- Polska postrzegana jest przez nas samych jako kraj ubogi, niemniej już samo członkostwo w OECD wskazuje, że jesteśmy krajem względnie zamożnym i w związku z tym - zobowiązanym do pomocy innym, biedniejszym. Obliguje nas do tego także członkostwo w UE, a wraz z tym - wiele dokumentów międzyrządowych dotyczących pomocy rozwojowej, jakie podpisaliśmy. Według jakich kryteriów taka pomoc powinna być prowadzona: interesów geopolitycznych, czy moralnych, humanitarnych? Mamy jakąś strategię?
- To jest sytuacja nowa, z którą i jako państwo, i jako społeczeństwo i jego elity nie potrafimy się oswoić. Sytuacja, w której jesteśmy postrzegani jako kraj względnie zamożny, zasobny, który powinien przestać już korzystać z pomocy międzynarodowej a zacząć sam świadczyć pomoc innym.
Zatem pierwszy problem to przestawienie mentalne. Przez dłuższy czas bowiem przyjmowaliśmy postawę dziadowską, staliśmy z kapeluszem w ręku i mówili, że nam się pomoc należy z powodu wszystkich dziejowych nieszczęść, jakie nas spotkały. Na szczęście to się już skończyło, ale uświadomienie sobie i uwierzenie w to, że według obiektywnych wskaźników należymy do bogatszej części świata i coś z tego wynika - np. obowiązek pomocy tym, którym się mniej poszczęściło, którzy z powodów strukturalnych nigdy nie będą tak zamożni jak nasza część świata - jest dosyć trudne. To mentalne, psychologiczne, przestawienie nie dokonało się.
Drugą sprawą jest oczywiście wiedza, jak to robić, know-how. To znaczy komu taką pomoc świadczyć i w jaki sposób. I to nie zależy od wielkości kwoty, jaką dysponujemy. (Przykładem źle wydawanych pieniędzy na pomoc są słynne w Polsce w latach 90. „brygady Marriotta").
Ale jest jeszcze trzecia sprawa. Otóż do tej pory pomoc międzynarodowa była świadczona według takiego rozumowania: bogata Północ jest odpowiedzialna za biedę Południa i w związku z tym, bogata Północ ma obowiązek pomagać, skoro kiedyś państwa - dziś bogate - łupiły te biedne dzisiaj kraje, a zwłaszcza rozbijały systemy społeczne i państwowe tak, że do dzisiaj one nie mogą się podnieść i same się utrzymywać. Polska do takich krajów nie należała, nie była państwem imperialistycznym, ani kolonialnym. Wcześniej, poprzez własną głupotę padliśmy ofiarą naszych europejskich imperializmów i w związku z tym nie mieliśmy kolonii, nikogo nie wyzyskiwaliśmy, nie podbijaliśmy, nie łupiliśmy, ani nie mordowaliśmy.
Z tego powodu, nasze społeczeństwo nie tylko nie czuje moralnego obowiązku takiej pomocy, ale i nie ma kontaktów z biednymi państwami Południa tego rodzaju jak Zachód. Bo dla Anglików, Hiszpanów, Francuzów czy Niemców, ich dawne kolonie są częścią ich kultury - jak dla wielu Polaków ziemie dawnej Rzeczpospolitej - na Białorusi czy Ukrainie.
Te trzy powody decydują o tym, że słabo sobie radzimy z udzielaniem pomocy rozwojowej innym.
- Ta pomoc jest na razie minimalna, niemniej czy mamy zidentyfikowane obszary naszych kompetencji? Czy np. nasza nauka jest do tego wykorzystywana? I czy środowisko naukowe, mając liczne kontakty ze światem, mogłoby tu odgrywać jakąś rolę, a służby dyplomatyczne wykorzystywać jego kompetencji? Odnosi się bowiem wrażenie, że każdy tu działa w swoim obszarze i zamyka na współpracę.
- Trochę tak to jest, bo każdy kieruje się innymi kryteriami. Naukowcy, członkowie organizacji pozarządowych, jeżdżą w określone miejsca, rozpoznają je, nawiązują znajomości skutkujące związkami emocjonalnymi, po czym próbują przekonać państwo polskie, że ten „ich" kierunek jest najważniejszy, tam możemy najwięcej zrobić.
Ja to rozumiem, niemniej musi być jakaś instytucja, zespół ludzi kompetentnych, upoważnionych do podejmowania decyzji strategicznych.
