Pojawiło się nowe zjawisko: „ghost writers", które przetłumaczyłem jak wyżej, ale nie jestem pewny, czy to oddaje istotę sprawy. Klasycznie prace naukowe robią naukowcy, którzy następnie opisują swoje wyniki i je publikują. I oni są Autorami tych prac. Ponoszą za nie odpowiedzialność i otrzymują nagrody.
Badania kliniczne, zwłaszcza badania zmierzające do uzyskania danych umożliwiających rejestrację nowego leku, stały się obecnie przemysłem, w którym badanie jest realizowane na skalę ogólnoświatową przez wyspecjalizowane firmy zwane „organizacjami badań klinicznych" lub CRO (od angielskiego clinical research organizations). Pojedyncze badanie może kosztować setki milionów dolarów i być realizowane w setkach ośrodków przez tysiące ludzi. Obecnie szacuje się, że łącznie z badaniami klinicznymi wprowadzenie nowego leku do praktyki klinicznej to koszt rzędu miliarda dolarów.
Na końcu ukazuje się publikacja w jednym z najważniejszych czasopism typu „New England Journal of Medicine" lub „Lancet" i ma ona jakichś Autorów. Problem polega na tym, iż zdarza się, że żaden z naukowców, których powszechnie znane w społeczności naukowej nazwiska widnieją jako nazwiska Autorów, nie napisał tej publikacji. Z kolei nazwiska tych, którzy ją faktycznie napisali w ogóle nie są znane. Byli to zawodowi „pisarze medyczni". Oficjalni autorzy mieli pewną rolę w zaplanowaniu badania, określeniu, jak zrobić, żeby wynik był zgodny z oczekiwaniami, ale sami są tylko drobnym składnikiem wielkiej machiny, która wytworzyła tę pracę i, której znaczna część jest w ogóle niewidoczna.
Tu rodzi się pytanie o odpowiedzialność za to, co zostało napisane. Z tyłu są ogromne nakłady poniesione na wykonanie badania, z przodu potencjalnie ogromne zyski, jeśli dany lek wejdzie do praktyki klinicznej na całym świecie, a pośrodku to, żeby sprzedaż leku zwróciła chociażby nakłady na badania.
Ale w tym wszystkim jest jeszcze odpowiedzialność za to, co nie zostało napisane. Otóż przy tak silnych bodźcach, żeby opublikować wynik pozytywny istnieją też bodźce, aby nie zakłócać go jakimiś drobnymi szczegółami dotyczącymi np. działań niepożądanych. Ludzie, którzy nie firmują dzieła swoimi nazwiskami mają też większą łatwość poddania się naciskom producenta leku, aby „obiektywna" publikacja była jego dobrą reklamą. Oni są opłacani za tekst, a nie za nazwisko. I w razie czego, ich tam nigdy nie było.
Wiesław Wiktor Jędrzejczak
oem software