banner

 

Kosowo wczoraj, a Krym dziś to symbole  pewnego sposobu myślenia i działań Zachodu.

 

Kto nie płakał nad Kosowem

 

Cień Kosowa krąży po Europie. Cień Kosowa i rozbicia Jugosławii. A cienie tej wojny, tych podziałów, utrwalonych i stymulowanych w wielkiej mierze przez tzw. cywilizowany, zachodni świat, wiszą od dwóch dekad nad Starym Kontynentem. Krym i wschodnia Ukraina są  tej mroczności jedynie stosowną (i nie ostatnią) egzemplifikacją i zapewne nie kończą procesu segmentyzacji, czyli szatkowania mapy politycznej Europy.  Bo jak zauważył w latach 90. XX w. ówczesny I Sekretarz ONZ Egipcjanin Butros Ghalii - „Nasza planeta znajduje się pod ciśnieniem dwóch potężnych przeciwstawnych sił: globalizacji i rozdrobnienia”.

To rozdrabnianie i rozrywanie wielkich struktur  – nazywane powrotem do lokalności - jest w jakimś stopniu powrotem nowego (starego) Średniowiecza – Europa jako mozaika miast, republik, lokalnych księstewek i krain, biskupstw i arcybiskupstw, czyli menażeria tworów polityczno-kulturowo-społecznych, różnego autoramentu i różnej siły oddziaływania czy znaczenia. Starego i dobrego - jak chcą wszelkiego rodzaju konserwatyści, tradycjonaliści, prawicowcy i religianci chrześcijańscy.

Lament pełen hipokryzji

Ktoś, kto płakał wczoraj nad odpływaniem Krymu ku Moskwie, (a dziś roni z tego samego powodu łzy nad całą wschodnią, zadnieprzańską Ukrainą), a nie płakał nad secesją Kosowa i śmiercią Jugosławii (o wojnie w Afganistanie, atakach na Irak czy na Libię Kaddafiego nie wspominając), jest po prostu nieuczciwym intelektualnie ignorantem lub zwyczajnym hipokrytą.
A gdy jeszcze po drodze aprobuje potajemne, chyłkiem dokonywane rajdy specjalnych oddziałów imperium na tereny obcego i sprzymierzonego na dodatek państwa (akcja amerykańskiego komando celem zabicia Osamy ibn Ladena i jego rodziny na terytorium Pakistanu bez poinformowania Islamabadu o tym przedsięwzięciu), jawi się jeszcze jako dyletant wobec zachodzących procesów społecznych, politycznych, cywilizacyjnych. (Choć zazwyczaj taki osobnik uzurpuje sobie - jako prawy Europejczyk i prawdziwy Polak - miano osoby posiadającej  wszelkie rozumy oraz znawcy prawd wszelakich). 


Kosowo wczoraj, a Krym (czy południowo-wschodnia Ukraina) dziś, to symbole  pewnego sposobu myślenia i działań całej wspólnoty północnoatlantyckiej (czyli – Zachodu en bloc) po upadku muru berlińskiego. Implozja imperium radzieckiego dała asumpt do uznania, iż Zachód pokonał Wschód, że jest to zwycięstwo cywilizacyjno-kulturowe, przykład wyższości wartości wyznawanych przez te kraje nad innymi systemami wartości, inną mentalnością i doświadczeniami - a nie ideologicznej,  politycznej i systemowej konfrontacji.

Taki sposób myślenia przekreśla to, co zwie się pluralizmem i powoduje określone konsekwencje: to spuścizna myślenia krucjatowego, kolonialnego i zimnowojennego (wszystkie zresztą te sposoby opisu świata zostały doszczętnie skompromitowane, ale nadal żyją w świadomości ludzi Zachodu). W polskich głowach jest to szczególnie widoczne.


