banner

Publikujemy tekst niezwykle interesującego i barwnego wykładu inaugurującego rok akademicki 2017/2018 w warszawskiej ASP, który wygłosił Jan Englert, dyrektor Teatru Narodowego, profesor Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. (red.)

EnglertW dzisiejszej rzeczywistości ryzyko zabierania głosu wydaje się być wystarczającym argumentem przeciwko podjęciu próby wykładu inaugurującego rok akademicki w uczelni artystycznej.

Zarozumialstwo i pycha jednak zwyciężyły i oto stoję tu przed Wami wierząc, że to co mam do powiedzenia nie będzie banalnym bredzeniem.

Tytuł, którym opatrzyłem dzisiejszy występ oratorski, tytuł pożyczony od wielkiego Aleksandra Fredry, a brzmi on, przypominam, „Zapiski starucha” jest oczywiście kokieteryjną próbą zapewnienia sobie alibi. Wzmocnię go jeszcze na wszelki wypadek, przywołując tekst, którym poczęstował mnie wiele lat temu mój mistrz Gustaw Holoubek. Powiedział: „Jasiu, kiedy skończysz 70-tkę, możesz mówić co chcesz”.

Ale dziś mam mówić o społeczności uczelni artystycznej, więc wymykającej się w wielu aspektach prawom i regułom, nazwijmy to „naukowym”. Co prawda, kilkanaście lat temu zrównano w świecie akademickim naukę ze sztuką, co spowodowało niezwykły wysyp artystów doktorów i doktorów habilitowanych. Uczelnie artystyczne odeszły, może i słusznie, od modelu kształcenia zawodowego na rzecz teorii sztuki, nauki o sztuce.
Dyplom magisterski nie jest gwarantem twórczości - w dzisiejszych czasach bywa nawet jej balastem. Droga do kariery jest mniej wyboista i wydaje się krótsza, choć z perspektywy startującego do niej pewnie jest odwrotnie.
Ale pogubiliśmy kryteria – nie tylko estetyczne, ale także etyczne. Mylimy także pojęcia, sens i logikę określeń, tracimy umiejętność porozumienia, choć nie jest to symptomem naszej współczesności. Fredro-staruch też pisał:

"Tyś ogłuchł? Ogłuchł świat cały.
Nie słyszymy się wzajemnie.
Rozumiemy jeszcze mniej".

Wszyscy namawiamy młodych do buntu, tylko przeciwko czemu mają się buntować?

Uczelnie artystyczne były zbudowane na relacji mistrz-czeladnik. Ten model odchodzi w niebyt, nie tylko ze względu na powszechnie ogłaszany deficyt mistrzów, a paradoksalnie przez wysyp mistrzów. Bo znowu trzeba poszukać porządku w tej relacji, przywrócić jej sens.
Mistrz to nie jest stanowisko; mistrz to jest autorytet. W autentycznej relacji: mistrz-czeladnik, to nie mistrz szuka uczniów -czeladników, to oni winni bezustannie poszukiwać mistrzów.

Mistrza nie buduje tytuł doktora, ani doktora habilitowanego. Na pewno nie przeszkadza, ale nie wystarczy do zbudowania tej podstawowej relacji uczeń-nauczyciel. Dodatkowo zburzenie hierarchii nie tylko wartości, ale także naturalnej hierarchii umiejętności, postaw i dokonań spłaszczyło i spauperyzowało pojęcie mistrza.

Za moich czasów mistrzowie siedzieli na czubku drabiny, na którą chciałem się wspinać. Nie macie pojęcia - mówię do młodzieży - co to była za frajda wspinanie się na tę drabinę. Już widziałem mistrza stopy, kolana, genitalia, wątrobę, piersi, a kiedy mogłem mu popatrzeć prosto w oczy, wiedziałem, że czas zmienić drabinę w poszukiwaniu następnego mistrza.

Dzisiaj przewracamy drabinę razem z mistrzem. Zwłaszcza, że jego mistrzostwo jest niekoniecznie akceptowalne. Mistrz to przecież także autorytet, a udało nam się zdemolować także i autorytety, oczyszczając przestrzeń dla własnych ambicji i korzyści.

