Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1586
ISIS odrodziło się w Afryce Subsaharyjskiej. Warunki społeczne, polityczne, gospodarcze, kulturowe wyraźnie temu sprzyjają. I dziś Państwo Islamskie może być bardziej zabójcze niż kiedykolwiek.
Jeśli chcesz poznać wierzchołek baobabu, poznaj najpierw jego korzenie. (przysłowie z Sahelu)
Osama ibn Laden jeszcze przed 11.09.2001 zasłynął w Afryce Subsaharyjskiej. To w Sudanie stworzył swoją Islamską Armię Shura, kładąc podwaliny pod prawdziwie globalną sieć terrorystyczną znaną jako Al-Kaida. W dużej mierze to na kontynencie afrykańskim Saudyjczyk zaczął wzywać do dżihadu przeciwko siłom zachodnim i zyskał zdolność eksportowania terroryzmu przeciwko Zachodowi. To stąd inicjowano ataki Al-Kaidy na ambasady USA na Czarnym Lądzie.
Mimo trwającej już ponad dekadę tzw. wojny z terroryzmem prowadzonej przez różne koalicje państw zachodnich i afrykańskich ISIS/DAESH (czyli państwo islamskie) ma się doskonale u progu trzeciego dziesięciolecia XXI w. na terenie Afryki. To kolejna hybryda wyewoluowana z Al-Kaidy, struktura bazująca na radykalizmie społecznym, religijnym, politycznym. W pewnym momencie na terenie Bliskiego Wschodu – Iraku, Syrii – dżihadyści kontrolowali obszar porównywany z Wielką Brytanią. Podobne struktury tworzą się w regionach, gdzie brak jest stabilizacji, trwa chaos administracyjny i polityczny, a na to nakłada się dramatyczna nędza miejscowej ludności. No i trwające humanitarne, mające nieść demokrację i wolność w stylu zachodnim, interwencje krajów NATO. To Afganistan, Jemen, a także subsaharyjska Afryka.
Państwo Islamskie jako quasi-struktura zajmująca określone terytorium, z namiastkami administracji i politycznych struktur na terenie Syrii i Iraku upadło, choć dżihadyści działają tu nadal, w ukryciu. Obserwowana jest jednak na przestrzeni ostatnich miesięcy odbudowa – z procesem powstawania i zanikania państwa ISIS/DAESH mieliśmy na tym obszarze do czynienia już kilkakrotnie – struktur Państwa Islamskiego w Afryce Subsaharyjskiej.
Istnieje szereg organizacji dżihadystycznych luźno powiązanych ze sobą, połączonych jedynie ideą walki z Zachodem i skorumpowanymi elitami rządzącymi w krajach tego regionu. No i oczywiście łącząca je religijna, w wersji fundamentalistycznej, narracja i propaganda.
Rozprawa Zachodu z Kaddafim i Libią
Niemałe znaczenie ma także militarna obecność Francji, realizującej pod hasłem „wojny z terroryzmem” swoje postkolonialne interesy. Afganistan, Syria, Jemen przykryły i wyciszyły w światowym mainstreamie zainteresowanie francuskimi dokonaniami na tych obszarach (zbrodnie wojenne i opresja wywierana na społeczności tych krajów będących dawniej koloniami Paryża). Ma to miejsce od Mauretanii i Senegalu, przez Mali, Burkina Faso, Niger i Czad, aż do Kamerunu i Republiki Środkowoafrykańskiej.
Tracąc wpływy w Afryce Zach., Francja podjęła desperackie działania, które stały się niezwykle brutalne (Wikileaks - 2016, Devecioglu – 2020). Z upublicznionych e-maili Hilary Clinton wynika jasno przyczyna francuskiej polityki zniszczenia Libii i Kaddafiego. To konkurencja dla francuskiej hegemonii w Afryce Zachodniej (a także na obszarze całej północnej części Czarnego Lądu) spowodowała działania polityczne a potem wojskowe Paryża, zakończone zabiciem Mu’ammara Kaddafiego i chaosem oraz rozpadem Libii jako zcentralizowanego państwa.
Korespondencja Hilary Clinton z amerykańskimi dyplomatami w Afryce i politykami francuskimi określa pięć przyczyn dla których Kaddafi musiał być unicestwiony, a Libia przestać zagrażać w tej części świata interesom Zachodu: ropa naftowa, wpływy polityczne i gospodarcze, spadek reputacji Sarkozy'ego oraz potwierdzenie potęgi wojskowej Francji i tym samym powstrzymanie wpływów Kadafiego we frankofońskiej Afryce, której zagroził on projektem nowej waluty regionalnej, wspieranej 143 tonami złota i miliardami petrodolarów. Ta nowa waluta nie tylko wyeliminowałaby frank CFA, ale także konkurowałaby z samym euro i dolarem.
Kartagina musiała w takim wypadku zostać zniszczona, a państwo libijskie jako struktura scentralizowana i ustabilizowana – unicestwione.
Destabilizacji, która trwa już 10 lat bez mała, bardzo obawiają się w Algierii, Tunezji i Egipcie, gdyż z Sahelem Libia graniczy bezpośrednio. Węzłowym problemem rozwiązania kryzysu jest wspomniana sytuacja w Libii. Po usunięciu Mu’ammara Kaddafiego podczas interwencji lotnictwa NATO (głównie Francji i Wielkiej Brytanii), w kraju zapanował chaos trwający po dziś dzień. Miejsce administracji centralnej zajęły bojówki różnych lokalnych kacyków czy organizacji, najczęściej dżihadystów (w tym Al-Kaidy i związanych z nią organizacji).
Z magazynów wypłynęło miliony sztuk broni różnego rodzaju i kalibru, które przeszły w ręce mafii, wspomnianych bojówek, lokalnych milicji, grup przemytniczych etc.
Z kryzysu państwa libijskiego korzystają obecnie nie tylko dżihadyści, ale także handlarze bronią, przemytnicy i handlarze ludźmi i to na całym obszarze Sahary oraz na południe od niej (Sahel).
Rola Francji
Szczytne idee interwencji NATO – demokratyzacja, wolności osobiste obywateli Libii, swobody i państwo prawa – zmaterializowały się właśnie bezprzykładnym chaosem, dezorganizacją i tak kruchej stabilizacji, jaka miała miejsce zawsze w całym regionie. Osiągnięto odwrotne skutki niż zamierzone, propagowane przez globalne media. Główną winę za ten stan rzeczy ponosi Francja - najbardziej i konsekwentnie prąca do „demokratyzacji Libii”, chcąc przy tym realizować swe własne, postkolonialne interesy w całej Afryce Subsaharyjskiej i Zachodniej.
Dziś region ten jest świadkiem bezprecedensowego odrodzenia się grup islamistycznych, a członkowie Państwa Islamskiego (ISIS/DAESH) kontrolują teren zamieszkały przez miliony ludzi, mając swe bazy w sześciu krajach afrykańskich, na terytorium wielkości Beneluksu. Problem ten dotyczy całej Afryki, lecz Sahel i Afryka Zachodnia są klasycznym tego przykładem. Tu ISIS/DAESH od kilku lat umacnia swe wpływy. Nawet w leżącym daleko na południu Mozambiku w 2020 r. odnotowano kilkanaście ataków terrorystycznych (w Nigrze ponad 100).
