Felietony W. Trzcińska (el)
- Autor: Walentyna Trzcińska
- Odsłon: 2993
Perskim okiem
Okazuje się, że coraz więcej rzeczy nie lubię. Nie lubię poezji poetów złych na świat. Nie lubię teatru reżyserów złych na ludzi. Nie lubię sztuk pięknych fascynujących się brzydotą… Nie lubię, po prostu nie lubię i już. Mam wiek godziwy, mam prawo do lubienia lub nielubienia czegoś i tego prawa nie dam sobie odebrać. Przestałam chodzić do Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie realizatorzy operowej klasyki przeszkadzają śpiewać najlepszym śpiewakom.
Przyrzekłam sobie, że już nigdy nie pójdę nie tylko na przedstawienie Krystiana Lupy i żadnego z jego uczniów, bo nie interesują mnie powtórki z wiwisekcji wewnętrznych twórców tych przedstawień. Zresztą – spółkowanie i rzyganie na scenie też mnie nie interesuje.
Jeszcze wybiórczo zaglądam do Zachęty i Zamku Ujazdowskiego, konsekwentnie unikając brzydoty i hadkości. Na wieczór autorski niektórych poetów (prozaików zresztą też) wołami mnie nie zaciągną.
Wszystko to dobre może dla młodych, w każdym pokoleniu szamocących się ze skorupami zastanej rzeczywistości, jak przebijające się przez skorupę jaja pisklęta. Rozumiem ich, sama też dawno, dawno temu tak się szamotałam, ale teraz nie musze: przeszło mi i basta!
Czy to już starość? Nie sądzę. Raczej – dojrzałość. Uświadomił mi to wiersz Iwaszkiewicza „Inne życie”, gdzieś w połowie lat 30., jako poetycka polemika, zaadresowany do Pawła Hertza. Sens i przesłanie całego wiersza – jedno, ale sens i przesłanie tytułu „zagrały mi” natomiast niczym sławetne surmy zbrojne:
„Kobieto – pomyślałam – choćby przez „zasiedzenie” w tymże życiu, masz prawo do innego własnego życia”. Jakaż to ulga! Zamiast podziwiać kolejną instalację ze sznurków i połamanych cegieł, można sobie pójść np. do Muzeum Narodowego i Zamku Królewskiego na podwójną wystawę „Europa Jagiellonica”. Ekspozycja w Zamku poświęcono przede wszystkim historii dynastii oraz poszczególnych władców z domu Jagiellonów, osobistościom z ich otoczenia, dworskiemu ceremoniałowi. W Muzeum Narodowym natomiast pokazano dorobek cywilizacyjny Europy Jagiellońskiej.
Swoją drogą – Anglicy na okrągło kręcą filmy i seriale o swoich Tudorach, po czym sprzedają je m. in. nam, a my – poza powtarzaną przez różne stacje tv „Królową Boną” wg powieści Auderskiej, serialową staruszką (zresztą znakomitą) i staruszkiem pt. „Królewskie sny”– nie mamy nic! Mając w nazwie ministerstwa od kultury „Dziedzictwo Narodowe” i nader patriotyczną tzw. klasę polityczną. Z tą ostatnią konserwatywni Anglicy nawet równać się nie mogą, ale to Angole seriale (kasowe!!!) tłuką i tłuką…
Powie ktoś: Polacy wolą „Rodzinkę”, „Na Wspólnej” i „Galerię”. Guzik prawda. Oglądają, bo co mają robić, skoro się im tę papkę serwuje? Jeśli tylko mają wybór – wybierają.
