Nauka i sztuka (el)
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 2370
W warszawskiej Zachęcie można oglądać (do 3 lutego 2013) najnowszy projekt Anny Molskiej odnoszący się do początków naszej eksploracji Antarktydy.
Punktem wyjścia stała się dla artystki historia wczesnych ekspedycji polskich naukowców na Antarktydę organizowanych w latach 50. XX wieku. W jednej z nich brał udział jej dziadek, profesor fizyki Janusz Molski.
Zgromadzony w trakcie wielomiesięcznych poszukiwań materiał – relacje współuczestników wypraw, fotografie, przeźrocza, rysunki oraz ścinki dokumentalnych filmów – zainspirowały Molską do stworzenia własnej wizji spotkania z nieznanym lądem. Artystka porusza się po marginesach historii znanych z literatury podróżniczej (Centkiewiczowie) i popularno-naukowej tego czasu. Efektem tych poszukiwań jest zaskakująca gra z przestrzenią galerii, w której zostały ze sobą zestawione rzeźba, instalacja i trzykanałowa projekcja wideo.
Osią narracji filmu jest dialog między wielokrotnym organizatorem ekspedycji (prof. Maciejem Zalewskim) a jedną z ich uczestniczek – Aliną Centkiewiczową. Artystka przygląda się grupie polskich polarników zamkniętych w klaustrofobicznej przestrzeni stacji badawczej. Ekstremalne warunki relacji międzyludzkich stały się pretekstem do refleksji nad tą stroną ludzkiej natury, która każe nadawać sens egzystencji poprzez działanie pozornie irracjonalne i nienaturalne.
Całości dopełnia nakreślenie kontekstu politycznego ekspedycji – współpracy z Rosjanami, bez których Polacy nie byliby w stanie w owym czasie zbudować na Antarktydzie własnej stacji badawczej.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1298
W łódzkim Muzeum Sztuki MS1 do 14 stycznie 2018 można oglądać wystawę prac Igora Krenza – Sanyofikacja. Cud reprezentacji.
Tytułowa Sanyofikacja to proces wyobrażony na schemacie działania telewizora. Jest on zarazem transmisją umożliwiającą przenoszenie obrazów na dalekie odległości, jak i maszyną zdolną do zmieniania ilości wymiarów, w których osadzony jest przedmiot poddany jego działaniu. Między istnieniem i nieistnieniem rozciąga się cała gama stanów pośrednich, wśród których widmowość jest tylko jednym z bardziej oczywistych. Te pośrednie stany istnienia i nieistnienia ujawniają się, a także znikają, w miarę płynnego przechodzenia pomiędzy wymiarami, od drugiego do trzeciego.
Igor Krenz jest artystą, którego prace zwykle opierają się na poszukiwaniach paradoksów nowych mediów. Tym razem na wystawie w Muzeum Sztuki zestawione są dwie prace, w których pozornie niewinny, znaleziony obiekt kulturowy staje się bazą do eksploracji skomplikowanych zależności między abstrakcyjnym i figuratywnym, materialnym i niematerialnym, poezją i prozą, obiektem i tłem, a nawet sztuką i kuratorstwem.
Krenz znalazł i kupił stertę wypełnionych treścią i ilustracjami książek naukowych zatytułowanych „Morfologia matematyczna w teledetekcji”. Z ilustracji artysta „wyprodukował” dziesięć filmów video, jedną rzeźbę, dwie instalacje, cztery obrazy oraz mural. W rezultacie wszystkie ilustracje stały się pracami, a książka stała się katalogiem wystawy.
Mamy tutaj do czynienia z translacją, multiplikacją, ale i wielopoziomową grą z tym, czym jest sztuka współczesna. Artysta pojęcia matematyczne przeplata z pojęciami postkonceptualnymi, a w rezultacie dowcipnie komentuje świat sztuki.