Ofensywa i zainteresowanie ISIS/DAESH Czarnym Lądem jest nowym etapem w historii tej organizacji. Może się to okazać zjawiskiem bardziej niebezpiecznym niż jej działalność z bliskowschodniej przeszłości. Do społecznych, gospodarczych, kulturowych przyczyn popularności idei państwa islamskiego na tym kontynencie dochodzi jeszcze czynnik religijny: od dawna to islam jest najbardziej progresywnym – tak w sensie ilościowym jak i doktrynalnym – wyznaniem na terenie Afryki.
Sprzyjają temu takie czynniki jak prostota wyznania i kultu, brak postkolonialnego bagażu w religii Mahometa, który wiąże chrześcijańskie denominacje i kościoły, ale i utożsamienie skorumpowanych elit w biednych krajach afrykańskich z postkolonialnymi strukturami religijnymi, czy odrodzenie się imperializmu zachodnioeuropejskiego (zwłaszcza odczuwalnego w krajach frankofońskich ze strony dawnej metropolii), eksploatującego bezwzględnie przy pomocy swych megakoncernów dawne kolonie.
ISIS obecnie ma strategicznie ustalone terytorium na obszarach, gdzie państwo (państwa) abdykowało. Transgraniczność, mobilność, korzystanie z nowoczesnej techniki pozwala jej na przeprowadzanie ataków i znikanie poza granicami danego kraju czy regionu. Czyni to z dżihadystów faktycznie nietykalną strukturę dla wszystkich krajów Sahelu - jednych z najbardziej ubogich państw na świecie, pod żadnym względem nieprzygotowanych na tego typu zagrożenia. Niewydolne struktury państwowe, klanowość i megakorupcja dopełniają reszty.
Na dodatek kraje te są obszarem ponownej kolonizacji, choć dziś to przebiega w innym wymiarze – głównie ze strony koncernów francuskich (to była domena do lat 60. XX wieku władzy Paryża – tylko Nigeria i Ghana oraz tzw. Kamerun Brytyjski pozostawały we władaniu Londynu) – i właśnie z tym wiąże się wojskowa obecność Francji w Sahelu. Paryż prowadzi tu od lat regularne działania wojskowe, z licznymi ofiarami wśród ludności cywilnej, ocierające się o zbrodnie wojenne.
Francuską reakcją na kryzys w Mali (2013 r.) była operacja wojskowa pod kryptonimem „Serwal” (Opération Serval). Jej celem było odparcie ofensywy fundamentalistycznych bojowników islamskich, którzy podczas wojny domowej w Mali zajęli północny region tego kraju, Azawad. Na sytuację w Mali nałożyła się wspomniana wcześniej „arabska wiosna” w Libii oraz powstanie Tuaregów (lud berberyjskiego pochodzenia, który od wieków mieszka na terenie kilku krajów zachodnioafrykańskich - głównie w Algierii, Mali, Libii i Nigrze).
Francuzi są stale od tego czasu obecni militarnie w regionie i podejmują co jakiś czas działania przeciwko wzbierającej fali islamizmu oraz działających w oparciu o radykalny islam bojówek. Al-Kaida jawi się jedynie jako symbol walki z Zachodem (nie tylko politycznym, ale przede wszystkim cywilizacyjno-kulturowym). Głównie chodzi o tzw. koncepcję państwa islamskiego (znanej z Bliskiego Wschodu jako ISIS/DAESH).
Boko Haram
Francuzi zaczęli tworzyć panafrykańskie siły zbrojne wywodzące się z krajów będących w przeszłości ich koloniami. Aktualnie tworzą je żołnierze z Beninu, Kamerunu, Nigru, Nigerii i Czadu (tylko Nigeria nie była kolonią francuską). Wojska te używane są do walk z różnymi grupami dżihadystów, jakie funkcjonują na tym terenie. Ale główną organizacją, stanowiącą o sile dżihadyzmu na tym obszarze jest owiane złą sławą wywodzące się z północnej Nigerii Boko Haram, na czele którego stoi Abubakar Shekau. To salafita, osobnik owiany złą sławą, religijny fanatyk, podobnie jak Joseph Kony, przez kilkanaście lat pustoszący ze swoją młodocianą armią rejony Ugandy, Konga i Południowego Sudanu.
Jak podają różne źródła, w ciągu ostatniej dekady Boko Haram zabiło ok. 40 tys. ludzi, wysiedliło 2,5 miliona cywilów, próbując ustanowić kalifat. Początkowo Al-Kaida starała się w jakimś sensie koordynować działania dżihadystów na terenie Afryki Zachodniej, ale po 2016 r. nastąpił podział i jakiekolwiek, w sensie strategicznym, współdziałanie tych grup nie jest obecnie możliwe. Boko Haram skupiło się na obaleniu rządów w Nigerii, może podziale kraju na muzułmańską północ i chrześcijańskie południe, które z kolei rozpadłoby się wg narodowych i plemiennych tradycji. Organizacja Abubakara Shekau działa też na północy Kamerunu.
Nigeria nie jest w stanie sama powstrzymać Boko Haram choć to najludniejszy kraj Afryki, z olbrzymim potencjałem gospodarczo-społecznym, posiadający jedną z najmocniejszych i najlepiej (jak na warunki afrykańskie) wyszkoloną armię. Inne kraje regionu się absolutnie w tej mierze nie liczą: gdy wojsko Nigerii zajmuje 42. miejsce na 138 badanych krajów, pozostałe zajmują najdalej 87. miejsce. Brakuje im również środków finansowych, bo są to państwa najbiedniejsze na świecie. Pod względem PKB na mieszkańca Nigeria i Kamerun plasują się na 141. i 145. miejscu, a Czad i Niger poniżej 174. Nie wspominając już o tym, że Czad, następny pod względem jakości sił militarnych w regionie, boryka się od dekad z kolosalnymi trudnościami gospodarczymi, pustynnieniem północnych i środkowych części kraju, falami głodu i katastrofą humanitarną w wyniku konfliktu granicznego z Sudanem i masy uchodźców z Darfuru w obozach na wschodzie kraju.
I to jest źródło (oprócz cienia jaki rzuca na całą Afrykę subsaharyjską rozpad i unicestwienie Libii w 2011 r.) popularności radykalnego islamu w tej części kontynentu: powszechna bieda i obszary nędzy, beznadzieja, abdykacja władzy centralnej na rzecz lokalnych wodzów, książąt, naczelników plemion itd. Taki obraz dopełnia wszechogarniająca korupcja kasty urzędniczej pozostającej w symbiozie z korporacjami zachodnimi kolonizującymi na nowo swe dawne terytoria zależne. Antykolonialne – nie tylko w wymiarze religijnym i politycznym, ale przed wszystkim kulturowym i społecznym - hasła dżihadystów padają na żyzne podłoże. Wystarczy obejrzeć film dokumentalny „Delta Nigru: wojna o ropę” (jest na YT), pokazujący jak megakorporacje zachowują się w tej części świata. To wszystko tłumaczy.
