Z Adamem Hanuszkiewiczem – aktorem, reżyserem, dyrektorem Teatru Nowego w Warszawie rozmawia Anna Leszkowska
Reżyserując posługuje się Pan często technicznym rekwizytem i to niebanalnym, jak choćby słynne hondy, czy wrotki w „Balladynie”. Nadaje mu Pan znaczenie większe i inne niż rekwizytowi tradycyjnemu. Czy gadżet techniczny może pełnić rolę inspirującą artystę i wpływać na kształt jego dzieła?
Oczywiście, jak każda nowa materia, która trafia w nasze ręce: nowe światła, kwadrofonia. Kiedy wprowadziłem na scenę mikrofon, to nie dlatego, że aktorzy nie mieli dostatecznie nośnych głosów, czy dobrej dykcji, ale dlatego, że dzięki mikrofonowi, dobrze sterowanemu, można uzyskać barwy głosu nieosiągalne na żywo, np. znakomicie słyszalny szept. Tak samo jest z innymi gadżetami: one są elementami naszego życia i teatr żywy musi nimi operować, bo dobrze oddają naturę naszych czasów. Mickiewicz mówi, że jedyną formą ożywienia klasyków jest przetłumaczyć ich na naszą epokę, nasze widzenie, słyszenie.
Każdy gadżet wpływa natomiast na warsztat aktora. Stary aktor, który zawsze mówił na scenie swoim głosem, musi się nauczyć inaczej nim operować, kiedy używać będzie mikrofonu. To jest nowa sztuka, podobnie jak telewizja, kiedyś film. Nie da się w ten sam sposób grać zarówno w teatrze dla 1000 osób, jak i w telewizji, pół metra przed kamerą.
Ale poprzez takie widzenie teatru zarzucano Panu, iż tworzy Pan dzieła Hanuszkiewicza, a nie wystawia Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego...
A czyje są dzieła, które ja reżyseruję? Szekspira, który nie żyje 300 lat? To są stare pojęcia wynikające z imperialnego myślenia o literaturze, że jest w niej wszystko i tylko trzeba to wykonać na scenie. To jest głupie, bo twórcami sztuki teatralnej są ludzie, którzy realizują przedstawienie, a nie człowiek, który nie żyje od 300 lat. I mimo, że jest to dzisiaj oczywiste, to przecież są tacy, którzy uważają, że w „Fauście” Goethego wszystko jest napisane, trzeba tylko zaufać autorowi i powiedzieć głośno tekst. Ale z głośnego powiedzenia tekstu jeszcze nic nie wynika; to jest czytanka.
Czy jednak używanie nowych środków technicznych, np. mikrofonu nie powoduje lekceważącego stosunku do dobrego rzemiosła aktorskiego? Przecież nie trzeba się wysilać z dykcją, skoro mam mikrofon...
W moim teatrze to się nie zdarza. Ja siedzę na próbach w ostatnich rzędach widowni i pilnuję, aby kwestie aktorów były dobrze słyszalne. A w innych – cóż, tak bywa, ale to jest wina reżyserów, nie techniki. Jeśli reżyser siedzi w pierwszym rzędzie na próbach i zapomina, że teatr jest dla widza, także tego, który siedzi w końcu sali, to i rezultaty mogą być opłakane. Ale jest to sprawa szacunku dla widza, nie używania określonych środków technicznych. Są jednak reżyserzy, którzy uważają, że jeśli widz nie przychodzi do teatru to tym gorzej dla widza. Nie zdają sobie sprawy z tego, że do istnienia teatru niezbędna jest podstawowa komórka teatralna: jeden aktor i jeden widz.
Czy posługiwanie się modnymi dziś gadżetami technicznymi, właściwymi innym, nie teatralnej, dziedzinom życia nie jest schlebianiem, podlizywaniem się publiczności, zwłaszcza młodej?
Znam ten zarzut i odpowiem pytaniem: czy należy akceptować – po świecach – elektryczność? Kiedyś grano pod gołym niebem – czy należy więc akceptować sale teatralne? Jeżeli Gombrowicz – wielki pisarz - mówi: jestem cyrk pajaców, staję na głowie, aby się podobać – to on wie, że najpierw trzeba uwieść, a później można przekonać. Niektórzy uważają, że widzowie nie dorośli do ich sztuki. To jest dobre w literaturze, bo książka poczeka. Dobre w obrazie, który też może poczekać. Teatr rodzi się o siódmej, a umiera o dziesiątej. Jeśli nie ma widza, to nie ma teatru. W tym sensie teatr jest uwiązany do widza, stąd musi go uwodzić. Tak myśleli nasi najwięksi: Norwid, który marzył o „późnym wnuku”, Mickiewicz, który chciał trafić pod strzechy, Słowacki, który mówił: bardzo lubię sławę popularną, lękam się bardzo sławy wymuskanej.
Sprawą zasadniczą jest to, czy teatr działa na widza, czy nie. Sądzę, że każde działanie artystyczne, które łamie obowiązujące - umowne przecież - kanony poprzedniej epoki, tworzy nową jakość, przyczynia się do rozwoju sztuki. Nie zrobią tego dzieła powielające tradycję, kontynuujące osiągnięcia poprzedników. To dotyczy także języka, jakim operuje się na scenie, owych wulgaryzmów, które tak rażą niektórych widzów. Ale czy teatr powinien mówić językiem sztucznym, innym niż ludzie, którzy go oglądają? We wszystkich teatrach aktor zawsze mówił językiem współczesnym widzom. Szekspir przecież jest wulgarny. To u nas słowo „fuck” tłumaczy się „do cholery”, choć młodzież doskonale wie, co ono znaczy. Jesteśmy po prostu obłudni.
Z uwagi na niekonwencjonalne inscenizacje, w których nie unika Pan dosłowności, a także owych gadżetów cywilizacyjnych, nowinek technicznych można się spotkać z opinią, że Pana teatr skierowany jest przede wszystkim do młodzieży.
To nieprawda. Zarówno reżyseria, jak i odbiór sztuki zależy nie od metryki, ale od wrażliwości. Miałem tego przykład po zrealizowaniu w Gdańsku „Lilli Wenedy” jako rockowej opery i gratulacji, jakie zbierałem za ten spektakl od moich rówieśników, wzruszonych przedstawieniem. A technicznymi gadżetami mówi się nie tylko do młodzieży, także do dorosłych. Ostatnio w Chemnitz reżyserowałem „Fausta” i wykorzystałem w tym przedstawieniu telebim. Ci sami aktorzy raz występują na żywo przed publicznością, raz – pokazywani są na telebimie.
Jaką wiedzę o technice i technologiach powinien dziś posiadać reżyser? Wystarczy ta zdobyta z gazet, czy winna być pogłębiona?
Trzeba wiedzieć, co jest w świecie, jakie są nowe mikrofony, możliwości oświetlenia, kwadrofonii. Byłem pionierem jeśli idzie o zainstalowanie kwadrofonii – w Teatrze Narodowym, a potem w Małym za mojej dyrekcji zrobili ją nasi polscy akustycy. To ogromnie poszerzyło możliwości wyrazu artystycznego. Niekorzystanie z osiągnięć technicznych groziłoby powrotem do grania pięcioaktowych sztuk, jak za czasów Moliera. Wówczas jeden akt mógł trwać nie dłużej niż 20 minut – bo tak długo paliły się świece.
Dziękuję za rozmowę.
28.03.2000