Z Tadeuszem Wieleckim, kompozytorem, dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” rozmawia Anna Leszkowska
-
Jaka jest różnica między muzyką współczesną a eksperymentalną? Kiedy powstawała Warszawska Jesień, dla laików oznaczało to właśnie eksperyment.
-
Eksperymentować można na gruncie każdej muzyki, poważnej, jazzu, rocka. Eksperyment to rodzaj próby podejmowanej w celu znalezienia nowych środków wyrazu, nowych brzmień, nowej formy. Każda próba wymaga jednak weryfikacji – jednym ze sprawdzianów jest kontakt z publicznością. Bo muzyka nie może być uprawiana bez odbiorcy. W ciągu ponad 40 lat istnienia Warszawskiej Jesieni obserwujemy powstawanie nowych form, wykruszanie się innych, np. coraz rzadziej pojawia typowa zwłaszcza dla okresu tzw. Nowej Muzyki forma wariacyjna. Zmienia instrumentarium, zmienia się też sposób prezentacji muzyki, kształt samych koncertów – powstały przecież performances, instalacje dźwiękowe, audio-art, muzyka internetowa. To wszystko pozostaje w związku ze zmianami technologicznymi, szybkim postępem technicznym i naukowym. Dla nas jest bardzo ważne złamanie stereotypu dotyczącego muzyki współczesnej, opinii, że jest ona zaskorupiała w czystej strukturze, że to muzyka hermetyczna, dla specjalistów. Są oczywiście takie nurty w muzyce współczesnej, np. new complexity, które zakładają maksymalne zmatematyzowanie procesu kompozytorskiego, ale jest też mnóstwo innych, które z taką ideą zrywają.
- Pytam pana o to nie bez kozery, albowiem od pięciu lat w Warszawie, w tym samym co festiwal czasie odbywa się festiwal nauki, na którym obecna jest także Akademia Muzyczna. Tymczasem w programach ostatnich Warszawskich Jesieni były koncerty, których forma bądź treść znakomicie nawiązywały do imprezy naukowej. Szkoda, że oba festiwale nie współpracują ze sobą – może opinia o hermetyczności każdej z tych dziedzin szybciej odeszłaby do lamusa?
-
Wszędzie, gdzie nauka odkrywa nowe obszary, tam szybko wchodzą artyści. Niektórzy z nich penetrując nowe możliwości nauki i technologii dochodzą do dzieła znanych i spektakularnych – przykładem jest tu np. Bill Fontana ze swoimi mostami dźwiękowymi, które miały wzbogacić nasz festiwal w 1997 r. Często są to próby, które trudno zaliczyć do czystej sztuki, np. koncert internetowy z 1998 r., na którym nie udało się uzyskać pełnej synchronizacji wykonawców. Nauka i sztuka to dziedziny mocno zazębiające się, a artyści starają się dawać świadectwo zmianom, jakie obserwują.
-
Czy w początkach Warszawskiej Jesieni postęp naukowo – technologiczny miał równie duży wpływ na twórczość kompozytorów?
-
Wydaje mi się, że tak, skoro wyróżnikiem awangardy była wiara w naukę, która dla awangardy była bogiem. To przecież wtedy pojawiły się warsztaty muzyczne, rozmaite laboratoria czy studia dźwiękowe, nawet sama terminologia artystyczna zaczęła wskazywać na związki z nauką. Nie mówiło się już o głośności, tylko o poziomie dynamiki, mówiło się o „parametrach” dźwięku: wysokości, czasie trwania, gęstości itd. Wprowadzono pewne procedury tworzenia muzyki rodem z rachunku prawdopodobieństwa, nagrywanie na taśmę dźwięków otoczenia (tzw. muzyka konkretna), muzykę syntetyczną, czyli opartą o dźwięki wytworzone przez generatory, komputery wreszcie. Początkowo te osiągnięcia ćwiczono na gruncie muzyki poważnej i sztuki poważnej – dopiero później przejęła to bardziej masowa kultura. Więc ta wiara w naukę tkwiła u podstaw myślenia awangardowego. Dzisiaj wiara w technologię jest jeszcze większa. Pewne wynalazki same stwarzają aspekt kulturowy (internet), prowokują artystycznie. Wystarczy zrobić niewielki krok, a już można nimi operować na gruncie sztuki, którą to możliwość twórcy nastawieni modernistycznie chętnie podejmują.
-
Ale czy tu nie powstaje sytuacja jak z internetem właśnie – można dzięki niemu rozmawiać z każdym, ale najczęściej nie ma o czym...Forma zastąpiła treść.
- To jest problem. Nie tylko rozpadła się jedność kultury, ale powstało zjawisko masowości, w którym tkwimy, pozbawione wartości. Nie wiemy, co jest lepsze, co gorsze, co winniśmy kultywować, a co zwalczać. Skoro kultura masowa upraszcza i redukuje człowieka do jego zewnętrznych potrzeb, a kultura wysoka dba o jego duchowe potrzeby, to z tą pierwszą należałoby walczyć, gdyż, zawłaszczając wyobraźnię odbiorcy, wchodzi ona bardzo w paradę artyście poważnemu, poszukującemu. Taki artysta chce powiedzieć coś mocniej, głębiej, językiem który dopiero trzeba poznać. Z drugiej jednak strony szybka komunikacja i jej efekt kulturowy - kultura masowa, jest trwałym elementem naszej rzeczywistości i byłoby naiwnością obrażać się na ten stan rzeczy.
