nogawkami i siedmiu rękawów w żakiecie.


Ale moda to przecież także wyraz zmian społecznych, manifestowanie strojem panującej ideologii. Przecież dzisiejsza moda nawiązująca do lat 60. to powrót do mieszczaństwa wyrażonego w grzecznym stroju, mundurku, uładzonych, infantylnych kolorach, wzorkach, etc
.


To prawda, wracamy do dużej stabilizacji, co wyraża się także strojem, niemniej widzę też we współczesnej modzie bunt wobec nowych technologii. Bo cóż one przyniosły? Nowe rodzaje tkanin, nie dorównujące włóknom naturalnym, zamianę szycia na klejenie, itd. Ciągle więc wracamy do miękkości flauszu, weluru, koronki, ciągle poszukujemy tkanin bez sztucznych domieszek, choćby nosiły one nazwę uszlachetniających, nadających włóknom naturalnym elastyczność i inne cechy. Tkanina na dobry damski kostium nie musi być przecież elastyczna.

Moda mieszczańska jest chyba atrakcyjna zarówno dla społeczeństwa bardziej, jak i mniej bogatego. Bogaci chcą się ubierać dobrze, a dobrze to jest ciągle według określonego kanonu. Biedni też chcieliby im dorównać, toteż jeśli już zainwestują, to w normalną jesionkę i klasyczną marynarkę. Pewnie gorsze gatunkowo, ale nie jakieś fru – fru, z rozcięciami, awangardowy strój, który po dwóch sezonach wychodzi z mody.


Moda ostatnich kilkudziesięciu lat to także zacieranie się różnic w ubiorze miedzy kobietą a mężczyzną – unisex, co także wynika z określonych stosunków społecznych: równouprawnienia kobiet, ich pracy zawodowej, większej swobody obyczajowej obu płci...


To jest rzeczywiście związane z rewolucją seksualną i odwagą bycia innym. Nie mówię o niewolnikach ortopedycznych butów, jakie teraz są modne, ale takie buty noszą umysły zniewolone. Ja wiem, że życie odmieńca nie jest łatwe, ale tu z kolei mamy do czynienia z umundurowaniem. A mówi się, że Polacy są indywidualistami!

W latach 70. w kolekcjach Cardina i włoskich pokazywano mężczyzn ubranych w żaboty, a Yves Saint Laurent z kolei ubierał kobiety w tzw. spodniumy, którym jest wierny do dziś. Jednak unisex szybciej umarł u mężczyzn niż u kobiet. Nie przyjęły się falbanki, żaboty, ale mężczyźni zaakceptowali z kolei wiele z kobiecych tkanin: marynarki, ubrania z aksamitu, szantungu, pewną lekkość, luz manifestujący się np. wystającymi spod marynarek koszulami. Natomiast kobiety, które weszły w garnitury, spodnie – wcale nie zamierzają z nich rezygnować, co ma związek z emancypacją.

Niemniej uważam, że ten trend jest marginesem mody. Przecież nawet tzw. biznes – women chętnie chodzą w chanelowskich kostiumach, niekiedy o bardzo modnej i odważnej kolorystyce. Styl męski zostawiają sobie na podróże, sytuacje bardziej oficjalne zawodowo. W swobodzie damskiej mody jest dużo wygody – i to przechwycili mężczyźni, którzy nie mają kompleksów: lubią obszerne spodnie, za duże koszule. Z kolei w garniturze męskim jest dużo wygody połączonej z nonszalancją, której nie przystoi prezentować nosząc chanelowski kostiumik, czy szmizjerkę, czy choćby suknię płaszczową, która nie jest kochanym ubiorem, a przeze mnie z uporem lansowanym.


Jaką funkcję winna spełniać moda? Korygować ułomności ludzkiego ciała, czy podkreślać jego kształty takie, jakie są naprawdę, niczego nie tuszować? To ostatnie jest bliskie dzisiejszej estetyce.


Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu ułomni, toteż uważam, że należy swoje niedoskonałości zamienić w atuty. To tylko modelki są przesadnie wysokie i szczupłe – i na tle wszystkich ludzi - nienormalne. W związku z tym – jeśli kobieta jest mała, gruba i piegowata – nie powinna zakładać rzeczy obcisłych i mini, ale obszerne, powłóczyste szaty. W tej regule jest oczywiście wyjątek: osobom z dużym temperamentem żaden strój nie zaszkodzi, bo i tak zabije całą resztę. Ale jeśli takiego temperamentu osoba nie ma – to nie należy eksponować niedoskonałości ciała. Niestety, te moje dobre rady z reguły nie trafiały na ponętny grunt, bo panie właśnie o dość obfitych kształtach wolały ubrania obcisłe. Widocznie osobom o znacznych gabarytach diabeł podszeptuje, że tak dopasowane ubranie pomniejsza tuszę. Nie mam nic przeciw tuszy – sam zrobiłem kiedyś kolekcje dla puszystych, ale niestety, wykupiły ją same szczupłe osoby.


Ale moda to nie tylko ciągłe dopasowywanie ubioru do warunków otoczenia, estetyki epoki – także do warunków cywilizacyjnych.


Jest tu mnóstwo teorii. Oskar Wilde mówi, że jest to takie paskudztwo, które na szczęście się zmienia, bo inaczej byłoby trudne do zaakceptowania. Jest to zjawisko trudne do zidentyfikowania, bo moda – poza spełnianiem funkcji związanych z naszą biologią i bytowaniem – powinna jeszcze sprawiać nam odrobinę przyjemności. Winna być jak ulubiona książka, poduszka, przytulanka, piękny kwiat, ale nie dopustem bożym. A z tym mamy do czynienia np. podczas ślubów w paradnych, tradycyjnych strojach. Ale od kogo się tego uczyć? Przecież telewizja – najbardziej kształtująca gusty społeczeństwa – uczy, ale najgorszych wzorców w tej dziedzinie.


Jak ubrałby pan dziś dojrzałych, wykształconych i aktywnych zawodowo - mężczyzn i kobiety ?


Przede wszystkim powiem, jak bym ich nie ubrał. Bardzo wielu mężczyzn w średnim wieku, tych z pierwszych stron gazet i ekranu telewizyjnego chodzi w upiornych kraciastych marynareczkach, strasznych krawaciskach. Wydawać by się mogło, że powstał chyba jakiś klub żółtego krawata, na który nie można patrzeć. Jeszcze tylko brakuje flanelowej koszuli. Być może wynika to z faktu, że skoro mężczyzna nakłada mizerny, szary garnitur, to wydaje mu się, iż najlepiej ozdobi go żółtym, agresywnym krawatem. Ale przecież krawat nie musi świecić, elektryzować, on musi być spokojny, nie może przysłaniać twarzy. Ja w modzie męskiej lubię luz, kolor, ale na co dzień, w pracy – im spokojniej, tym lepiej, widać naszą twarz. Nie wnośmy do Europy naszego powiatowego, pielgrzymkowego stylu. Przeszły, na szczęście już mokasyny i białe skarpety. Ale Polacy pod tym względem są dość pomysłowi. Łatwo nas poznać – szczególnie na zagranicznych lotniskach – np. po sposobie noszenia kapelusza – narzuconego na czubek głowy, odchylonego w tył.


Nie broniąc gustu, smaku i kultury osób, które ubierają się niewłaściwie, trudno jednak nie zobaczyć w tym skutków działań projektantów: to oni przecież w latach 80. do ubioru codziennego i całodziennego wprowadzili tkaniny zarezerwowane wcześniej na szczególne okazje: brokaty, atłasy, jedwabie, złoto, srebro...


To prawda, ale myślę, że odrobina instynktu samozachowawczego, dystansu, rozeznania, przede wszystkim umiaru jest we wszystkim konieczna. Także w modzie. Rzeczywiście, jest to bardzo wygodne ubrać się rano już na wieczór, ale ma to coś w sobie z Mrożka i Gombrowicza. A to, że moda zrobiła ten ukłon w stronę błyskotek, narzuciła nadmiar złotych dodatków do mody dziennej – to prawda. Projektanci mody nie są bez winy, choć to, co robią jest tylko jakąś wizją przeznaczoną dla osoby abstrakcyjnej. W pokazach haute couture kolekcje były i są dziełami sztuki, projektanci nie przejmują się utylitarnością stroju.