Nigeria bowiem pełni – z racji swego potencjału ludnościowego (ponad 200 mln ludzi), gospodarczego, kulturowego, a zwłaszcza pozyskiwania ropy naftowej na południu kraju (10 państwo na świecie pod względem wydobycia) – niezwykle ważną rolę w skali całego kontynentu afrykańskiego. To kolejny, potencjalny światowy gracz w geopolityce (po RPA, która już do tego „klubu” w jakimś sensie weszła). 40% benzyny używanej w USA pochodzi w węglowodorów nigeryjskich. We Francji to ponad 10%.
Teraz widać, jakie znaczenie ma ten kraj dla potentatów światowej gospodarki. I dlatego wszelkimi silami Zachód stara się zahamować rosnące wpływy Chin na Czarnym Lądzie. Pekin już umocnił się w Afryce Wschodniej (Sudan, Sudan pd., Etiopia, Dżibuti). Teraz sięga po Afrykę Centralną i Zachodnią, do tej pory zdominowaną przez wpływy francuskie.
Następni do majdanu
Wzmożenie działań dżihadystów różnej maści oraz ich aktywność – podobnie ma się sprawa z Somalią czy niepokojami w Etiopii – wielu komentatorów i analityków wiąże z próbami powstrzymywania ofensywy (obecności gospodarczej) Chin w Afryce. Chiny, w przeciwieństwie do krajów zachodnich, interesują się jedynie gospodarczymi inwestycjami i swoim interesem ekonomicznym. Nie obchodzą ich absolutnie sprawy praw człowieka, wewnętrzne stosunki w poszczególnych krajach, ich problemy językowe, rasowe, religijne. Są w tej mierze kompletnie asertywni politycznie, co daje im przewagę nad Zachodem uwikłanym w szerzenie demokracji. To na fali antykolonializmu i oferty ze strony narastających nacjonalizmów jest nie bez znaczenia.
W niezależnych analizach można znaleźć pytanie o zainteresowanie mediów fenomenem akurat Boko Haram: co to jest, czyj interes jest w działalności tej organizacji (ponad 20 lat)? Niektórzy wysuwają przypuszczenia, popierane różnymi mniej lub bardziej wiarygodnymi informacjami – iż jest to tajna operacja spec służb Zachodu (zwłaszcza USA), która oprócz swych agenturalnych korzeni poczęła żyć swoim życiem i działa często na rachunek różnych grup interesów. Takie przypuszczenia można np. spotkać już w połowie II dekady XXI w. w African Renaissance News czy Global Reaserch.
W tym samym czasie Wikileaks upubliczniła raporty ambasady USA w Nigerii, gdzie dokładnie opisano, jakie przedsięwzięcia należy podejmować wobec Nigerii i Nigeryjczyków, aby zaczęli działać w interesie Stanów Zjednoczonych. Był tam także akapit o sponsorowaniu grup „wywrotowych”, działaniach na rzecz podziałów językowych, religijnych i społecznych etc .([za]: Mavengira, op. Cit. – to obywatelski wolontariat, w skład którego wchodzą Nigeryjczycy ze wszystkich grup etnicznych i wyznań religijnych).
Celem amerykańskich tajnych operacji w tym kraju jest wyeliminowanie Nigerii jako potencjalnego strategicznego rywala Zachodu na kontynencie afrykańskim.
Z kolei Greenwhite Coalition – nigeryjska organizacja non profit prowadząca śledztwo w sprawie Boko Haram – doszła do konkretnego wniosku, że kampanie Boko Haram były oraz są tajną operacją zorganizowaną przez CIA i koordynowaną przez ambasadę amerykańską w Nigerii.
Raport Greenwhite Coalition w tej sprawie ujawnił trzystopniowy plan Narodowej Rady Wywiadu Stanów Zjednoczonych, który miał w ostatecznym celu segmentację Nigerii, umiędzynarodowienie kryzysu i podział kraju pod mandatem ONZ i sił okupacyjnych.
Plan ten zakładał docelowo rozpad Nigerii. To standard realizowany przez USA (i nie tylko) w Afryce. Np. konsulat w Benghazi okazał się swego czasu bazą dla tajnej organizacji zaopatrującej w broń najemników walczących w Syrii (atak na niego nastąpił we wrześniu 2012).
Podobne informacje dochodziły z Kijowa, gdzie ambasada amerykańska koordynowała przebieg zajść na Majdanie (2013/14). Również dziś wiadomo, iż członkowie Al-Kaidy i Libijskiej Islamskiej Grupy Walczącej – części libijskich rebeliantów - otrzymywali bezpośrednio broń i wsparcie logistyczne od państw bloku NATO podczas konfliktu w Libii w 2011 r.
Wzrost znaczenia Państwa Islamskiego akurat w tym regionie, mimo poważnych różnic doktrynalno-ideowych i sfer zainteresowania poszczególnych grup dżihadystów (Boko Haram jest najbardziej znane i jemu to media światowe poświęcają najwięcej miejsca), układa się w jakąś całość.
Faktem jest, iż postkolonialna mapa zachodniej Afryki (i nie tylko) nijak się ma do kultury, tradycji, tożsamości (o religii czy językach nawet nie warto wspominać) jakże rozdrobnionej tej części kontynentu. Ofensywa – najszerzej rozumiana (przede wszystkim ilościowa) – islamu jest faktem od dekad. I to kosztem wszystkich denominacji europejskich, chrześcijańskich. Przyśpieszyła ona, zwłaszcza po wydarzeniach w Rwandzie, gdzie Kościół rzymski się absolutnie skompromitował, dając wyraz swym postkolonialnym, nie afrykańskim, tradycjom w stylu divida et impera.
Wzbierająca fala nacjonalizmu afrykańskiego, mająca ponownie (jak w latach 50 - 60. XX wieku) ostrze antykolonialne – co jest samo przez się wymierzone w neokolonialne interesy państw zachodnich – w pewnych przestrzeniach jest kompatybilna z wieloma argumentami islamistów. Oba te zjawiska padają na podatny grunt wśród populacji wszystkich krajów Afryki.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Claudio Mutti
- Odsłon: 3251
W swojej słynnej książce na temat eurazjatyckiej „Wielkiej Szachownicy” Zbigniew Brzeziński nakreśla „geostrategiczne imperatywy” amerykańskiego supermocarstwa. Rozdział, w którym autor sugeruje Stanom Zjednoczonym, by zdominowały cały kontynent, wykorzystując i szerząc etniczną, religijną i polityczną anarchię, nosi wymowny tytuł: „Eurazjatyckie Bałkany” (The Eurasian Balkans).
„W Europie – pisze Brzeziński – słowo Bałkany przywodzi na myśl obrazy konfliktów etnicznych i regionalnych rywalizacji między wielkimi potęgami. Także Eurazja ma swoje Bałkany, jednakże eurazjatyckie Bałkany są jeszcze większe, bardziej zaludnione, jeszcze bardziej zróżnicowane pod względem religijnym i etnicznym. Położone są one na owym rozległym, podłużnym terytorium, które stanowi centrum globalnej niestabilności (...), obejmującym część południowo-wschodniej Europy, Azji Środkowej, Azji Południowej, obszar Zatoki Perskiej i Bliskiego Wschodu”.