W ostatnią niedzielę listopada pół Mińska Mazowieckiego i ćwierć Sulejówka bez mrugnięcia okiem zrezygnowało z Matki Telewizji i… pognało do mińskiego Kościoła p.w. Najświętszej Marii Panny, gdzie po nabożeństwie zaserwowano „Zaślubiny Andriollego”: amatorskie widowisko przypominające, że w tejże świątyni, 137 lat temu – właśnie 25 listopada, Elwiro Michał Andriolli zawarł związek małżeński z panną Natalią Heleną Tarnowską. Kostiumowa realizacja, licealiści z Sulejówka w roli postaci ilustrowanych przez Andriollego utworów Mickiewicza, Słowackiego, Szekspira itd., nawet burmistrzowie obu miejscowości w kostiumach z epoki, a asystujące „aktorom” matki, ciotki, i kuzynki – w kapeluszach z piórami, organy, świece, dywany… Wykonawcy – bardziej niż przejęci, a wypadli tak naturalnie, że zdezorientowane staruszki odpowiadały aktorom - „księżom” chóralnym „amen” i długo nie chciały się rozejść do domów. A swoją drogą: Francuzi, Włosi i Anglicy nadal wydają książki z ilustracjami naszego Andriollego, my – nie!
W początkach listopada, w ramach Biblioteki „Stolicy”, ukazała się książka Beaty Michalec „Tekla z Bądarzewskich Baranowska, autorka nieśmiertelnej „La priéré d'une vierge” („Modlitwy dziewicy”). Miejsca, czas i ludzie.”. Sławnego w świecie nadal, choć w rodzimym kraju wykpiwanego i okresowo zapominanego utworu fortepianowego, XIX-wiecznej, młodo zmarłej mławsko-warszawskiej kompozytorki, przez niektórych określanego, jako „pierwszy światowy przebój muzyczny”. Tymczasem jeden z kraterów na Wenus został nazwany „Badarzewska”, a pierwszy album z muzyką polskiej kompozytorki „Spełniona modlitwa dziewicy” wydany został w… Japonii w 2007 roku przez tamtejszego producenta muzycznego, Yukihisa Miyayama – do dziś można go kupić przez Internet (sprawdzałam). Tym razem jednak i my, Polacy, nie przesypiamy sprawy: żmudna praca Beaty Michalec już znalazła wydawcę, a polski album pt. „Tekla Bądarzewska – zapomniany dźwięk”, nagrany przez Marię Pomianowską i przyjaciół, ukazał się w kwietniu br. A Mława, skąd Tekla pochodziła i warszawski Muranów, gdzie mieszkała z mężem i dziećmi – szaleją. Zapraszają na koncerty, na „podwieczorki u Tekli” itd.
Okazuje się, że tego też ludziom trzeba: innego – często nieco piękniejszego niż codzienność – życia! Jeśli nie znajdują tego w sztuce: w teatrze, w operze, w galerii sztuki czy w kinie – sami się zabierają za jego tworzenie. Może nad tym fenomenem warto się zastanowić?
Walentyna Trzcińska
- Autor: Walentyna Trzcińska
- Odsłon: 3169
Przypowieść polska wiosenna
Dokąd idą – nie wie nikt. Po co idą – też nie bardzo. Chodzą i chodzą. Do niedawna chodzili tylko w Warszawie. Teraz chodzą już w Krakowie, w Poznaniu, w Rzeszowie – a w ogóle, gdzie oni już nie chodzą?! Kto? Różni. Słuchacze Radia Maryja i sympatycy szeroko pojmowanej „Manify”, kibole i związki zawodowe, lokatorzy mieszkań komunalnych, spółdzielczych, zakładowych i domów sprzedanych razem z lokatorami, kamienicznicy i bezdomni, konserwatyści i anarchiści, pisowcy i lewicowcy, antyglobaliści i narodowcy, przeciwnicy ACTA i zwolennicy licencjonowania, ekolodzy i smakosze mutowanych ogórków…
Chodzą z pochodniami i chodzą bez pochodni. Chodzą z transparentami i bez, z gwizdkami i z instrumentami pn. „vuvuzela”, którego dźwięk świdruje w uszach przez godzinę. Raczej pojawiają się zapowiedziani, ale nie rzadko – bez zapowiedzi. Nazwy „chodziarzy” często są mylące – jak ich hasła zresztą. Wydaje się nawet, że te same używane są przez miłośników zbiorowego chodzenia w sprawach całkiem różnych i odmiennych. Stąd podejrzenie, że chodzą wciąż ci sami – pod różnym przywództwem. I jeżeli nawet wśród nich są tacy, którzy idą w celu szlachetnym, nikt tego celu nawet nie dojrzy, bo – za dużo i za często chodzą…
Do niedawna „chodziarze” z prowincji zjeżdżali do Warszawy, ale gdy przy okazji chodzenia zwiedzili już stolicę wzdłuż i w poprzek – ruszyli w Polskę, a nawet poza jej granice, np. do Budapesztu. I słusznie – podróże kształcą, a w Warszawie zaczynają im dokuczać. Nie, wcale nie władze, które najczęściej są zupełnie gdzie indziej niż chodzą „chodziarze”. Na przykład – w Brukseli, albo innym Davos i całe to chodzenie po prostu mają gdzieś. W stolicy „chodziarzom” dokuczają jej mieszkańcy, którzy nie tylko, że nie włączają się masowo w chodzenie, ale klną i pyskują, bo nawet bez „chodziarzy” mają zapewnione stanie w korkach. Nie biorą pod uwagę, że chodzenie jest modne i zdrowe, oczywiście, jeśli nie liczyć miejskiego smogu. Zresztą – przeciwko smogowi też chodzą. I co?