Czy polscy projektanci mają dzisiaj jakiś wpływ na modę ulicy?


Żadnego. W tzw. siermiężnych latach ludzie w ogóle nie interesowali się modą. Na niedzielę stosowali tzw. modę kościołową, czyli wyciągali z szafy jakieś jesionki z lisimi kołnierzami, czy jedyne garnitury, natomiast na co dzień ubierali się brzydko, szaro. Ci, którzy chcieli wyglądać inaczej – mogli korzystać z wyróżniających się kolekcji dużych krawców, m.in. Mody Polskiej, co było naszą, projektantów, satysfakcją. Ale po 1989 r. runęły na nas tanie, tandetne ubrania z Tajlandii, Turcji i domy mody straciły klientelę. Potem masowo powstawały paradne, pełne marmurów butiki z upiorną odzieżą z pseudoValentinów, za straszne pieniądze i nie wiadomo dla kogo – jak spotykane jeszcze gdzieniegdzie pomarańczowo – zielone stroje. Do tego doszły podróbki Armaniego made in Hongkong, co skutecznie skołowało Polaków w kwestii mody, dobrego stylu. Młodych projektantów przecież prawie nie ma na rynku mody w Polsce, nie korzystają z nich producenci odzieży, których jest zresztą niewielu. W związku z tym naszych nielicznych, przyznaję, propozycji – wcale nie widać. Poza tym i ekspozycje targowe, i konkursy, i propozycje młodych projektantów są na średnim poziomie.

To także wynika z faktu, że i moda jest dziwaczna, zwłaszcza ta płynąca z wielkich ośrodków, na które zapatrują się młodzi projektanci. Dużo w niej powtórek i to tzw. zbrzydzonych, bo modne stały się brzydkie makijaże, podbite oczy, najlepiej dwie lewe nogi – wówczas jest się en vogue. I to stworzyło ten kociokwik przełomu wieku. Celofany, folie, lycry – to wszystko jest dobre, ale na scenę. Także koszyki, kokony, patyki, gwoździe i sznurki i butelki po coli. W związku z tym z tęsknotą patrzymy na lata 30. i 40. – bardzo piękne w modzie, chociaż u nas akurat tragiczne.

Co się stało z polskimi projektantami? Z ich kolekcjami, które przez lata kształtowały gust Polaków?


Przede wszystkim wielcy krawcy, duże zakłady odzieżowe albo poupadały, albo przekształciły się w spółki, które rzadko korzystają z projektantów. W związku z tym znaczący projektanci, jak np. Sławomir Kaliski, Maria Węgiel, Barbara Hoff, Grażyna Hasse, ja i inni, np. zasłużeni państwo Langnerowie projektujący w „Warmii”, w której ubiera się polskich olimpijczyków – rozpłynęliśmy się po różnych firmach prywatnych, małych spółdzielniach. Spotykamy się od czasu do czasu na targach, dwa razy w roku na „Srebrnej pętelce” w Poznaniu, na łódzkim „Projektancie roku”, „Złotej nitce” i to koniec. Każdy z nas coś tam robi, większość wzięła się za pisanie. Sam robię od czasu do czasu jakieś kolekcje na zamówienie firm, bo „Moda Polska” przestała istnieć. W latach 70. i 80. zadłużyła się sprowadzając złe jakościowo Benettony i kosmetyki, zamiast dobre tkaniny. Do upadku firmy przyłożyli się też syndycy, a kropkę nad „i” postawił Kredyt Bank, który kupił Modę Polską i ...puścił ją w skarpetach. Choć całe swoje zawodowe życie spędziłem w firmie ze znakiem jaskółki, to nie uważam, żeby ten znak można było reaktywować – tyle się zmieniło, że odrobienie strat jest niemożliwe. Lepiej będzie, jeśli jaskółka przejdzie do historii, a ci, którzy się przyczynili do jej upadku - pozostali w niesławie.

Dziękuję za rozmowę.

25.07.2000