Natomiast badacz geopolityki François Thual, analizując zjawisko kształtowania się państw na świecie i związanej z nim politycznej fragmentaryzacji globu, porównuje powstanie państw Ameryki Łacińskiej do narodzin krajów bałkańskich. Ponadto stosuje pojęcie bałkanizacji w odniesieniu do dezintegracji arabskiej części Imperium Osmańskiego: „upadek Imperium Osmańskiego na Bałkanach, a później w świecie arabskim, zapoczątkował proces rozpadu, który trwał przez 90 lat w części europejskiej i 140 lat w pozostałej”.
Dwa przytoczone przykłady wystarczająco dobrze obrazują, w jaki sposób język geopolityki korzysta z metafory Bałkanów i pojęcia bałkanizacji, by opisać obszary, które borykają się z chronicznym zamętem i brakiem stabilności z uwagi na etniczne i religijne konflikty, a także, by nazwać powiązany z nimi proces rozpadania się państw.
Termin bałkanizacja powstał w kancelariach europejskich pod koniec I wojny światowej, która przypieczętowała upadek czterech imperiów i narodziny pewnych nieistniejących przedtem bytów państwowych, takich jak Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców, lecz nawet poprzedzający te wydarzenia okres stu lat (między rewolucją serbską z 1815 r. a końcem drugiej wojny bałkańskiej w 1913 r.) był czasem ostatecznego osłabienia Imperium Osmańskiego, kiedy ukształtowało się sześć nowych państw: Grecja, Serbia, Czarnogóra, Rumunia, Bułgaria oraz Albania.
Niemniej jednak nawet Wielka Wojna nie zakończyła definitywnie bałkańskiego procesu dezintegracji. Rozpad Jugosławii, do którego doszło w latach 1991–2008, dał początek siedmiu państewkom: Słowenii, Chorwacji, Bośni i Hercegowinie, Serbii, Czarnogórze, Macedonii oraz Kosowu. Postępujący rozpad dodatkowo utwierdził zachodnioeuropejską opinię publiczną co do trafności pojęcia bałkanizacja, wzmacniając jego negatywne konotacje, które nie odnoszą się jedynie do zjawiska terytorialnej dezintegracji czy niestabilności politycznej, ale również do etniczno-religijnych konfliktów oraz czystek etnicznych.
Region, którego nazwa stała się metaforą wyżej wspomnianych zjawisk, to wyspa otoczona przez Morze Egejskie na wschodzie, Morze Śródziemne na południu oraz Morze Jońskie i Adriatyk na zachodzie. Jeśli chodzi natomiast o północ, granicę półwyspu zwykło się wytyczać wzdłuż umownej linii Triest-Odessa; niekiedy przyjmuje się jednak, że północna granica przebiega wzdłuż dolnego biegu Dunaju, Sawy i jej dopływu – rzeki Kupa (między Słowenią a Chorwacją, nieopodal Rijeki).
Zgodnie z drugim punktem widzenia za państwa w pełni bałkańskie można uznać Bułgarię, Albanię, Grecję i kraje powstałe po rozpadzie Jugosławii (za wyjątkiem Słowenii, którą zalicza się do grupy „państw alpejskich”, choć z różnych powodów można uznać ją za integralną część Bałkanów). Do krajów częściowo bałkańskich należą natomiast Rumunia i Turcja.
Terytorium Bałkanów zamieszkuje kilkanaście narodowości, a także wiele pomniejszych grup etnicznych. Używa się tam języków różnego pochodzenia (trzech lub czterech języków słowiańskich, rumuńskiego, albańskiego, języka nowogreckiego oraz tureckiego) i wyznaje różne religie (prawosławie, katolicyzm, islam).
Skomplikowana mozaika, na którą składa się ogromna różnorodność grup etnicznych i kultur, daje zwolennikom „zderzenia cywilizacji” możliwość rozniecania szczególnego rodzaju konfliktów nazywanych „wojnami kresowymi”. I rzeczywiście – to właśnie federacja jugosłowiańska, najbardziej charakterystyczna dla bałkańskiej mozaiki forma państwowa, „na początku lat dziewięćdziesiątych stała się widownią najbardziej złożonego i kompletnego zestawu wojen kresowych”.
Ze względu na swoje położenie geograficzne Półwysep Bałkański, nazywany „przedłużeniem Azji Przedniej na terytorium Europy” , jest – o wiele bardziej niż inne regiony – narażony na uderzenie destabilizujących fal migracyjnych, które podążają w głąb Europy.
W pierwszych dwóch miesiącach 2016 r. Grecja odnotowała przybycie 132.200 osób, podczas gdy w poprzednim roku w tym samym okresie były to 3.952 osoby. Jeśli chodzi o inne państwa tzw. szlaku bałkańskiego, dane za okres od początku 2016 r. do końca lutego przedstawiają się następująco: Macedonia – 89.000, Serbia – 93.600, Chorwacja – 103.200, Słowenia – 98.400 osób. Na Węgry i do Austrii przybyło natomiast odpowiednio 3.600 i 110.700 osób.
Sytuacja, do której doprowadziły owe fale migracyjne sprawiła, że sam europejski komisarz ds. migracji i spraw wewnętrznych, Dimitris Awramopoulos, zaczął mówić o ryzyku całkowitego załamania się systemu.
W tym samym czasie były minister obrony Włoch, Mario Mauro, ujawnił, że siły zbrojne misji KFOR otrzymały rozkaz przetransportowania 150 tys. nielegalnych imigrantów, którzy utknęli między Kosowem a Albanią, na włoskie wybrzeże.
27 stycznia sam dowódca wspomnianej misji NATO, generał Guglielmo Luigi Miglietta, powiadomił komisję obrony Senatu Włoch, że zgodnie z informacjami dostarczonymi przez europejskie tajne służby w tłumie imigrantów mogło ukryć się około kilkuset terrorystów tzw. Państwa Islamskiego.
Fakt, że siły zbrojne NATO przyczyniają się do migracyjnego chaosu, jest kolejnym dowodem na to, iż /…/ opracowane przez USA „planowane migracje przymusowe” (coercive engineered migrations) to swego rodzaju broń niekonwencjonalna, która, podobnie jak inne niekonwencjonalne narzędzia stosowane w tzw. wojnie bez ograniczeń, wykorzystywana jest przeciwko Europie.
Claudio Mutti
Przekład: Martyna Pałys
Prof. Claudio Mutti, kulturoznawca, jest redaktorem naczelnym czasopisma Eurasia. Rivista di studi geopolitici.
Źródło: http://www.eurasia-rivista.org/i-balcani-3/22557/
Pełna wersja – http://www.geopolityka.org/analizy/claudio-mutti-geopolityczny-wymiar-wspolczesnych-balkanow
Tytuł pochodzi od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2301
Z prof. Longinem Pastusiakiem, dyrektorem Instytutu Stosunków Międzynarodowych w Akademii Finansów i Biznesu Vistula rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, John Perkins, autor bestsellerowej książki Hitman, były „ekonomista od brudnej roboty”, twierdzi, że dzisiejszy ekspansjonizm USA wynika z doktryny Boskiego Przeznaczenia, która od początków państwowości Stanów Zjednoczonych Ameryki odgrywa decydującą rolę w kształtowaniu polityki zagranicznej tego państwa. Czy rzeczywiście jej znaczenie nie maleje od ponad 170 lat?