Nad rozkładem Ukrainy – choć ów proces nie zaczął się w chwili objęcia prezydentury przez Wiktora Janukowycza – ubolewają rzesze polskich komentatorów, egzegetów polityki wschodniej i spraw międzynarodowych, ronią łzy dziennikarze i publicyści. Celebryci zapewniają o moralnym poparciu dla Kijowa i dzisiejszych władz, które swoją pozycję zawdzięczają niekonstytucyjnym przedsięwzięciom i ulicznej rewolcie odległej o lata świetlne od porządku prawno-demokratycznego charakterystycznego dla kultury Zachodu, do której Polska stara się Ukrainę zapisać.


Dezintegracja tego kraju – o czym dyskretnie nad Wisłą i Odrą się milczy z racji „pomarańczowych” sympatii polskiego mainstreamu, postrzegającego Wschód Europy wg prymitywnego, stęchłego intelektualnie paradygmatu, że co szkodzi Rosji, przynieść musi korzyści Polsce i Polakom – ma korzenie zarówno w jego kulturze, historii, jak i w wydarzeniach po rozpadzie Związku Radzieckiego.
Na naszych oczach Ukraina się po prostu pruje jak źle zeszyte (lub zużyte) prześcieradło.  I w niczym tego faktu nie przyśpieszają, ani zmieniają,  zapewnienia polityków rosyjskich czy stymulacja owych procesów przez Moskwę, która jest na pewno częścią tego procesu (ale czy Amerykanie z odwrotnej pozycji również nie stymulują tych zjawisk tylko, że z wektorem przeciwnym?).

Proces osadzenia  Ukrainy (po rozpadzie ZSRR) „okrakiem”, to wynik historii tego obszaru, złożonej tożsamości obywateli zamieszkujących ten region, różnorodności kulturowo-cywilizacyjnej, językowej, religijnej itd. Miejscowe elity forowały cały czas oligarchizację jako normę tego bytu politycznego, co musiało powodować degrengoladę całego życia publicznego i podążanie ku ochlokracji, czego wszystkie Majdany i anty-Majdany są najlepszym dowodem. 
 

Już od czasu prezydentury Leonida Kuczmy utwierdzana była alienacja owych elit od „szarej masy” obywateli (czy raczej ludu, bo o obywatelach trudno tu mówić, co najwyżej o konsumentach określonych dóbr lub obiecanek). Dowodem tego są posiadłości Julii Tymoszenko i Wiktora Janukowycza. O majątkach  Firtasza, Poroszenki, Achmetowa czy Kołomojskiego – w kontekście poziomu życia mieszkańców Ukrainy czy funkcjonowania życia publicznego w tym kraju – lepiej nie mówić. I żadne zaklęcia tzw. demokratów, „wolnościowców” czy animatorów zasłużonych dla różnych kolorowych rewolucjonistów nic tu absolutnie nie zmienią. 

    
Kto nie płakał nad Jugosławią…


Ktoś, kto nie płakał wcześniej nad rozbijaniem Jugosławii, a dziś roni łzy nad Ukrainą i jej powolną agonią terytorialno-społeczno-polityczną jest super hipokrytą, super-pozerem i nieszczerym agitatorem tego, co zwie wartościami Zachodu. Kimś, dzięki komu prawa człowieka (ten najbardziej uniwersalny i humanistyczny zbiór zasad funkcjonowania naszego gatunku) można dziś swobodnie zwać tzw. prawami człowieka.    
 

Jeśli armia ukraińska i podległe rządowi  w Kijowie wojska MSW mają prawo dziś, wg tych nadwiślańskich (przede wszystkim) ambasadorów ukraińskiego, aktualnego status quo, tłumić rebelię rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy na Zadnieprzu, to czemu dwie dekady temu odmawiali tego prawa Jugosłowiańskiej Armii Ludowej (JAL), która siłą chciała zapobiec secesji Chorwacji, Bośni i Hercegowiny, a potem – Kosowa?  No chyba, że separatyzm Kosowarów (vel Albańczyków) mierzy inną miarą aniżeli separatyzm Krymczan (vel Rosjan z Krymu, vel rosyjskojęzycznych mieszkańców Zadnieprza).
 