Poza „Morfologią matematyczną w teledetekcji” Igor Krenz trafił na schemat układów scalonych telewizorów nieistniejącej już firmy Sanyo. Schemat okazał się być pełen problemów egzystencjalnych, odniesień do ciemnych stron rzeczywistości. Opowiadał tak o depresji, jak i stanach euforycznych. To odwrócony ready-made, w którym odnaleziony tekst kuratorski generuje pracę. Artysta przyjął założenie, że telewizor to proces. Telewizor sprawia, że widzimy coś, czego nie ma. Krenz zastosował metaforę „być może istniejącego” świata o wymiarach 2½D. To coś, co nie jest do końca ani trójwymiarowe, ani płaskie. To problem na poziomie teoretycznym, wszelkie próby dotarcia do niego w rzeczywistości zakrawają o szaleństwo.
Wielu teozofów i artystów pierwszej awangardy, fundatorów malarstwa abstrakcyjnego, interesowało pojęcie czwartego wymiaru. Wyobrażenie takiego świata, który do naszego miałby się tak, jak nasz świat do dwóch wymiarów. Czwarty wymiar był teorią, która pozwalała łączyć to, co duchowe, z tym co naukowe.
Na podobnej zasadzie Igor Krenz wyobraża sobie kreację finalnego obiektu dwuwymiarowego na ekranie telewizora Sanyo. Jako proces, który przebiega przede wszystkim w świecie dwuipółwymiarowym. W świecie, w którym obiekty są pozbawione cienia, chociaż pada na nie światło. Ich przestrzenność jest, do pewnego stopnia, wątpliwa.
Wystawa „Igor Krenz. Sanyofikacja. Cud reprezentacji” związana jest z szerszym projektem badającym świat, którego istnienie określone jest przez dwa i pół wymiaru. Świat 2½D jest światem o dwóch wymiarach, który nieustannie produkuje iluzoryczne obiekty 3D. I odwrotnie: jest światem o trzech wymiarach, który poprzez spłaszczenie i wtopienie w tło kamufluje obiekty 3D.
O ile na siostrzanej wystawie Grupy Budapeszt w TRAFO - Trafostacji Sztuki w Szczecinie, wychodząc od dobrze znanego nam świata trójwymiarowego, redukuje go o pół wymiaru ukazując szereg strategii jego kamuflowania, o tyle na wystawie w Łodzi punktem wyjścia był świat dwuwymiarowy wychylający się ku światu 3D.
Dwuwymiarowe schematy techniczne same w sobie stają się partyturami orkiestrującymi świat, którego są częścią. Stąd już tylko krok do pytań o generatywny aspekt współczesnych technologii, o ich status jako swoistych notacji, zbiorów instrukcji wykonawczych, które mogą wynieść technologie ponad ich użytkowy charakter.
Co się dzieje, jeśli każdy przedmiot znaleziony staje się notacją, do której odczytania należy po prostu odnaleźć klucz? Na te i inne pytania dotyczące podstawowych zagadnień związanych z produkcją artystyczną oraz ukrytym sensem rzeczywistości udzieli odpowiedzi Igor Krenz ze wsparciem kuratorskim Grupy Budapeszt.
http://msl.org.pl/wydarzeniams/wystawy-planowane/igor-krenz--sanyofikacja--cud-reprezentacji,2410.html
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 3581
W Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi do 2 września 2012 roku można oglądać ogólnopolską wystawę rękodzieła artystycznego „Z nici Ariadny".
Jest to już jej IV edycja, w której bierze udział 126 twórców prezentujący 336 prac. W ich realizacji, zgodnie z regulaminem uczestnictwa w wystawie, była użyta w co najmniej 80% nić produkowana przez Ariadnę Fabrykę Nici.
Najwięcej, bo 161 prac wykonanych zostało w technice haftu krzyżykowego i półkrzyżykowego. W technice koronki szydełkowej 112 prac, koronki czółenkowej – frywolitce 38 prac, po kilka w technice koronki klockowej, haftu płaskiego, angielskiego, hardanger, filetu, mereżki i dzianiny – szydełkiem i na drutach. Pojawiły się prace (pojedyncze egzemplarze) wykonane w technikach – koronki weneckiej, Janina i haftu ze Schwalm oraz patchworku.