- Doktryna Boskiego Przeznaczenia – Manifest Destiny - pojawiła się później niż powstały Stany Zjednoczone Ameryki (1776) i odegrała bardzo ważną rolę w zagospodarowaniu terytorium Ameryki Północnej przez Stany Zjednoczone.
Autorem pierwszej wersji Boskiego Przeznaczenia był John O’Sullivan, redaktor nowojorskiego dziennika Democratic Review, który w jednym ze swoich artykułów w 1845 roku pisał, że „naszym Boskim Przeznaczeniem jest rozprzestrzenić się i zająć cały kontynent, który Opatrzność ofiarowała nam. Bóg natury i narodów określił te prawa dla nas. Z jego błogosławieństwem zdecydowanie podtrzymamy obowiązki nałożone przez niego”.
W różnych okresach doktryna ta miała jednak różne wersje: najpierw celem było dojście Amerykanów do rzeki Missisipi, potem – do Oceanu Spokojnego, a później ambicje ekspansjonistów amerykańskich coraz bardziej rosły i wykraczały poza półkulę zachodnią.
Trzeba pamiętać, że Stany Zjednoczone pojawiły się na mapie politycznej świata jako kraj bardzo słaby, nieduży, złożony z 13 kolonii. Ekspansja na terytorium prawie całego kontynentu zajęła kolonistom kilkadziesiąt lat, bo przecież Północna Ameryka nie była terytorium całkowicie wolnym. Swoje kolonie mieli tam Hiszpanie, Francuzi, Anglicy. Jednak duży napływ imigrantów do Stanów Zjednoczonych powodował, że zwiększały się ich ambicje i potrzeby terytorialne, zwłaszcza że na kontynencie amerykańskim były bardzo żyzne ziemie.
To oczywiście rodziło konflikty i z Indianami, których Amerykanie spychali do rezerwatów, i z kolonistami, co skończyło się wojną z Anglią w roku 1812. Jej podłożem były właśnie ambicje amerykańskie związane z wyzwoleniem Kanady, która była kolonią angielską. Anglicy się temu przeciwstawili, zajęli wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, w tym Waszyngton, i spalili Kapitol. Nie zniszczyli Białego Domu, ale zabrali z niego całe wyposażenie – ocalał jedynie portret Jerzego Waszyngtona, uratowany przez żonę prezydenta Madisona.
- W 1785 roku John Adams twierdził, że USA jest przeznaczona rola największej potęgi na Ziemi, z kolei dyplomata Joel Barlow przepowiadał, że owoce rewolucji amerykańskiej zostaną rozciągnięte na cały obszar kuli ziemskiej…
Propagatorzy Boskiego Przeznaczenia ten ekspansjonizm tłumaczyli potrzebą wprowadzenia wszędzie republiki, sprawiedliwości i równości społecznej, społeczeństwa bezklasowego, państwa bez wyzysku, w którym panują swobody i równość.
- Pamiętajmy, że Stany Zjednoczone pojawiły się na politycznej mapie świata jako zwycięzca nad ustrojem monarchistycznym, jako republika sprawiedliwa, ludzi wolnych, która respektuje prawa człowieka. W związku z tym ta ideologia w sposób naturalny była zawarta w doktrynie Boskiego Przeznaczenia.
USA jednak, jako kraj kapitalistyczny, przede wszystkim dbały o swoje interesy gospodarcze. Kiedy rozwinęły się gospodarczo i po opanowaniu kontynentu szukały rynków zbytu w różnych regionach świata, doktryna Manifest Destiny zmieniła swój charakter na ekspansję zewnętrzną i dała temu religijne uzasadnienie.
Zwycięska wojna hiszpańsko - amerykańska w 1898 roku, w której Hiszpanie stracili większość swoich posiadłości w Ameryce Środkowej i nad Pacyfikiem, uzasadniła poczynania Stanów Zjednoczonych jako kraju, który ma obowiązek walczyć z kolonializmem, wspierać wszystkie społeczności uciskane. Świat wówczas już był podzielony, ale Amerykanie zaczęli interesować się wzmocnieniem swojej pozycji przede wszystkim w Ameryce Łacińskiej i Azji, gdzie próbowali „wypchnąć” Anglików m.in. z Chin.
- Ekspansjonistyczna doktryna Boskiego Przeznaczenia, podkreślająca szczególną rolę USA jako państwa woli Boga, niosącego innym wolność i sprawiedliwość, jest niejako rewersem wcześniejszej, z 1823 roku, doktryny Monroe’a, zakładającej désintéressement USA w wojnach i polityce europejskiej, także kolonialnej. Zatem z jednej strony izolacjonizm, a z drugiej –ekspansjonizm – co przeważa w polityce USA?
- Doktryna Monoroe’a dotyczyła wyłącznie Ameryki Południowej i Środkowej – ich wyzwolenia spod panowania Hiszpanów, Portugalczyków czy Anglików. Nie miała zresztą praktycznego znaczenia, bo jak wspominałem, Stany Zjednoczone były krajem słabym i nie były w stanie wyzwolić krajów tego kontynentu. O tej doktrynie Stany Zjednoczone przypomniały sobie w połowie XIX wieku, bo dopiero wówczas zaczęła ich interesować ekspansja w kierunku południowym i zaczęli lansować hasło „Ameryka dla Amerykanów”.
Ta zmiana doktryny z izolacyjności na ekspansjonizm wynikała ze wzmocnienia pozycji USA. Początkowo państwo musiało przede wszystkim zadbać o wewnętrzną konsolidację, stąd USA trzymały się z dala od wszelkich konfliktów światowych, obawiając się porażki. Było to zgodne z doktryną zawartą w pożegnalnym przemówieniu (nb. nigdy nie wygłoszonym) pierwszego prezydenta USA, Jerzego Waszyngtona, że podstawowym zadaniem Stanów Zjednoczonych jest trzymanie się z dala od konfliktów z mocarstwami europejskimi.
Doktryna izolacjonizmu w gruncie rzeczy towarzyszyła amerykańskiej myśli dyplomatycznej do wybuchu II wojny światowej. USA trzymały się z dala od konfliktów w Europie w latach 30. XX w., także wówczas, kiedy Niemcy rozpoczęły II wojnę światową - zadeklarowały wtedy neutralność. Zaangażowały się w wojnę dopiero wówczas, kiedy same zostały zaatakowane. Historycy amerykańscy uważają, że doktryna izolacjonizmu dotrwała do grudnia 1941 roku, do ataku na Pearl Harbour.
- Dr Alicja Curanović z Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW uważa, że zarówno USA jak i Rosję cechują mesjanizmy, które można metaforycznie przedstawić jako miecz (USA) i tarczę (Rosja). Ich cel jest taki sam, różnią się tylko typem misji – USA akcentują krucjatę, Rosjanie – zamknięcie się w twierdzy, aby uchronić misję.