I – nic!
W zamierzchłej epoce tzw. zimnej wojny, gdy w pewnej eleganckiej górskiej miejscowości toczyły się w nieskończoność amerykańsko - radzieckie rozmowy, pewien dyplomata wzniósł w mojej obecności toast: „Oby te rozmowy trwały jak najdłużej” – w podtekście: dopóki rozmawiają – wojny nie będzie. Chyba w podobny sposób kwitowane jest polskie „chodziarzy” chodzenie: „Niech chodzą! Póki chodzą – nie dzieje się nic”.
Bo rzeczywiście: nie dzieje się nic.
Gorzej: nawet stacjom telewizyjnym „chodziarze” już spowszednieli, więc coraz rzadziej informują, kto i po co idzie. Za to polskim „chodziarstwem” interesują się zagraniczni turyści rzucając się na polskich przechodniów z durnymi pytaniami: „Dokąd ci Polacy idą? Czemu nie pracują, nie modlą się, nie uprawiają ogródków i nie odpoczywają w cieniu palm?!”
Ależ oni pracują, modlą się i uprawiają ogródki. Nie odpoczywają w cieniu palm, bo tych, co chodzą, na taki odpoczynek nie stać. Poza tym - najczęściej wiek ich taki, że upał szkodzi. Chodzą, bo są rozczarowani i źli. Chodzą, bo to jedyny sposób pokazania, że są, że jeszcze żyją. I – że są razem, a razem jest ich dużo. Przynajmniej tak się im zdaje. Bo co to jest te pięć, dziesięć, piętnaście tysięcy narodu? To tyle, co nic wobec ponad 38 milionów Rodaków.
Jednak wiele wskazuje na to, że polskie chodzenie rozpowszechni się jeszcze bardziej. Chociażby z powodu, że ci, co chodzą nie mają czasu… stanąć. A gdyby stanęli, rozejrzeli się, może by dostrzegli, że mimo ich chodzenia, wszystko wokół jest coraz bardziej nieuporządkowane, poplątane, mętne. I że nie zmieni tego żadne chodzenie, gwizdki i vuvuzele. Bo całe to chodzenie jest tylko jeszcze jedną odmianą bicia piany.
A bicie piany sprzyja dalszemu mąceniu mętnej wody.
A mętna woda służy nie rybom, jeno tym, co te ryby łowią. Głoszą to stare, mądre przysłowia: nie ma to, jak dobrze wodę zmącić i w mętnej wodzie ryby łowić.
Morał wiosenny:
Nie patrzmy na tych, co chodzą, ale na tych, co – dzięki ich chodzeniu – ryby łowią.
Walentyna Trzcińska
- Autor: Walentyna Trzcińska
- Odsłon: 2037
Perskim okiem
Teatralny słoń żywemu nie przepuści. Zmarłemu - tym bardziej. A już klasykowi - za nic! Czy on będzie starogrecki, czy staroangielski, starocerkiewny czy staropolski ten klasyk - dla słonia każdy dobry. A im starsza jego porcelana, tym lepsza. Do tłucznia oczywiście, bo co innego słoń może z nią zrobić? Nie zawinie w bibułkę i starej ciotce nie zaniesie. Nie taki jest honor słonia!