Tu przecież chodzi o wcale niemałe pieniądze, dzisiaj to jest już taka suma jak budżet na politykę zagraniczną Polski. One w skali międzynarodowej nie są duże, niemniej w odniesieniu do obszarów, które takiej pomocy potrzebują, można uzyskać dobry efekt. Oczywiście, pod warunkiem, że wie się gdzie i jak je wydać. A tutaj rzeczywiście jesteśmy na początku drogi, bo każdy chciałby według innych kryteriów tej pomocy udzielać. Są np. ludzie zakochani w Afganistanie, którzy uważają, że należy tę pomoc tam skierować. Tymczasem my tam nie mamy żadnych interesów i taka pomoc nigdy i w żaden sposób się nam nie zwróci. Inni z kolei uważają, że Ukraina, jeszcze inni - że Afryka.
To samo dotyczy obszarów pomocy: jedni uważają, że edukacja, drudzy - że rolnictwo, jeszcze inni - że trzeba pomagać i inwestować w infrastrukturę - umożliwiać dostęp do wody, uczyć budowania studni. Ale czy my mamy wiedzę, jak sprawić, żeby ludzie w Botswanie, Angoli, czy Zimbabwe chcieli sami uprawiać ziemię? Bo problem jest taki, że można przeznaczyć na taką pomoc każde pieniądze i nic nie osiągnąć.
Jak wiemy, głównym problemem obecnie Afganistanu jest korupcja - władze afgańskie są szczęśliwe, że cały świat chce im pomagać - w związku z tym nic nie będą robić, niczego nie będą zmieniać. Bo taka sytuacja zapewnia władzom lokalnym bezpieczeństwo i dobrobyt.
Tak jest zresztą i w Afryce, gdzie dopiero po latach zorientowaliśmy się, że naszą pomocą wyrządzamy tym społeczeństwom krzywdę. Bo odzwyczailiśmy ich mentalnie - poprzez jej udzielanie - od odpowiedzialności za własną kondycję, sytuację, w jakiej się znajdują. Tu jest więc takie niebezpieczeństwo, że nadmiarem dobra można wyrządzić krzywdę.
My jesteśmy rzeczywiście na początku tej drogi, bo strategię - jeśli zna się technologię jej tworzenia - bardzo łatwo napisać, ale ważne jest, aby stała się ona czynnikiem sprawczym, aby coś zmieniała, do czegoś prowadziła.
W polskim MSZ powstawały dokumenty o charakterze strategicznym, ale okazywało się, że miały wyłącznie charakter papierowy. Niektóre były niezłe, miały przygotowywać Polskę do świadczenia pomocy, ale po nich nie pozostał nawet ślad. Jesteśmy narodem mało strategicznym, raczej działamy impulsywnie, żywiołowo, zresztą nawet nasz rozwój w ostatnich 20 latach tak się dokonywał. Ale w obszarze, o jakim mówimy musi być trochę organizacji, żeby nie marnować pieniędzy publicznych i żeby one przynosiły jakieś dobro.
Sądzę, że my nie raz jeszcze popełnimy błędy, poparzymy się, udzielając innym pomocy.
Ale też jest to pole rozbieżnych interesów - organizacje pozarządowe chcą ją przeznaczać na inne cele niż rząd, który chciałby taką pomoc powiązać z naszymi interesami. Ale jakie i gdzie one są? Czy Polska ma interesy w Afryce, w Azji? Interesy biorą się przede wszystkim z potrzeb gospodarczych, bo my nie mamy strategicznych interesów daleko od Polski.
Nasze przedsiębiorstwa nie dysponują jeszcze takim kapitałem, który umożliwiałby im ekspansję w odlegle rejony świata i wymagałby oprawy innego rodzaju np. militarnej - jak w przypadku wielkich mocarstw, czy ideowej, humanitarnej, rozwojowej, aby obecność naszych korporacji była pozytywnie postrzegana przez ludność miejscową - że nie tylko wykorzystujemy ich zasoby, czy siłę rąk, ale dajemy też coś od siebie - jakąś infrastrukturę, podejmujemy działania dotyczące poprawy stanu zdrowia, czy oświaty. W związku z tym, jeśli ograniczamy się wyłącznie do pomocy rozwojowej, humanitarnej, w naszym bliskim otoczeniu, z którym jesteśmy emocjonalnie związani, tj, dla państw Europy Wschodniej, to narażamy się na zarzut, że jest ona związana z politycznymi interesami. I rzeczywiście tak jest, i w pewnych granicach jest to uzasadnione, choć ja wolałbym, żeby ta pomoc była udzielana także altruistycznie - nie tylko dlatego, że mamy gdzieś interes, ale dlatego, że jest gdzieś bieda, ból, który możemy złagodzić swoją aktywnością.