- Amerykanie w pewnym sensie są mistykami i w polityce USA ten mesjanizm jest ciągle widoczny. Uważają, iż są narodem wybranym przez Boga, że mają misję do spełnienia w świecie. Stąd też popularność w USA różnych misjonarzy, religii, sekt, które akcentują tę misję. Żaden kraj nie ma na świecie tylu aktywnych misjonarzy co USA. Amerykanie uważają, iż mają moralny obowiązek szerzyć prawdę, religię, prawa człowieka itd., choć sami mają w tym względzie wiele do zrobienia w swoim kraju, do czego rząd amerykański rzadko się przyznaje.
Ekspansja Stanów Zjednoczonych miała różne etapy, ale dopiero II wojna światowa pozwoliła USA zająć pierwsze miejsce w świecie i zdobyć pozycję mocarstwa globalnego o globalnych interesach. Stąd też późniejszy konflikt ze ZSRR, Wschód-Zachód, stworzenie NATO, doktryna globalizmu, powstrzymania komunizmu, itd. - wszystko to służyło umacnianiu pozycji USA. Nigdy wcześniej kraj ten nie zajmował tak dominującej pozycji w świecie jak w pierwszym dziesięcioleciu po II wojnie światowej.
Ale kraje Europy Zachodniej nie stały w miejscu, odbudowały się i dystans między Europą Zachodnią a USA zmniejszał się, podobnie z Chinami. I dzisiaj mamy taką sytuację, że Stany Zjednoczone są bogatsze i silniejsze niż kiedykolwiek przedtem, ale ich pozycja w międzynarodowym układzie sił jest słabsza niż 20 - 30 lat temu. To jest zjawisko relatywnego słabnięcia pozycji amerykańskiej w świecie, bo inni zmniejszyli dystans do USA rozwijając się szybciej.
Prezydent Trump zapewne zdaje sobie sprawę z tego, że dzisiaj możliwości ekspansji amerykańskiej są ograniczone i nie do utrzymania jest ta pozycja, którą USA zajmowały przez ostatnie kilkadziesiąt lat po II wojnie światowej. Stąd ta zapowiedź lekkiego wycofywania się USA z pozycji światowych.
- A czy wskutek tego zmienia się doktryna USA znów na izolacjonizm?
- Hasłem wyborczym i politycznym prezydenta Trumpa jest America first! Ale to można rozumieć dwojako. Albo jako zajęcie się przede wszystkim sprawami wewnętrznymi, albo jako próbę odzyskania pozycji globalnych USA. Jednak prezydent Trump jest człowiekiem wyjątkowo nieprzewidywalnym, więc tę jego doktrynę America first! można rozumieć różnie, tak jak on różnie ją interpretuje w swoich wypowiedziach.
- Czy w zglobalizowanym świecie, gdzie rządzą silne ponadnarodowe koncerny, doktryny polityczne państw – często słabszych niż one - mają jeszcze znaczenie?
- Tak, gdyż te koncerny oczekują, iż właśnie państwa będą je wspierać. I tak się dzieje. Jeżeli interesy jakiegoś amerykańskiego koncernu gdzieś na świecie są zagrożone, to Amerykanie nie mają żadnych zahamowań, żeby wysłać tam interwencyjny korpus w celu przywrócenia pozycji koncernu. I to zjawisko będzie trwało.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 542
Od czasów starożytnych znana jest klauzula w traktatach sojuszniczych, zobowiązująca sprzymierzonych władców do udzielenia sobie wzajemnej pomocy w przypadku zbrojnej napaści ze strony kogoś trzeciego. Klauzula ta odnosi się do okoliczności – zdarzeń, faktów lub czynności, które uruchamiają dźwignię solidarnej pomocy i noszą nazwę casus foederis. Dosłownie oznacza to „przypadek przymierza”, nakładający na strony aliansu zobowiązania kolektywne. Z czasem te zobowiązania z władców przeszły na państwa.
Swoją drogą, co powoduje, że żaden z polityków nie umie posługiwać się tym pojęciem w prowadzonym dyskursie o zobowiązaniach sojuszniczych w ramach NATO? Nikomu też nie zależy na tym, aby ważne pojęcia z dziedziny prawa międzynarodowego upowszechniać w opinii publicznej. Przybliżać ich interpretacje, które pokazują, że zapisy traktatowe wcale nie są takie jednoznaczne, jak się niektórym amatorom polityki wydaje. Poza tym jak mawiał wielki przywódca V Republiki Francuskiej Charles de Gaulle, „traktaty są niby dziewice i róże, trwają tylko tyle, ile trwają”. Zmienia się ich „wigor obowiązywania”, tak jak zmieniają się okoliczności, w których żyją kolejne pokolenia.
Do najstarszych zachowanych do naszych czasów zalicza się umowę z 1258 roku p.n.e. między faraonem Ramzesem II z XIX. dynastii a królem Hetytów, Hattusilisem III, którzy po wzajemnie wyczerpujących wojnach, jakie prawdopodobnie doprowadziły do zrównoważenia sił między tymi dwoma potężnymi państwami starożytności (Egiptem i Hatti w Anatolii), zawarli porozumienie, mające jednocześnie znamiona traktatu pokoju, przymierza oraz przyjaźni i dobrego sąsiedztwa. Najważniejszym zapisem z punktu widzenia sojuszu było sformułowanie: „jeśli jakikolwiek wróg wystąpi przeciwko posiadłościom Ramzesa, to niech Ramzes powie wielkiemu królowi Hetytów: pójdź ze mną przeciw niemu ze wszystkimi swoimi siłami zbrojnymi”. Sojusz obejmował również wzajemną pomoc w trzymaniu w ryzach zależnych państewek, zwłaszcza w Syrii i Palestynie, jak też wydawanie zbiegów wraz z ich żonami, dziećmi i niewolnikami, przy tym bez szwanku, a więc bez karania ich śmiercią, „ani też uszkadzania im oczu, ust i nóg”.
Bliżej naszych czasów powoływanie się na gwarancje sojusznicze wyrażone w formie casus foederis znajdziemy w wielu ważnych traktatach, od dwuprzymierza poczynając między Cesarstwem Niemieckim i Austro-Węgrami z 1879 r., przez trójprzymierze (1882), po sojusz francusko-rosyjski (1892). Tzw. entente cordiale (1904) czyli układ angielsko-francuski, a następnie porozumienie rosyjsko-angielskie (1907) jako trójporozumienie były tylko wytyczeniem stref wpływów, a nie układem o wzajemnej pomocy.
Ale już w pierwszej powszechnej organizacji międzynarodowej, jaką była Liga Narodów, przyjęto w art. 16 Paktu Ligi, że „jeśli któryś z członków Ligi ucieka się do wojny wbrew zobowiązaniom wynikającym z Paktu, będzie uważany ipso facto za dopuszczającego się aktu wojennego przeciwko wszystkim członkom Ligi”.
Karta Narodów Zjednoczonych z 1945 r. poszła jeszcze dalej, stwierdzając w art. 51, że każde państwo członkowskie organizacji, w razie napaści zbrojnej, ma prawo do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, na które to zobowiązanie powołuje się zarówno traktat północnoatlantycki (art. 5), jak i historyczny już układ warszawski (art. 4).