Jeśli moda pojawia się nie wiedzieć skąd, to na pewno z innego kontynentu. Na przykład - z północnoamerykańskiego. Zaczęło się od kartofli i tytoniu, potem przez stonkę przeszło na czarne wiewiórki, co zagryzają nasze rude, ale: czym się skończy - nie wie nikt! Na dziś stanęło na papierosach: coraz więcej gatunków, coraz wyższe ceny, coraz więcej miejsc z zakazem palenia. Są ponoć w Polsce miejsca, gdzie we na własnym domu dyma puścić się nie da, bo strażnik miejski czyha, żeby palaczowi wlepić mandat.
Historia nie odnotowuje pierwszego słonia, który wszedł do składu porcelany i zaczął tam harcować jak niszczycielski tajfun, ale gdyby poszperać, kto wie? Osobiście podejrzewam, że byłby to na wpół amatorski teatr na nowojorskim Brodwayu lub w Chicago. Nie wiem, czy do Europy teatralne słonie dotarły drogą czarnych wiewiórek czyli - morską, ale przez Polskę szły. Część się nawet okopała, złączyła w grupę i trzyma się mocno. Teatralna porcelana trzeszczy i strzela na boki, aktorzy na wyścigi uczą się publicznego rzygania, pierdzenia, sikania i spółkowania, a dyrektorzy teatrów - boją się. Boją się słoni, bo słonie mogą zniszczyć dyrektora, teatr i cały zespół.
Był czas, gdy oglądałam w teatrze wszystko, a nawet - jeszcze więcej. To był dla mnie drugi, lepszy świat - mądrzejszy od życia, piękniejszy niż sen. Zapach foyer, szmer widowni przed rozpoczęciem spektaklu, gasnące światła - gong! Kurtyna w górę!
Pierwsza zniknęła kurtyna, za nią - gong. I pojawił się pierwszy słoń. Dla mnie buszował wówczas w krakowskim Starym Teatrze i nazywał się Krystian Lupa. Choć potem zdarzały się przedstawienia tego reżysera, które aż tak mnie od teatru nie odrzucały (np. „Kalkwerk"), to budowane przez niego na reżyserskie przeświadczenie, że teatr "robi się" dla siebie i garstki przyjaciół, zapączkowało. Tym bardziej, że powierzono mu - kształcenie przyszłych reżyserów. I - poooszło! Zaczęły słonie teatralne wyrastać jak grzyby po deszczu. Dziś po Polsce grasuje ich silna horda. Biorą teatry pod grube nożyska, jak leci. Każdy teatr jest dobry, każda scena i każdy widz - zdeptać, splugawić, opaskudzić! I - koniecznie - uwspółcześnić! Dama Kameliowa i Dulska, Jontek i Halka, Król Lear i Hamlet - wszyscy noszą trepy lub adidasy, rozbierają się niżej pasa i porozumiewają przez telefony komórkowe! Ten ostatni atrybut - tzw. komóra - wręcz konieczny! Inaczej głupi widz przecież nie skuma, że serwują mu „uwspółcześnioną" wersję teatralnej klasyki. Ostatnio dwa takie słonie wdarły się w warszawski Teatr Żydowski, dokąd zwabiła mnie nowa premiera „Dybuka" Szymona An-skiego. Piszę nowa, bo jak długą moją pamięcią sięgam, akurat w tym teatrze „Dybuk" chadzał od zawsze, a wiele lat w reżyserii Szymona Szurmieja.
Krótkie streszczenie sztuki: „Dybuk" to historia miłości dwojga młodych ludzi, Lei i Chonena, jeszcze przed urodzeniem przeznaczonych sobie przysięgą ich ojców. Rażony jak piorunem Chonen traci życie na wieść, że ojciec Lei znalazł jej innego kandydata na męża. Odtąd dusza nieszczęśnika nie może zaznać spokoju, dopóki nie wtargnie w ciało Lei - jako dybuk właśnie - by w ten sposób się z ukochaną połączyć. Przerażony ojciec udaje się z córką do Cadyka w Miropolu, by ten odprawił egzorcyzmy i wypędził ducha. Po licznych zmaganiach dybuk opuszcza ciało Lei...