Jeżeli w ostatnich latach próbujemy odwoływać się częściej do gadżetów współczesności, to dlatego że ona się zmienia, a my wolimy iść do przodu niż oglądać się za minionym. Gramy oczywiście klasykę muzyki XX wieku, ale robimy to sporadycznie, tylko aby dać kontekst teraźniejszości, przypomnieć te utwory, które niegdyś uchodziły za nowoczesne, bądź okazały się znaczące dla późniejszego rozwoju. W takiej roli warto te dzieła ukazywać, ale nie chcemy być festiwalem muzyki XX wieku, tylko XXI wieku.
-
Dla kogo jest dzisiaj „Warszawska Jesień”, kim są jej słuchacze?
- Być może jest to ciągle festiwal elitarny, ale dzisiaj do tej elity może przystąpić każdy, kto ma taką wolę. Przez te dziesiątki lat publiczność festiwalowa wymieniła się – ze środowiskowej na pokoleniową. To są ludzie żądni przeżycia artystycznego, poznania tego, co się dzieje współcześnie w świecie, w kulturze. I dzięki temu także ten stereotyp Warszawskiej Jesieni jako festiwalu hermetycznego udaje się przełamywać.
Myślę, że nasza zmienność jest naszym pierwiastkiem stałym. Zawsze będzie istniała potrzeba poszukiwań, śledzenia tego, co zmienia się w naszym postrzeganiu świata, naszym otoczeniu w sensie kulturowym. Charakterystyczne dla naszych czasów jest np. sięganie po kultury pozaeuropejskie, np. muzykę afrykańską, chińską, hinduską. To, co wyróżniało okres awangardy lat 50., 60., a czego nie ma dzisiaj, to wiara w postęp, możliwość wypracowania nowej sztuki, wykucie nowego człowieka, dopracowania się nowego świata. Dzisiaj to nie jest oczywiste, stąd nie możemy mówić o jednym nurcie, czy jednej tendencji w myśleniu - uciekamy się do przedstawiania wszystkiego. W gruncie rzeczy „Warszawska Jesień” szybko stała się festiwalem nastawionym modernistycznie, bo właśnie modernizm był wyróżnikiem tamtych czasów – czymś, co organizowało świat po wojnie, było wyrazem jedności kultury. Dzisiaj tego nie mamy, więc pokazujemy muzykę taką, jaką ona się jawi w bezpośrednim oglądzie. Być może coś trwałego się z tego narodzi. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że współczesność jest niezmiernie bogata, a przeszłość – wyselekcjonowana. My mamy do czynienia zarówno z utworami bardzo jak i mało wartościowymi, niektóre być może okażą się wręcz pomyłkami. Wartość dzieła czy myśli staje się jasna dopiero po latach, ale znowu nie do końca, bo kolejne generacje przykładają przecież zjawiskom swoją własną miarę.
-
Jakie atrakcje przygotowali organizatorzy tegorocznej, 44 już „Warszawskiej Jesieni”?
- Dla słuchacza, który nie śledzi muzyki współczesnej, bądź nie jest znawcą muzyki, poleciłbym przede wszystkim muzykę holenderską, którą wyróżniliśmy w programie tegorocznego festiwalu, m.in. multimedialną operę „Wytatuowane języki” Martijna Paddinga. Stanowi ona pierwszą część tryptyku „Ziemia Ulro”, który z powodów finansowych nie mógł być w tym roku zrealizowany w całości. Pomysł wziął się z inspiracji ideą zawartą w książce „Ziemia Ulro” Czesława Miłosza, w której autor przedstawia sylwetki słynnych wizjonerów: Blake’a, Swedenborga, Oskara Miłosza. Ich twórczość posłużyła do stworzenia librett trzech oper cyklu, a inscenizatorzy spektakli, zwłaszcza tego, który prezentujemy w tym roku, podkreślają mocno aspekt współczesności – egzystencję człowieka w świecie pełnym gadżetów technologicznych: telefonów komórkowych, laserów, itp.
Muzykę holenderską przedstawiamy także w koncercie amsterdamskiego zespołu Loos, który określa się jako grupa „skrajnie awangardowa”. Jego muzycy zagrają m.in. utwór Louisa Andriessena, który zasłynął swoimi ekstrawaganckimi operami, reżyserowanymi przez Petera Greeneway’a. Andriessen to typowy postmodernista, wiele jego utworów zawiera elementy rocka czy jazzu.
Temat holenderski będzie na festiwalu widoczny także i za sprawą Nieuw Ensemble z Amsterdamu – zespołu nastawionego bardziej na repertuar „klasyczny”, ale nawiązujący do muzyki świata, etnicznej, narodowej, różnych kultur. Wystąpi m. in. słynny djembista Ponda O’Brian. Z Holandii przyjedzie też pianista Marcel Worms z recitalem krótkich utworów inspirowanych bluesem, zamawianych u kompozytorów na całym świecie. Ten występ będzie poprzedzony recitalem pianistki Martine Joste, która zagra na fortepianie mikrotonowym. Jej fortepian to instrument, w którym całe tony są podzielone na 16 części. Te minimalne odległości między kolejnymi wysokościami dźwięków dają wspaniałe brzmienie: podobne do ludzkiego głosu, śpiewu.
-
Dziękuję za rozmowę.
(Wywiad przeprowadzony w 2001 r.)