Na wystawie zobaczyć można zestaw pięknych koronek czółenkowych (frywolitek), klockowych i szydełkowych, bardzo dobre hafty na filecie, całą znakomitą gamę haftów, wśród których na szczególną uwagę zasługują te o charakterze ludowym (chusty czepcowe) oraz serwety zdobione haftem typu hardanger. Świetne są realizacje serwet wykonanych na drutach. Jest kilka ciekawych propozycji biżuterii i ładnych strojów. Prawdziwym smaczkiem są białe batystowe majtki ozdobione haftem angielskim i frywolitką. Miły akcent wystawy stanowią ozdoby świąteczne i zabawki – chociażby urocza para kotów „Pętelka” i „Supełek”.
Jak podkreśla Barbara Bator, kurator wystawy, jest to rzadka okazja poznania różnych technik i spojrzenia na rękodzielnicze działania twórców w sposób bardzo osobisty.
Więcej - http://www.muzeumwlokiennictwa.pl/rekodzielo/1/241,iv-ogolnopolska-wystawa-rekodziela-artystycznego-z-nici-ariadny.html
- Autor: Stanisław Moryto
- Odsłon: 5072
Refleksje nad złożonością życia muzycznego w naszym kraju
Sprawy upowszechniania muzyki są mi bardzo bliskie ze względu na doświadczenie, kilkudziesięcioletnią pracę pedagogiczną i społeczną w ruchu amatorskim - jakże to dzisiaj niemodne słowo - mam także wiele obserwacji i spostrzeżeń.
Nie ma sztuki bez publiczności; w muzyce proces dotarcia do publiczności ulega wydłużeniu. Obok kompozytora pojawia się wykonawca, który swoją interpretacją wzbogaca dzieło twórcy.
Żyjemy w czasach, gdzie muzyka rozpowszechniana jest przez najróżniejsze nośniki. Można śmiało powiedzieć, że obecną epokę cechuje umasowienie muzyki. „Nigdy muzyka nie była tak powszechna - zauważa jeden z socjologów. Nigdy też nie brzmiała w każdym miejscu, o każdej porze dnia i nocy, na wsi i w mieście, w każdym środowisku; często natrętna, hałaśliwa, a często obojętna, powszednie tło współczesności".
Z tego stwierdzenia wynika, że muzyki w dzisiejszym świecie jest za dużo.
Upowszechnienie muzyki to hasło i zagadnienie. Kiedyś był też to program. Był! Ale już nie jest. Może niedoskonały, może ułomny, ale był. Tysiące dzieci w ogniskach muzycznych, setki zespołów amatorskich, muzyka w szkołach ogólnokształcących. Transformacja ustrojowa zmiotła ten program z powierzchni ziemi.
Dobra tradycja
Tradycja upowszechniania wywodzi się z XIX wieku. Cóż to takiego to upowszechnianie? To nic innego jak niesienie określonych wartości, wartości, w które się wierzy. A więc jest to pewien rodzaj misji. I tutaj rodzi się pytanie, czy upowszechnianie ma sens w czasach umasowienia muzyki, w dobie nieograniczonego wyboru, pełnej swobody, gdzie człowiekowi można zaoferować dosłownie wszystko?
Spróbujmy się przyjrzeć, jak wygląda sytuacja muzyki dzisiaj. Niezwykle trafną ocenę przedstawia kardynał Joseph Ratzinger: „Muzyka, podobnie jak każdy inny wyraz kultury, miała zawsze różne stopnie - od pozbawionego artystycznych ambicji , ale jednak autentycznego śpiewu prostych ludzi, po najwyższą perfekcję artystyczną. Teraz wszakże nastąpiło coś zupełnie nowego. Muzyka uległa rozszczepieniu na dwa światy, które właściwie nie mają już ze sobą nic wspólnego. Oto po jednej stronie znajduje się muzyka mas, która za pomocą etykiety „pop" pragnie prezentować siebie jako muzykę popularną, muzykę ludu. Muzyka stała się tu produkowanym metodą przemysłową towarem, ocenianym według jego wartości handlowej.