„Dybuk", sztuka przez samego autora nazwana „legendą dramatyczną", była i jest wystawiana w wielu, nie tylko żydowskich, teatrach na świecie. Warto wspomnieć "Dybuka" Andrzeja Wajdy w krakowskim Starym Teatrze, czy w reżyserii Agnieszki Holland w Teatrze Telewizji. Tym razem do „Dybuka" dobrały się dwa słonie: Maja Kleczewska - reżyseria, scenariusz sceniczny (?) i Łukasz Chotkowski (scenariusz sceniczny, dramaturgia (??). Przy takiej masie „odpowiedzialnych" zadań tej pary dziw, że z afisza nie zniknął rzeczywisty autor, czyli An-ski! W każdym razie - słonie wdarły się do kolejnego teatru i rozpoczęło się deptanie kolejnej porcelany. Skoro Cadyk jest z Mariupola, czyli dzisiejszej Ukrainy wschodniej, musi wyglądać i zachowywać, jak zdaniem twórców spektaklu zachowuje sie cieć starej kamienicy we współczesnym ukraińskim mieście. Czyli: niechluj w opadających gaciach od piżamy, starym ortalionie i plastikowych klapkach. A dalej - poszły słonie po betonie! Mnożą się panny młode z różnych epok, towarzyszą im gestapówki i więźniowie w pasiakach, krążą bandziory i postaci z dziecięcych komiksów. Groch, kapusta i nad tym wszystkim - wielka stopa teatralnych słoni. Z impetem tnąca tekst, miażdżąca jego autorskie przesłanie, melodykę, koloryt i co się jeszcze da. Byle tylko An-skiemu z jego „legendy dramatycznej" nic nie zostało. Po co w takim razie było sięgać po wymagający tylu zmian tekst? Bo łatwiej zrobić tzw. adaptację sceniczną cudzego dramatu, niż samemu go napisać. Dlaczego rżnie się i kastruje klasykę, a nie sięga po dramaty nowe, czekające wystawienia? Bo na klasykę publika przyjdzie, na autora współczesnego - niekoniecznie. Poza tym, żyjący dramaturg może się stawiać, nie zgodzić na zmiany, nawet wycofać sztukę przed premierą. Co wprawdzie rzadko, ale się zdarza. No i - jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Bo za tzw. „scenariusz sceniczny" wystawianego od stu czy dwustu lat dramatu, za jego „adaptację" i „dramaturgię", można zgarnąć dodatkową kasę. Tym większą za klasykę, że zmarłemu przed laty autorowi płacić nie trzeba. Słonie teatralne są sprytne! A czemu się je do teatrów wpuszcza? Bo słonie teatralne, szczególnie w stadzie, są silne! Po przyłączeniu zaprzyjaźnionej grupy krytyków teatralnych - tym bardziej. Zaczynają krytycy - od chlastania tego, co dany teatr wystawia. Potem, już wspólnie, domagają się rozpisania konkursu na dyrektora tegoż teatru (co niedawno miało miejsce również w przypadku Teatru Żydowskiego). Bo jak nie, to przed teatrem np. zapalą cmentarne znicze, wybuczą najnowszą premierę itp.
Słonie teatralne uwielbiają happeningi. I nagle - w tymże teatrze - jeden, albo dwa słonie coś reżyserują, udramatyczniają, etc. Najchętniej, oczywiście, klasykę. Może być polska, niemiecka, żydowska, czy rosyjska - klasykę i już! Skrzyknięta na premierę klaka bije brawo, słoniowi recenzenci piszą słoniowe recenzje i - jest dobrze! Że widownia po kilku przedstawieniach pustoszeje, a teatr gra sztukę coraz rzadziej, aż cichcem zdejmuje ją z afisza? Haracz został spłacony! Słonie mają się dobrze. Teatr - nieco gorzej, bo zbiedniał, ale wytrzyma. Na szczęście to on jest wieczny. Walentyna Trzcińska
(Tekst publikowany w Piśmie Społeczno-Kulturalnym "Miesięcznik", nr 178/179, maj/czerwiec 2015 )