Wówczas, w 1908 r., wydawało się oczywiste, że na Syberii spadł potężny meteoryt. Musiał być naprawdę duży, skoro detonację słychać było w odległości 800 km, a na całym świecie drgnęły wskazówki sejsmografów. Wkrótce gigantyczna chmura pokryła całe niebo, a na rejon tunguski spadł czarny deszcz. Sporo się o tym wydarzeniu pisało w ówczesnej prasie, ale naukowcy właściwie nie zainteresowali się zjawiskiem. Wiele przyczyn złożyło się na to, iż pierwsza ekspedycja naukowa dotarła w rejon katastrofy dopiero w 1927 r.
Kierowaną przez uczonego, specjalistę od meteorów, Leonida A. Kulika ekspedycję czekała nie lada niespodzianka. Teren zniszczeń był bardzo rozległy - podmuch wybuchu powalił olbrzymie połacie lasów. Bliżej centrum spotykano coraz więcej drzew wypalonych lub osmolonych. Po wielu trudach, po pokonaniu dziesiątków przeszkód Kulik dotarł do miejsca, w którym zgodnie z jego przewidywaniem, powinien znajdować się krater powstały w momencie zderzenia się ogromnego meteorytu z Ziemią. Ku swemu wielkiemu zdumieniu, zamiast krateru lub resztek meteorytu, znalazł w samym centrum obszaru stojące, nie powalone podmuchem, chociaż ogołocone sosny. Równocześnie ani ta, ani żadna następna ekspedycja, nie znalazły śladów ani resztek meteorytu.
Kolejne ekspedycje badawcze potwierdzały w zasadzie fakty zupełnie nie przystające do znanych dotychczas śladów upadku meteorytu. Wszystko wskazuje na to, że wybuch nastąpił na wysokości 10-15 km nad powierzchnią Ziemi. Temperatura wybuchu była przy tym tak wysoka, że nawet trudno topliwe metale przekształciły się w gaz lub bardzo drobne kropelki cieczy. Wybuch był tak silny, że w odległości ponad 100 km w domach wypadły szyby. Według obecnych ocen był on 1000 razy silniejszy od wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą. Las zawalił się na obszarze 2200 km kwadratowych.
Zgodnie z ówczesną wiedzą, fakty te wykluczały upadek meteorytu. Zaczęto snuć rozmaite hipotezy: planetoida, kometa, inne ciało niebieskie? Zanim problem został rozstrzygnięty, rosyjski pisarz Aleksander Kazancew wysunął przypuszczenie, że zagadkowe wydarzenie mogło być eksplozją jądrową. Ponieważ w 1908 r. nie znano energii jądrowej, obiekt, który eksplodował był - zdaniem Kazancewa - statkiem kosmicznym z innej planety. Istotnie, cały szereg zjawisk towarzyszących katastrofie odpowiada ściśle przebiegowi wybuchu bomby atomowej.
Ta efektowna hipoteza odsunęła w cień wszystkie inne. Szybko odrzucono możliwość wtargnięcia do atmosfery ziemskiej bryły antymaterii, czy też spotkania naszej planety z niewielką czarną dziurą. Zwolennicy Kazancewa usiłowali już tylko odtworzyć hipotetyczne ostatnie minuty statku kosmicznego, ustalić przyczyny awarii, która spowodowała jego katastrofę i zniszczenie. Powstało szereg powieści opartych na tej hipotezie (m.in. Stanisława Lema „Astronauci").
Całe to zamieszanie miało swoje dobre skutki: znalazły się środki i chętni do prowadzenia dalszych szczegółowych poszukiwań. Drobiazgowe analizy próbek pobranych z epicentrum katastrofy wykluczyły wpierw możliwość wybuchu jądrowego, a wkrótce w warstwie torfu znaleziono krzemowe kuleczki o średnicy 0,8 mm. Zawierają one ślady pierwiastków ciężkich, charakterystycznych dla niektórych obiektów kosmicznych. Potem odkryto jeszcze mniejsze cząsteczki rozrzucone po całym wielkim obszarze. Te miliony drobinek krzemowych stanowią przypuszczalnie pierwotne odłamki eksplodującego ciała.
Tak więc wykazano w końcu, że katastrofa tunguska spowodowana została wtargnięciem do atmosfery ziemskiej bolidu pochodzenia kosmicznego. Nadal jednak nie wiadomo, jaki to był rodzaj kosmicznej materii, która mimo ogromnej masy początkowej nie zdołała dotrzeć do powierzchni planety. Czy była to kometa, mała planetoida, czy też inny okruch kosmicznej skały?
Andrzej Klimek
oem software