Casus foederis traktatu północnoatlantyckiego wcale nie zawiera jednoznacznych i automatycznych gwarancji przyjścia napadniętemu państwu z pomocą, ani nie określa, że będzie to pomoc wojskowa. Dla pełnego zrozumienia istoty zmitologizowanego przepisu z art. 5 warto zacytować go w całości: „Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub kilka z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uważana za napaść przeciwko nim wszystkim; wskutek tego zgadzają się, że jeśli taka zbrojna napaść nastąpi, każda z nich, w wykonaniu prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, uznanego w artykule 51 Karty Narodów Zjednoczonych, udzieli pomocy stronie lub stronom tak napadniętym, podejmując natychmiast indywidualnie i w porozumieniu z innymi stronami taką akcję, jaką uzna za konieczną, nie wyłączając użycia siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.
Aby zrozumieć istotę tych zobowiązań („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”) należy przytoczyć także treść artykułu 4, który stanowi, że „strony będą się konsultowały, ilekroć zdaniem którejkolwiek z nich zagrożona zostanie integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze stron”.
Wbrew powszechnemu mniemaniu, nie ma zatem żadnego dowodu, że pomoc sojusznicza jest bezwarunkowa. Wystarczy wspomnieć debatę nad zasadnością uruchomienia mechanizmu opartego na art. 5 traktatu waszyngtońskiego po ataku Al-Kaidy na Stany Zjednoczone w 2001 r. Dowiodła ona, że okoliczności uruchamiające pomoc sojuszniczą nie są klarownie określone i jednakowo rozumiane. W praktyce w razie potrzeby taka pomoc jest zawsze uwarunkowana indywidualną gotowością państw uczestniczących w sojuszu. Sam literalny zapis w traktacie powołującym przymierze nie jest warunkiem wystarczającym. Konieczna jest zgodna wola wszystkich państw do spełnienia przyjętych zobowiązań. A przy postawie Turcji i Węgier już dzisiaj widać, że konsensus wcale nie jest łatwy do osiągnięcia, jak się niektórym naiwnym politykom wydaje. Pozostaje kwestia mobilizacji w czasie, determinacji i gotowości do poświęceń.
NATO – zmiana funkcji
NATO zostało powołane w 1949 r. dla obrony wartości świata zachodniego i dla instytucjonalizacji przywództwa amerykańskiego w systemie zachodnim przed zagrożeniem komunistycznym. Po rozpadzie bloku wschodniego sojusz przeżywał liczne trudności identyfikacyjne i niemoc decyzyjną. Okazało się jednak, że nic bardziej nie konsoliduje przymierza niż nowy wróg. Zrobiono doprawdy wiele, aby na takiego wroga wykreować nową Rosję, przypisując jej wszelkie możliwe agresywne i imperialne zapędy.
Na dodatek w ramach sojuszu zrodziła się ogromna asymetria pod względem potencjałów i zdolności obronnych. Z tego powodu doszło do „desuwerenizacji” Europy Zachodniej na rzecz amerykańskiej protekcji. A nowi członkowie z Europy Środkowej i Wschodniej, chroniąc się pod „parasolem” ochronnym USA, wyzbyli się jakiejkolwiek wewnątrzsterowności. Przyjęli rolę posłusznych wykonawców woli atlantyckiego hegemona, który uznał NATO za interwencyjny oręż w globalnej walce ideologicznej, w imię „totalnej” demokracji i praw człowieka.
Sojusz przestał spełniać funkcje obronne, do których został powołany. Stał się aliansem zaczepno-odpornym, stosującym siłę poza obszarem obowiązywania casus foederis (Serbia, Afganistan, Irak, Libia). Obecnie NATO angażuje się na niespotykaną skalę w pomoc militarną i logistyczną dla walczącej Ukrainy, choć to państwo nie spełnia żadnych warunków traktatowych nie tylko sojusznika, ale nawet partnera. Chyba że chodzi o jakieś tajne porozumienia, o których opinia publiczna nie została poinformowana.
Wszystko to oznacza, że mamy do czynienia ze stosowaniem siły do „gaszenia pożarów”, które Zachód sam prowokuje. W odniesieniu do Rosji arbitralnie zadecydowano, że w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych nie ma ona żadnego prawa do wyrażania ambicji mocarstwowych, nie może przewodzić żadnym ugrupowaniom, ani też bronić swojego stanu posiadania. Nie ma też prawa do wyrażania swoich obaw o własne bezpieczeństwo, powołując się na zagrożenia u jej wrót. Na takim tle zrodziła się kolizja interesów geopolitycznych USA z Rosją. Ich rywalizacja doprowadziła do starcia, które grozi przekształceniem się wojny lokalnej w wojnę hegemoniczną.
O takiej wojnie pisał m. in. George Modelski, amerykański badacz polskiego pochodzenia, swoją drogą nieznany ani niedoceniany w Polsce. Jego zdaniem, główną stawką każdej rywalizacji międzymocarstwowej jest zdobycie lub utrzymanie pozycji „głównego rozgrywającego” w systemie międzynarodowym.
Obserwacja długich okresów w polityce i gospodarce międzynarodowej skłaniała już wcześniej brytyjskiego historiozofa Arnolda Toynbee’go do wyróżniania cykli pokoju i wojny oraz wyzwania i odpowiedzi, które decydowały o dynamice systemu międzynarodowego. Losy cywilizacji zależą w dużej mierze od ewolucji mocarstwowości w stosunkach międzynarodowych. Obecnie gra toczy się o prymat w systemie międzynarodowym między USA a Chinami, a wojna na Ukrainie jest elementem tej bezwzględnej rywalizacji. Gdy przywódcy skonfliktowanych stron przestają powściągliwie reagować na wzajemne zagrożenia, dochodzi do erupcji militaryzmu i pretensji do uznania swoich racji za najważniejsze. Wojny hegemoniczne są konsekwencją takich strategii, a także katalizatorem radykalnej zmiany status quo.
Nadzieje Polski
Na tle tej nieokiełznanej dynamiki potęg uzależnieni od gwarancji bezpieczeństwa ze strony największego mocarstwa słusznie oczekują ciągłego potwierdzania jego zobowiązań sojuszniczych. Jednakże „epokowe” wystąpienia prezydenta USA, którymi bezrefleksyjnie zachwycają się polscy politycy, są jedynie retoryczną demonstracją kolektywnej solidarności i nie przesądzają o realnym zaangażowaniu w obronę Polski na wypadek każdej agresji.
Na przykład agresji sprowokowanej przez samą Polskę. Każde bowiem zaangażowanie w wojnę na Ukrainie, które przekracza uzgodnienia sojusznicze, niesie ryzyko zastosowania przez Rosję środków odwetowych, które wcale nie muszą oznaczać casus belli dla całego NATO. Pretensje Polski do bycia w sprawie ukraińskiej „liderem” sojuszu nie znajdują żadnego pokrycia ani w statusie siły, ani w reputacji. Przeciwnie, elity zachodnie cynicznie wykorzystują naiwność Polski, która z demonstrowania bezinteresownej hojności we wspieraniu Ukrainy uczyniła swój główny atut geopolityczny. Tyle, że przy jego pomocy nie jest w stanie niczego konkretnego ugrać dla siebie. Z naiwnych szydzi świat. Kto nie liczy się z własnym interesem i kalkulacją ekonomiczną, w twardej grze potężniejszych sił jest zwyczajnym frajerem.