Analogiczne w swym wymiarze procesy i zjawiska miały miejsce na terenie byłej dziś Jugosławii: Chorwatów czy  - i to już jest zupełna hipokryzja – muzułmanów bośniackich (warto w tym miejscu prześledzić proces powstawania państwa zwanego Bośnią i Hercegowiną) niezwykle szybko uznano - Niemcy i Watykan w przypadku Zagrzebia - za odrębne podmioty prawa międzynarodowego. Stało się to wbrew intencjom i ustaleniom pozostałych państw ówczesnej Europejskiej Wspólnoty: Niemcy postawiły i Francję, i Wielką Brytanię w tym wypadku przed faktem dokonanym (doskonale to przedstawiają liczni autorzy, m.in. Jurgen Elsaesser czy Marek Waldenberg).
 

Także zachęty z zewnątrz dla irredenty – wpierw Chorwatów, potem Bośniaków, a następnie Kosowarów - były niezwykle intensywne (może czyniono to bardziej subtelniej i dyskretniej, a na pewno skuteczniej niż czyni to dziś Moskwa, zwłaszcza w wymiarze medialnym).  Protestował tylko Belgrad. Serbowie ze wschodniej Bośni oraz chorwackiej Slawonii i Krainy próbowali też jawnie, zbrojnie i przy pomocy armii obronić swe pozycje na postjugosłowiańskiej przestrzeni politycznej.
 

Moskwa, po implozji imperium radzieckiego i pod rządami złożonego alkoholizmem (wielbionego w Polsce, a pogardzanego w Rosji)  Borysa Jelcyna, była niezdolna do jakiejkolwiek interwencji i zatrzymania tego szkodliwego z punktu jej interesów i określonych sojuszy procesu (a jak pokazuje czas – niekorzystnego, biorąc pod uwagę stabilność i równowagę sytuacji na Starym Kontynencie).
 

Oprócz Niemiec, europejskie potęgi regionalne i główni rozgrywający Wspólnoty Europejskiej -  Paryż i Londyn, wykazywali się jak zwykle (dziś to też wyraźnie da się obserwować) impotencją polityczną i niemocą do podjęcia decyzji niestandardowych, wybiegających daleko w przyszłość i oderwanych od aktualnych, bieżących interesów. Interesów stojących często w sprzeczności wobec zamiarów Berlina (wtedy – Bonn), a dotyczących całej wspólnoty europejskiej w perspektywie 30 – 50 lat.
 

Myślenie z lat „zimnej wojny”, gdy konflikt przebiegał wg kryteriów ideologicznych, zamazywał (i nadal zamazuje) pragmatyzm i racjonalność myślenia Europejczyków. 

Reprezentant Unii Europejskiej ds. konfliktu w przestrzeni postjugosłowiańskiej, niemiecki polityk Hans Koschnik stwierdził, iż nie widzi najmniejszej nadziei na rozwiązanie problemu drogą negocjacji. „To nie w otoczeniu prezydenta Tudźmana (prezydent Chorwacji) i nie w pałacu prezydenckim w Zagrzebiu zapadają decyzje o wojnie, ale w Santa Cruz de la Sierra (Boliwia, rejon emigracji ustaszowskiej po II wojnie światowej). Boliwijscy ustasze finansują działalność chorwackich milicji w Mostarze”. I jest to zasada współczesnych wojen, kiedy państwo osłabło, a wszystko zostało sprywatyzowane. Wojna, przemoc, media, a przede wszystkim - indoktrynacja medialna, która stała się zyskownym przedsięwzięciem. 

Dzięki korupcji, (najszerzej pojętej, bo ona niejedno ma imię), można z tzw. tylnego siedzenia kierować sprawami tego świata. Tak czyni Moskwa, Pekin, ale i Paryż, Londyn, a przede wszystkim – Waszyngton i Wall Street. Bo wzniosłe i podniosłe westchnienia politycznych cherubinów produkcji nadwiślańskich elit (z pobrudzonymi szlamem hipokryzji skrzydłami) opisuje najtrafniej bon mot wojaka Szwejka: moralnym zwycięzcą jest zawsze ten, komu przeciwnik przetrąci nogę. 