Z drugiej strony, mamy konstruowaną według racjonalnych zasad artystowską muzykę o maksymalnych wymaganiach technicznych, która nie jest w stanie przekroczyć wąskiego elitarnego kręgu słuchaczy. Pośrodku, między tymi dwiema skrajnościami, znajdujemy ucieczkę w historię, trwanie w muzyce, która istniała przed tym podziałem, przemawiała, i również dziś jeszcze potrafi przemawiać do całego człowieka"...
Ucieczkę w historię, trwanie w muzyce, która istniała przed podziałem, potwierdza niebywały renesans muzyki epok minionych, której wspaniałe pokłady odkrywane są na nowo.
Kultura masowa jest nastawiona na ilość, na produkcję, na sukces, na to na co jest popyt. Mówi się też całkiem otwarcie, że „muzykę popularną pisze się i produkuje przede wszystkim po to, żeby zarobić pieniądze".
Upowszechnianie muzyki najnowszej, tej o maksymalnych wymaganiach technicznych, należy do najtrudniejszych i najbardziej ryzykownych przedsięwzięć. Łatwiej jest wypędzić zniechęconych i rozdrażnionych słuchaczy z sal koncertowych, niż wywołać u nich autentyczne zainteresowanie i taką aprobatę, by zechcieli być stałymi odbiorcami tej muzyki.
Wiek XIX i XX miał swoje wielkie osiągnięcia w upowszechnianiu muzyki. Fascynacja tymi dokonaniami i powielanie ich jest widoczne i dzisiaj. Wielkie idee wcielone w życie w tamtym okresie, to ruch amatorski i szkoła. Żywiołowy rozwój towarzystw śpiewaczych, orkiestr i zespołów amatorskich zastępował nieistniejący i niemożliwy kontakt z wielką sztuką. Ale ten stan rzeczy budził też oczekiwania, aspiracje i ambicje zawodowe. Jest to widoczne i dzisiaj, zwłaszcza w obszarze muzyki popularnej, masowej, gdzie amator, np. piosenkarz, w stosunkowo krótkim czasie w niezwykle łatwy sposób staje się profesjonalistą.
Edukacja in spe
Zapleczem dla ruchu amatorskiego była zawsze szkoła. Dzisiejsze szkolnictwo nękane jest ciągłymi reformami. Nie jest wiadomo, w jakim kierunku te reformy będą dalej prowadzone. Czy współczesna szkoła będzie przygotowywać w nich słuchaczy w dziedzinie literatury, teatru, malarstwa, filmu, muzyki, przy ograniczonej ilości godzin nauki, słabości kadr, negatywnej selekcji?
A przecież dzisiaj wiodące przedmioty to: matematyka, fizyka, biologia. A więc, jak będzie wyglądać edukacja humanistyczna młodego pokolenia - w której sztuka winna zajmować poczesne miejsce?
Po poprzednim systemie odziedziczyliśmy potężną infrastrukturę instytucji muzycznych, szkolnictwa różnych stopni, a także tych placówek i ośrodków, które muzyki potrzebują. Jest to liczące się środowisko ze swoimi potrzebami, wymaganiami i oczekiwaniami. Jest to też środowisko, które boryka się z określonymi problemami merytorycznymi, organizacyjnymi i finansowymi. Musi ono przełamać własny zamknięty krąg i porzucając dotychczasowe schematy działania, wyjść z nową ofertą programową do szerokiego odbiorcy.
