banner

Perskim okiem



mikolajczyk_trzcinska   Okazuje się, że coraz więcej rzeczy nie lubię. Nie lubię poezji poetów złych na świat. Nie lubię teatru reżyserów złych na ludzi. Nie lubię sztuk pięknych fascynujących się brzydotą… Nie lubię, po prostu nie lubię i już. Mam wiek godziwy, mam prawo do lubienia lub nielubienia czegoś i tego prawa nie dam sobie odebrać. Przestałam chodzić do Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie realizatorzy operowej klasyki przeszkadzają śpiewać najlepszym śpiewakom.

Przyrzekłam sobie, że już nigdy nie pójdę nie tylko na przedstawienie Krystiana Lupy i żadnego z jego uczniów, bo nie interesują mnie powtórki z wiwisekcji wewnętrznych twórców tych przedstawień. Zresztą – spółkowanie i rzyganie na scenie też mnie nie interesuje.

Jeszcze wybiórczo zaglądam do Zachęty i Zamku Ujazdowskiego, konsekwentnie unikając brzydoty i hadkości. Na wieczór autorski niektórych poetów (prozaików zresztą też) wołami mnie nie zaciągną.
Wszystko to dobre może dla młodych, w każdym pokoleniu szamocących się ze skorupami zastanej rzeczywistości, jak przebijające się przez skorupę jaja pisklęta. Rozumiem ich, sama też dawno, dawno temu tak się szamotałam, ale teraz nie musze: przeszło mi i basta!


Czy to już starość? Nie sądzę. Raczej – dojrzałość. Uświadomił mi to wiersz Iwaszkiewicza „Inne życie”, gdzieś w połowie lat 30., jako poetycka polemika, zaadresowany do Pawła Hertza. Sens i przesłanie całego wiersza – jedno, ale sens i przesłanie tytułu „zagrały mi” natomiast niczym sławetne surmy zbrojne:

„Kobieto – pomyślałam – choćby przez „zasiedzenie” w tymże życiu, masz prawo do innego własnego życia”. Jakaż to ulga! Zamiast podziwiać kolejną instalację ze sznurków i połamanych cegieł, można sobie pójść np. do Muzeum Narodowego i Zamku Królewskiego na podwójną wystawę „Europa Jagiellonica”. Ekspozycja w Zamku poświęcono przede wszystkim historii dynastii oraz poszczególnych władców z domu Jagiellonów, osobistościom z ich otoczenia, dworskiemu ceremoniałowi. W Muzeum Narodowym natomiast pokazano dorobek cywilizacyjny Europy Jagiellońskiej.

Swoją drogą – Anglicy na okrągło kręcą filmy i seriale o swoich Tudorach, po czym sprzedają je m. in. nam, a my – poza powtarzaną przez różne stacje tv „Królową Boną” wg powieści Auderskiej, serialową staruszką (zresztą znakomitą) i staruszkiem pt. „Królewskie sny”– nie mamy nic! Mając w nazwie ministerstwa od kultury „Dziedzictwo Narodowe” i nader patriotyczną tzw. klasę polityczną. Z tą ostatnią konserwatywni Anglicy nawet równać się nie mogą, ale to Angole seriale (kasowe!!!) tłuką i tłuką…

Powie ktoś: Polacy wolą „Rodzinkę”, „Na Wspólnej” i „Galerię”. Guzik prawda. Oglądają, bo co mają robić, skoro się im tę papkę serwuje? Jeśli tylko mają wybór – wybierają.

W ostatnią niedzielę listopada pół Mińska Mazowieckiego i ćwierć Sulejówka bez mrugnięcia okiem zrezygnowało z Matki Telewizji i… pognało do mińskiego Kościoła p.w. Najświętszej Marii Panny, gdzie po nabożeństwie zaserwowano „Zaślubiny Andriollego”: amatorskie widowisko przypominające, że w tejże świątyni, 137 lat temu – właśnie 25 listopada, Elwiro Michał Andriolli zawarł związek małżeński z panną Natalią Heleną Tarnowską. Kostiumowa realizacja, licealiści z Sulejówka w roli postaci ilustrowanych przez Andriollego utworów Mickiewicza, Słowackiego, Szekspira itd., nawet burmistrzowie obu miejscowości w kostiumach z epoki, a asystujące „aktorom” matki, ciotki, i kuzynki – w kapeluszach z piórami, organy, świece, dywany… Wykonawcy – bardziej niż przejęci, a wypadli tak naturalnie, że zdezorientowane staruszki odpowiadały aktorom - „księżom” chóralnym „amen” i długo nie chciały się rozejść do domów. A swoją drogą: Francuzi, Włosi i Anglicy nadal wydają książki z ilustracjami naszego Andriollego, my – nie!

W początkach listopada, w ramach Biblioteki „Stolicy”, ukazała się książka Beaty Michalec „Tekla z Bądarzewskich Baranowska, autorka nieśmiertelnej „La priéré d'une vierge” („Modlitwy dziewicy”). Miejsca, czas i ludzie.”. Sławnego w świecie nadal, choć w rodzimym kraju wykpiwanego i okresowo zapominanego utworu fortepianowego, XIX-wiecznej, młodo zmarłej mławsko-warszawskiej kompozytorki, przez niektórych określanego, jako „pierwszy światowy przebój muzyczny”. Tymczasem jeden z kraterów na Wenus został nazwany „Badarzewska”, a pierwszy album z muzyką polskiej kompozytorki „Spełniona modlitwa dziewicy” wydany został w… Japonii w 2007 roku przez tamtejszego producenta muzycznego, Yukihisa Miyayama – do dziś można go kupić przez Internet (sprawdzałam). Tym razem jednak i my, Polacy, nie przesypiamy sprawy: żmudna praca Beaty Michalec już znalazła wydawcę, a polski album pt. „Tekla Bądarzewska – zapomniany dźwięk”, nagrany przez Marię Pomianowską i przyjaciół, ukazał się w kwietniu br. A Mława, skąd Tekla pochodziła i warszawski Muranów, gdzie mieszkała z mężem i dziećmi – szaleją. Zapraszają na koncerty, na „podwieczorki u Tekli” itd.

Okazuje się, że tego też ludziom trzeba: innego – często nieco piękniejszego niż codzienność – życia! Jeśli nie znajdują tego w sztuce: w teatrze, w operze, w galerii sztuki czy w kinie – sami się zabierają za jego tworzenie. Może nad tym fenomenem warto się zastanowić?
Walentyna Trzcińska