Uprawiamy zawody, w których kryteria precyzujące nasze kwalifikacje i dokonania nie podlegają jasnym i niezmiennym zasadom. Zmienność tych zasad umożliwia fałszowanie jakości i jej bylejakość. Dlatego podstawą naszych ocen winno być rzemiosło, umiejętność.

Żyjemy w kraju, w którym określenie „rzemieślnik” ma zabarwienie pejoratywne. Każdy, kto dotknął twórczości, myśli o sobie „artysta”. Podejrzewam, że im mniej umie, tym mocniej tak myśli.

W mojej profesji powszechnie używa się określenia aktor dramatyczny i artysta estradowy. No comments.

Do szkoły teatralnej, przepraszam: do Akademii Teatralnej, zdawał kiedyś przystojny chłopak. Na dzień dobry powiedział sepleniąc: „Chcze pańsztwu żapreżentować Szwiteżankę”. Chyba profesor Aleksandra Śląska nie wytrzymała i powiedziała mu: „Przepraszam, ale z taką dykcją nie może pan być aktorem”. A adept odparł – „Frajer dykcja, grunt talencik”. To motto towarzyszy nam nie tylko w zawodach artystycznych.

W prawidłowym układzie, z tysiąca rzemieślników rodzi się jeden artysta, u nas - z tysiąca artystów jeden rzemieślnik. Miarą artyzmu stał się sukces. Nawet wtedy, gdy jest jętką jednodniówką. Internet przyspieszył kreowanie sukcesu i pozornych artystów. Facet, który przebrał się za pająka i biegał na czworakach po schodach dworcowych miał kilka milionów polubień, przepraszam - „lajków”. Uważa się pewnie za artystę. Zwłaszcza, że jego sukces był wymierny finansowo.

Kim więc jest artysta? Na własny użytek wymyśliłem, albo ukradłem któremuś z mistrzów (wolę pierwszą wersję, choć w moim wieku zapomina się co pożyczone): artysta to ktoś, kto stwarza rzeczywistość. Nie włazi w zastaną, ale poszerza ją, lub stwarza nową.
Ktoś, kto dotyka nieprzewidywalnego, transcendentnego, kto próbuje rozmawiać z tym, co w nas boskie. Nie z własnymi gruczołami, ale z tym, czego zmierzyć i nazwać do końca się nie da, z przeczuciem, pardon, boskości, lub jeśli kto woli - duchowości. Jest nie tylko, by przywołać Słowackiego, „zjadaczem chleba, ale także aniołem”. Używa gatunku wrażliwości, który zwykliśmy nazywać talentem, a więc wyjątkowością.

A przecież talentu nie da się nauczyć. Talent można obudzić, talent można wyposażyć w klucze i wytrychy do otwierania drzwi, których istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Drzwi do nowych przestrzeni twórczych – temu ma służyć uczelnia artystyczna. Mistrz winien dzielić się z uczniem wszystkim, co zdobył od swoich mistrzów i wzbogacił swoim doświadczeniem i to dzielić się bezinteresownie, bez narzucania siebie, przyznając uczniowi prawo do buntu.

Być może ta bezinteresowna sztafeta to dotknięcie nieśmiertelności? Lubię tak myśleć.

No i kolejny problem w tej relacji – wolność. Artyści powszechnie głoszą, że należy im się prawo do absolutnej wolności, nadużywając często tego prawa, usprawiedliwiając nim swoje pseudoartystyczne dokonania.
Tymczasem wolność bez ograniczeń to anarchia, granice narzucone wolności to niewola. Profesor Bauman określa to precyzyjniej:
„Bezpieczeństwo bez wolności to niewola, ale wolność
bez bezpieczeństwa to anarchia”.

Bunt przeciwko narzuconym ograniczeniom jest usprawiedliwiony i słuszny. Kto więc ma zakreślać granice ograniczające wolność twórczą? Sam artysta. Gorset, który dobrowolnie nakładamy na siebie, zapewniam, może być trampoliną. Choćby chęć zrzucenia tego gorsetu, albo przynajmniej rozluźnienie go, może być inspiracją buntu. A bunt, jak mówi Stomil w „Tangu” Mrożka – jest opoką, na której postęp buduje kościół swój.