Ale jest pytanie jak to robić, czy mamy do tego instrumenty, żeby swoim działaniem nie spowodować bierności obdarowywanych, nie zaszkodzić im. Widziałem to z bliska w ONZ, jak wiele pieniędzy i wiedzy - kierowanych w najlepszej wierze, pracy znakomitych wolontariuszy - jest marnowanych. Okazywało się, że ze 100% pieniędzy kierowanych z ONZ na taką pomoc, do potrzebujących docierało zaledwie 20%, bo po drodze trzeba było się opłacić najróżniejszym zbójom, rebeliantom, partyzantom, hordom lokalnych wyzyskiwaczy. Żeby oni pozwolili pomóc tym, nad którymi panowali. I ONZ przymykało na to oczy, bo nie było innego sposobu pomocy biednym. Z pomocy korzystali więc w większym stopniu zbóje niż potrzebujący.
Pomoc rozwojowa jest więc bardzo trudną dziedziną, o wiele trudniejszą niż nam się to może wydawać. Do tego potrzeba dużej grupy ludzi posiadających doskonałą wiedzę na temat kto i czego potrzebuje - my jeszcze wielu ich nie mamy. To muszą być ludzie w instytucjach państwowych, którzy wiedzą jak wydać te publiczne pieniądze, ale i ludzie z organizacji pozarządowych, którzy mają inne cele, niż rząd. Niemniej te dwie grupy winny ze sobą współpracować, abyśmy mieli obiektywną ocenę co i w jaki sposób można gdzieś zrobić. To długi i trudny proces, zatem nie dziwię się, że jesteśmy na początku tej drogi i nie jesteśmy zadowoleni z dotychczasowych efektów.
- Czy środowisko naukowe może wnieść w ten proces coś interesującego?
- Środowisko naukowe w różnych dziedzinach musi się włączyć w ten proces. Uważam, że mniej przydatne będzie tylko w fazie opracowywania strategii - to muszą zrobić instytucje państwowe, urzędnicy z ewentualną pomocą ekspertów z tego środowiska. Widzę te środowiska jako partnerów w realizacji wielkich programów pomocowych, bo dyplomata nie będzie przecież uczył np. rolnictwa. Żeby zrealizować jakiś projekt, wszystkie środowiska są potrzebne - i dyplomatyczne, i naukowe, i pozarządowe.
Największy problem z pomocą biednym krajom jest taki, że jest ona krótkonoga - kraje te bowiem na ogół nie funkcjonują jako państwa. Można tam przekazać każde pieniądze i każdy program zrealizować, po czym wybucha tam jakaś wojna domowa, przewrót i nic z tego, co zbudowaliśmy nie zostaje. Domagać się zatem od kogoś, np. naukowca, wyjazdu w miejsce niebezpieczne w celu niesienia pomocy jest nie tylko trudne, ale nie jest słuszne.
Sprawą ważniejszą niż pomoc dla takiego kraju jest opanowanie w nim sytuacji pod względem politycznym i społecznym. Jeśli nie ma tam stabilnych struktur politycznych i społecznych, to każdą pomoc można zmarnować. To jest tylko przyłożenie opatrunku na ranę, która nigdy nie będzie się goić. A są kraje i miejsca, w których ludziom naprawdę trudno pomóc. I to jest wielki problem - bo żeby nie wiem co zrobić, to taka pomoc nie wychodzi. Oczywiście, my się tego - mimo to - musimy uczyć, bo ten obowiązek pomocy na nas ciąży i będzie ciążyć, gdyż stajemy się krajem coraz bogatszym. Ale to będzie nauka długoletnia i nie dziwmy się, kiedy jeszcze nie raz się sparzymy, nie raz sami coś zepsujemy.
- Jak pan ocenia wybór siedmiu państw ( Białoruś, Ukraina, Mołdowa, Gruzja, Afganistan, Autonomia Palestyńska i Angola), do których kierujemy 80% całej naszej pomocy?
- Każdy wybór jest w dużym stopniu arbitralny. Można znaleźć argumenty uzasadniające wybór tych krajów i argumenty podważające. Dla mnie bardziej istotne jest, aby ta pomoc przynosiła rezultaty, to znaczy aby wybierano właściwe dziedziny, posługiwano się dobrymi metodami, korzystano z tych, którzy mogą zrobić to najlepiej. Z tej grupy moje wątpliwości dotyczą Autonomii i Afganistanu. Chodzi o korupcję, ale w przypadku Afganistanu, także wojnę, która z winy Zachodu nie znajduje końca, a co za tym istnieje ogromne prawdopodobieństwo zniweczenia pomocy działaniami wojennymi.
- Dziękuję za rozmowę.