O  karle, który chce być Goliatem


I nie chodzi o szczegóły, jak chcą powszechni w Polsce głośni i nieszczerzy w swych intencjach okcydentaliści, adherenci bezrefleksyjnej westernizacji (choć przywołują z „wysokiego C” uzasadnienia dla tzw. wartości Zachodu, praw człowieka, czy ustalonego porządku międzynarodowego).

Wydarzenia – Kosowo i Krym/wschodnia Ukraina – są przesunięte przecież w czasie, przestrzeni, dotyczą innych doświadczeń społeczno-politycznych i  kulturowej tożsamości. Chodzi jednak o wydźwięk i impuls, jaki dał casus Kosowa.
 

Z jednej bowiem strony, oderwanie Kosowa od Serbii (i sposób realizacji tego procesu) – mimo protestów społeczności międzynarodowej (Hiszpania, Grecja, Słowacja, Rumunia, dotąd nie uznają tzw. niepodległości Kosowa, nie mówiąc o Serbii i Rosji) i mimo gwarancji granic byłych republik Jugosławii (Kosowo było autonomicznym rejonem republiki serbskiej, podobnie jak Krym w obrębie Ukrainy) - było dopuszczalne, a secesja Krymu – nie.
 

Z drugiej – intensywne działania logistyczno-propagandowe i medialne krajów Zachodu przy rozpadzie Jugosławii (a w przypadku secesji Kosowa stymulowanie walki Wyzwoleńczej Armii Kosowa (UCK) przeciwko Serbom przez Albanię i liczną diasporę albańską na Zachodzie) przedstawiano jako przedsięwzięcia narodowo-wyzwoleńcze. 
 

Ataki wojsk serbskich i spec służb Belgradu na Kosowarów to efekt wtórny, wynikający z  terrorystycznych działań UCK (do pewnego momentu decydującym był tu interes Waszyngtonu - UCK była powszechnie znaną  organizacją terrorystyczną oraz wspólnikiem islamistów i światowego dżihadu).

Działania klanu Jasharich (dziś bohaterów po obu stronach granicy albańsko-kosowskiej), np. wysadzenie rurociągu, czy ataki na szkoły i serbskich nauczycieli, funkcjonariuszy państwowych czy przedstawicieli władz Belgradu na terenie Kosowa -  nosiły jawnie zbrodnicze i terrorystyczne znamię.
 

Podtrzymywanie Krymczan wczoraj, a dziś – rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy ze wschodu kraju przez Moskwę, w ich separatystycznych dążeniach jest niedozwolone, krytykowane, atakowane jako imperializm rosyjski i chęć zmiany status quo w Europie. To schizofrenia, zakłamanie i czysty makiawelizm, gdyż w obu przypadkach chodzi o polityczne, a w dalszej kolejności – gospodarcze, interesy. Więc po co używać wzniosłych, patetycznych, uniwersalnych uzasadnień dla tych celów?
 

Po trzecie zaś – moralne gromy rzucane przez Zachód na Rosję za działania wobec Ukrainy, używanie argumentów wartości, praw człowieka, XXI-wiecznego porządku i zasad -  z racji postępowania tegoż Zachodu dawniej i obecnie wobec innych kultur i cywilizacji – są nie tylko hipokryzją, ale przede wszystkim jawnym kłamstwem i oszustwem. Bo wolność i demokracja sobie, a rzeczywistość polityki sobie.  Babcia Pawlakowa z filmu „Sami swoi” mówi: „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Wielu członków elity nadwiślańskiej z wartościami na ustach i pouczeniach Innego tak właśnie postępuje.
 