Nie unikniemy pytania: Czy moralność jest gorsetem? Profesor Bauman powiada:
„Moralność nie polega na wierności kodeksowi, ale odpowiedzialności za innych ludzi, o tyle jestem człowiekiem, o ile zdaję sobie sprawę z tej odpowiedzialności”.
i dalej:
„Spór o granice między dozwolonym i niedozwolonym, moralnym i niemoralnym będzie trwał, bo tych granic nie da się utrwalić raz na zawsze”.

Rektor Malajkat, inaugurując rok akademicki w Akademii Teatralnej, wielokrotnie podkreślał w adresie do studentów konieczność odrzucenia kompromisów, jakichkolwiek kompromisów jako credo dla twórczości. Nie jestem przekonany do słuszności tych namów. Sądzę, że nie do końca porozumiewamy się w interpretacji pojęć. Jedną z trudniejszych umiejętności jest umiejętność odróżnienia kompromisu od konformizmu.

Kompromis ma z założenia budować porozumienie, więc służy sprawie, konformizm nagina kompromis do własnej wygody czy korzyści, a więc rujnuje, dekonstruuje, szkodzi sprawie. Mam nadzieję, że zostanę zrozumiany. Namawiam do buntu w imię idei, a nie dla pompowania własnego ego.

Artur, bohater „Tanga” Mrożka – nota bene – kto nie widział spektaklu Jarockiego powinien już dzisiaj go szukać w repertuarze Teatru Narodowego – wchodzi w życie, poszukuje przestrzeni dla własnego buntu. Najpierw bunt przeciw rodzicom, którzy propagują wolność absolutną, potem szukanie nowej formy, a to oczywiście powierzchowne poszukiwanie, pogoń za jakąkolwiek ideą z ostateczną konkluzją, że nie ma nic, wszystko się zdewaluowało, powszechna amorfia, aż wreszcie znajduje. Eureka! Odkrycie. Zacytuję prawie dokładnie –
„Co może powstać z niczego, żeby było? Co istnieje, choćby nie było nic? Władza ... Tylko władza istnieje, choćby nic nie było! A czyż władza nie jest formą buntu? Buntu góry przeciw dołom, wyższości przeciw niższości!”
Czym to odkrycie się kończy - to trzeba zobaczyć i zrozumieć przy ul. Wierzbowej.
Przy okazji przypomnę dialog Artura z Edkiem – przedstawicielem „niższości” wyposażonej w siłę. Edek zapytany o pomysł na ideę odpowiada:
„- Postęp, proszę pana.
- Jak to rozumieć? – pyta Artur
- No, w ogóle postęp!
- Ale jaki postęp?
- Postęp .... owy. Do przodu! Przodem do przodu!
- A tył?
- Też do przodu.
- No, ale wtedy przód będzie z tyłu!
- To zależy jak popatrzeć ... Jak od tyłu?
- Ee! To jakieś mętne.
- Ale postępowe, proszę pana!”

Postępowym postępem, którego już zatrzymać się nie da jest wirtualizacja naszego życia. Narzędzie zwane Internetem jest władcą naszej prywatności, naszej wiedzy, naszej wrażliwości. Ułatwienia, które nam oferuje są zbyt atrakcyjne, by z nich zrezygnować nawet kosztem naszego humanizmu, naszej wolności. Przywołam jeszcze raz prof. Baumana:
„Mówi się, że Internet upowszechnia wiedzę. A on przeciwnie – unaocznia jej nieosiągalność. Bo nadmiar informacji upokarza, wreszcie zniechęca. Jeśli dostaję miliard odpowiedzi na proste pytanie to machnę ręką na tropienie prawdy i zacznę ćwierkać”.