Ostatnia wizyta prezydenta USA w Kijowie i w Warszawie jest odczytywana jako zapowiedź dalszego zaangażowania Zachodu po stronie Ukrainy w trwającej wojnie z Rosją. Zapowiadając zwiększanie pomocy wojskowej, prezydent największego mocarstwa, gwarantującego „pokój poprzez wojnę” nie utwierdził nas w przekonaniu, że zrobi wszystko, aby działania wojenne nie objęły któregoś z państw członkowskich sojuszu. W odbiorze realistów politycznych Biden występuje bardziej w roli „proroka katastrofy” niż „wysłannika pokoju”. To przywódca misyjny i fanatyczny, ideologicznie nawiedzony, narzędzie w ręku wielkich korporacji zbrojeniowych, dbających przede wszystkim o swoje interesy.
Płytkie, by nie powiedzieć prymitywne i wiernopoddańcze komentarze wobec wypowiedzi amerykańskiego dostojnika świadczą o głębokim niezrozumieniu powagi sytuacji. „Wódz wodzów” nie wyszedł bowiem poza znaną retorykę odstraszania wobec Rosji. Niedostatki intelektualne i wzmożenie emocjonalne nie pozwalają polskim decydentom wyjść poza doraźne kalkulacje, bez wyobrażenia sobie alternatywnych scenariuszy zakończenia wojny na Ukrainie. Unikanie trudnych pytań na temat perspektyw ładu powojennego na wschodzie Europy i odwoływanie się do „jedności” Zachodu w zwycięstwie i odbudowie Ukrainy może mieć charakter zwodniczy.
Rozważając perspektywy zakończenia wojny, wielu obserwatorów zachodnich doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Rosja jako mocarstwo jądrowe nie może przegrać tej wojny. Właśnie ryzyko związane z taką przegraną powstrzymuje co rozsądniejszych polityków przed nieodpowiedzialnymi deklaracjami czy podżeganiem do eskalacji. Na tym tle wyróżniają się polscy gorliwcy i entuzjaści wojenni, lokujący się zarówno po stronie rządzących jak i opozycji. Ukrainocentryzm w oglądzie problemów współczesnego świata zaciemnia im widzenie rzeczywistości. Prowadzi do myślenia „tunelowego”, z największą szkodą dla polskiego interesu narodowego. Propagowanie wizji całkowitego rozpadu Rosji czy ukarania Rosjan na wzór hitlerowskich Niemiec niebezpiecznie przybliża wojnę ukraińską do granicy wojny hegemonicznej z użyciem broni jądrowej.
Od nienawiści do kompromisu
W gwarancjach bezpieczeństwa liczy się przede wszystkim wola udzielenia skutecznej pomocy. Niewiele warte są zapisy traktatowe, podobnie jak emocjonalne zapewnienia poszczególnych polityków. Jak pokazał przypadek Donalda Trumpa, USA wcale nie są „niezłomne” i „konsekwentne” w obronie sojuszników, gdyż preferują przede wszystkim własne komercyjne interesy. Bezpieczeństwo sojuszników ma coraz bardziej charakter transakcyjny. Przekonują się o tym państwa sojuszu północnoatlantyckiego, płacąc za utrzymanie amerykańskich baz, uzbrojenie, technologie, a w końcu zaopatrzenie gazowe.
W każdym układzie sojuszniczym ważna jest siła przetargowa stron. Otóż ze względu na oczywistą asymetrię potencjałów oraz możliwości Polska całkowicie polega na gwarancjach bezpieczeństwa ze strony USA. Oddanie się elit politycznych pod protekcję amerykańską ogranicza jakiekolwiek możliwości samodzielnych decyzji i działań. Dlatego warto radzić wszystkim „wyrywnym” politykom, od prezydenta począwszy, na posłach kończąc, aby zrezygnowali z wyścigów na retoryczny radykalizm, bo staje się on obciążeniem, a nie atutem polskiego udziału w przebudowie porządku międzynarodowego. Więcej zyskują takie państwa, które nie grają powyżej swoich możliwości, nie jątrzą w stosunkach sąsiedzkich i uznają realia wynikające z miejsca, które określa ich geografia i geopolityka.
Mimo determinacji polityków, aby wojnę na Ukrainie doprowadzić do zwycięskiego końca, mamy do czynienia z narastającym zmęczeniem społeczeństw trwającym konfliktem i wiążącymi się z nim kosztami. Kto wie, czy rozdźwięk w kwestii oceny rosyjskiej agresji na Ukrainę nie przełoży się na rezygnację z ideologicznych pryncypiów na rzecz pragmatycznej kalkulacji interesów? Republikanie amerykańscy zdają sobie sprawę z tego, że realistycznie pojmowana polityka zagraniczna wymaga liczenia się z faktami. A te wyraźnie wskazują, że nie da się na dłuższą metę utrzymać hierarchicznego systemu międzynarodowego, lekceważąc udział w globalnej polityce Chin czy Rosji.
Wiele wskazuje też na to, że Zachód nie uniknie w przyszłości rozmów z Rosją na temat tak czy inaczej pojmowanych zabezpieczeń systemowych. Rosyjskie propozycje uregulowań traktatowych z 17 grudnia 2021 r. – choć zostały odrzucone przez Zachód – powrócą w jakiejś formie, gdy skończy się wojna. Trzeba będzie nie tylko odnieść się do tzw. niepodzielności bezpieczeństwa, określić na nowo znaczenie rozmaitych zasad, które uległy całkowitej dewaluacji. Na przykład nieingerencji w sprawy wewnętrzne stron czy poszanowania suwerennej równości państw, choćby w odniesieniu do swobodnego kształtowania własnego ustroju, bez narzucania jakichkolwiek wzorów z zewnątrz. Oznaczałoby to – jak postulują Chiny - wyrzeczenie się „mentalności zimnowojennej” i odrzucenie „polityki opartej na wartościach”.
Rezygnacja z misyjności mocarstw i powrót do Realpolitik są jedyną drogą do przywrócenia stabilności systemu międzynarodowego. Należy wykorzystać doświadczenia z epoki „odprężenia” w stosunkach Wschód-Zachód, powrócić do środków budowy zaufania, informowania się co do intencji („gorące linie”), reaktywowania permanentnych platform negocjacji i konsultacji. Potrzebna jest mobilizacja wszystkich sił na rzecz ponownego uregulowania relacji międzymocarstwowych. Zamiast geopolityki strachu i nienawiści muszą one powrócić do geopolityki kompromisu.
Zrozumienie różnorodności aksjologicznej i akceptacja odmienności ustrojowej są pierwszym krokiem ze strony państw NATO na drodze do zbudowania modus vivendi z państwami uznanymi za wrogów. Na głębokie przewartościowanie relacji z Rosją jest jeszcze za wcześnie ze względów emocjonalnych i osobowościowych. Trzeba jednak pamiętać o tym, że przywracanie pokoju jest procesem trudnym i ryzykownym. Jedynie dzięki roztropności polityków zwaśnionych stron możemy uniknąć recydywy odwetu i rewanżyzmu.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.