Instytucje muzyczne oraz szkolnictwo artystyczne czekają w niedalekiej przyszłości zmiany organizacyjne i reforma. Ich obecna kondycja finansowa, a także struktura, nie przystają do aktualnej sytuacji społeczno-politycznej i oczekiwanych wymagań.
Właśnie upowszechnianie, ale w nowoczesny sposób (a nie ten XIX-wieczny) będzie dla tych placówek fundamentalnym zadaniem. Do optymistycznych zjawisk należy zaliczyć fakt organizowania w ostatnich latach coraz większej liczby koncertów w kościołach. I nie są to tylko festiwale i koncerty organowe, ale także koncerty oratoryjne, chóralne, symfoniczne, kameralne i kompozytorskie. Jest to zbieżne z tym, co obserwujemy na Zachodzie, gdzie 50% muzyki prezentuje się w świątyniach różnych wyznań.
Wizja Szymanowskiego
A co na to wszystko nasza uczelnia? Upowszechnianie jest misją, która wynika z przekonania o wartości tego, co jest naszym celem. Nie ma wielkiej sztuki, nie ma znakomitej pedagogiki, nie ma świetnej nauki bez upowszechniania, bez wiary w te wartości, które przekazujemy studentom na naszym uniwersytecie.
Wizję nowoczesnej akademickiej uczelni muzycznej przedstawił w latach trzydziestych ub. wieku Karol Szymanowski. Nam udało się ją zrealizować.
Ale Szymanowski nakreślił też wizję upowszechniania muzyki. Przestrzegał przed tym, co serwuje się dzisiaj przeciętnemu, nieprzygotowanemu odbiorcy. Olbrzymia presja środków masowego przekazu, efektowne hasła - takie jak: „najlepsza muzyka", (oczywiście, ta produkowana metodą przemysłową), „ta jedyna, której pożądają tłumy", „muzyka dnia dzisiejszego", przynosząca producentom krociowe zyski sprawiają, że ta agresja i drapieżność marketingu nie dają żadnych szans wyboru niewyrobionemu słuchaczowi. Zmusza się go do konsumpcji tego, co atakuje go zewsząd.
Z drugiej strony, szkoda, że media zajmujące się tzw. muzyką wysoką, są tak słabe. Ich indolencja w dotarciu do szerokiego odbiorcy jest porażająca.
Istnieje pilna konieczność rozszerzenia kręgu odbiorców sztuki wysokiej i muzyki środka.
Uczelnia musi przeanalizować dotychczasowy system kształcenia i wyciągnąć właściwe wnioski.
Wiem, że wszyscy chcą być kompozytorami, dyrygentami, wirtuozami, ale doprawdy nie ma powodów, by mury uczelni opuszczały dziesiątki sfrustrowanych artystów, na których nie ma żadnego zapotrzebowania.
Jeżeli te wartości, które wyznajemy mają przetrwać, jeżeli mamy wychowywać publiczność, która ma być słuchaczami naszych koncertów, to musimy zacząć kształcić ludzi, którzy w sposób żarliwy, odpowiedzialny i nowoczesny podejmą się misji upowszechniania tych wartości. Musimy się zastanowić nad modelem absolwenta, nad jego osobowością. Musi to być człowiek, który wie co to jest upowszechnianie i jak się upowszechnia; pragmatyk i wizjoner, wykonawca i twórca pomysłów i idei.
Na koniec pragnę przytoczyć fragment wiersza dziewiętnastowiecznego poety ludowego, Jana Myjaka:
Nie ten jest twórcą, co orze i sieje, lecz ten, co ziarnku rozmnożenie daje,
nie ten jest twórcą, co szczepi nadzieje, lecz ten co nadziejom daje urodzaje...
Wierzę, że ta nadzieja na zmiany w kształceniu może dać urodzaj ludzi przygotowanych wszechstronnie do upowszechniania muzyki.
Stanisław Moryto
Prof. Stanisław Moryto jest rektorem Uniwersytetu Fryderyka Chopina w Warszawie