Ćwierkając młodzi ludzie są przekonani, że mają nie tylko prawo, ale i obowiązek mieć własną opinię w każdej kwestii. Gdyby Kartezjusz żył dzisiaj, jego motto brzmiałoby: Widzą mnie, więc jestem. Dorzuciłbym jeszcze hasło – Nic o mnie beze mnie.

Żyjemy w czasach, w których zaimek „ja” jest nadużywany we wszystkich odmianach. IV Rzeczpospolita buduje swój fundament na tej przypadłości – jest rzeczpospolitą misiów – mi się należy – to nasze motto dzisiejszości.

Pora zmierzać ku końcowi. Wygląda na to, że jestem malkontentem. Nie do końca. Jeśli w megalomanii mojej myślę o nieśmiertelności, to jej elementy dostrzegam właśnie w bezinteresownym przekazywaniu następnym pokoleniom tego, co zdobyłem od moich mistrzów. Uczenie to obopólny wampiryzm. Młodzi, wchodzący w życie, młodzi zbuntowani – to fantastyczny afrodyzjak dla starzejącego się malkontenta.

Mój dziadek był moim mentorem. Gasił radio kiedy śpiewał Armstrong. „To pijany, chrypiący Murzyn, a nie śpiewak” – wyrokował. A mnie się Armstrong podobał. Więc ile razy wygłaszam jakieś kategoryczne sądy zapala mi się ostrzegawcze światełko: Uwaga! Armstrong! Dzisiaj także.

Dlatego nieśmiało namawiam studentów – buntujcie się, ale szukajcie moralnych granic tego buntu i przede wszystkim używajcie wyobraźni, własnej, nie narzuconej, nie podanej na tacy w internetowym świecie, więc w gruncie rzeczy tylko dwuwymiarowej. Wyobraźni – matki twórczości artystycznej!

Kończąc, wypada raz jeszcze odnieść się do inspiratora dzisiejszych wywodów. Profesor Bauman napisał:
„Portal internetowy zwany Death Clock, poważny portal aktualizujący statystyki umieralności, ogłosił testową ankietę. Wszedłem nań jakieś 10 lat temu, odpowiedziałem na pytania i oto jakie dostałem – już wtedy orzeczenie: You had your time. Have a good day!”

Czyli ze statystki wynika, że ja już nie żyję. Aleksander Fredro, który pożyczył mi tytuł dzisiejszej gawędy tak zwieńczył swoje „Zapiski starucha”:
„Jechaliśmy pod górę wykutą w skale drogą. Na grzbiecie pagórka mój ojciec wstrzymał konia i zawołał rzewnym głosem, jak gdyby widział przyjaciela: „Hoczew!” .
W dolinie nad brzegiem rzeki płynącej do Sanu ujrzeliśmy szczątki niewielkiego zamku. Obok biały dworek i gospodarskie, dość porządne zabudowania. Dalej kościółek, karczma i chaty wzdłuż łęgu rozsypane. – „W tym zamku urodziłem się – rzekł mój ojciec i zdawał się więcej do siebie niż do nas mówić.
Czas jakiś patrzał jeszcze w milczeniu, nareszcie zsiadł z konia i nam zsiąść rozkazał, bo w skale wykutą drogą, więcej do schodów niż do drogi podobną, trzeba było ponad potok spuszczać się w dolinę Hoczwi. Uszedłszy kawałek, prowadząc konia za sobą, wstrzymaliśmy się przy źródełku, co cienkim promieniem z prostopadłej wytryskało skały. „Nie ma – rzekł mój ojciec – w całej okolicy równie dobrej wody. Tu dziećmi będąc, wprawialiśmy bzowe rynewki i patrząc z daleka cieszyliśmy się, kiedy przechodnie korzystali z naszego wynalazku. Mało kto minął, żeby się z rynewki nie napił”.
Przez wiele lat potem, jeżdżąc tamtędy, zawsze słyszałem w sobie te wspomnienia ojca. Nie minąłem nigdy źródełka. Kilka lat temu... teraz już kilkanaście... nie potrzebowałem zsiadać z konia, droga była rozkopana, szeroka, wygodna, ale mego źródełka... mego źródełka!... odszukać nie mogłem”.
Jan Englert