To bowiem uniwersalny schemat władania stosowany także we współczesnej demokracji zachodniej, czyli de facto teledemokracji, w pewnym stopniu - demokratury: my wiemy lepiej, my wam powiemy, a wy macie uwierzyć. A najlepiej, abyście myśleli tak, jak nam pasuje. Tony Judt opisuje ten mechanizm w następujący sposób: „elity rządzące dziś światem poprzez usłużne i infantylne media mówią tzw. ludowi co ma myśleć; gdy z ludu docierają do tych elit określone sygnały – pożądane i kreowane w umysłach tego ludu – elity mówią wszem i wobec, że lud tego chce”.
 

Już pół wieku temu Erich Fromm zauważył, iż w takich warunkach właśnie jednostka przestaje być sobą, w pełni akceptując ten obraz osobowości, który oferują jej wzory kulturowe. Dzięki temu staje się zupełnie podobną do reszty osobników danej wspólnoty, jaką oni spodziewają się, jaką chcą, jaką pożądają zobaczyć obok siebie. 

 

Powszechna manipulacja
 

Tego typu manipulacja dokonywana jest zarówno w demokracjach (dlatego uważam, iż jest to teledemokracja czy raczej demokratura,  jak pisał prof. Adam Karpiński), jak i w ustrojach autorytarnych. Przebieg owego procesu i efekty są tożsame. Różne są tylko użyte środki i metody.

Ujmowanie esencji postępu, demokracji, wolności i swobody obyczajowo-intelektualnej, (czyli wartości Oświecenia, jakie legły u podstaw kultury Zachodu i na które on się tak ochoczo się powołuje), w sposób  talmudyczny, w formie narzucającej innym określony styl myślenia i interpretacji rzeczywistości, jest niezgodne z podstawowymi zasadami, z którymi wiążą się te pojęcia i wartości.

Tracą one wówczas swą uniwersalną i unikalną jakość. Przywoływany już Adam Karpiński, filozof i pedagog,  konstruując pojęcie demokratologii zauważa, że „Francis Fukuyama, ogłaszając koniec historii, wyraził tylko stanowisko darwinistów społecznych, które uznaje iż treści demokracji wypracowane przez społeczeństwo amerykańskie są już ostateczne. Społeczeństwo amerykańskie rozpoznało już treści demokracji i wystarczająco je urzeczywistniło. Teraz nastał czas wdrażania demokracji przez inne narody i społeczeństwa. Dlatego demokratologia stała się prostacką ideologią przybraną w szaty nowoczesności udekorowanej elementami kultury ponowoczesnej”.
 

A demokratologia i teledemokracja prowadzić mogą tylko do demokratury, będącej karykaturą demokracji (z której jest właśnie wyprowadzony sens tego słowa, nie z pojęcia dyktatury). Uwiąd i skarlenie demokracji, (powolne, systematyczne, ale na co dzień niedostrzegalne) nie sprawiają, (w wyniku medialnego szumu i political correctness), iż lud może czuć się oszukany, z czegoś wyzuty, że odczuwać może deficyt demokracji (ochlokracja jest formą demokracji, zwłaszcza przy niskim stanie świadomości społecznej i poziomie edukacji). Tu także doskonale działa mechanizm opisany przez Toniego Judta. 
 

Nie ma wątpliwości, iż Moskwa stymulowała i stymuluje określone przedsięwzięcia u zachodniego sąsiada, starając się wpływać pośrednio (i bezpośrednio) na tamtejszą sytuację. I zapewne stymulować będzie też i w przyszłości, bo to schemat uniwersalnego działania w polityce, gdzie liczą się przede wszystkim interesy i własne bezpieczeństwo (interpretowane wielowymiarowo).
Nie ma wątpliwości, że wykorzystuje anarchię i dezintegrację Ukrainy (mentalną, polityczną, kulturową), w jaką ten kraj popadł w wyniku majdanowych wydarzeń. Po prostu wykorzystuje okazję, na którą czekała – i w jakimś stopniu na pewno przygotowywała ją - od ponad dwóch dekad.
 

Ostatnio niemiecka, zawsze dobrze poinformowana, bulwarówka Bild podała, (powołując się na anonimowe źródło w BND), że ukraińskie siły bezpieczeństwa wspiera od kilku tygodni ponad 400 ochotników / najemników amerykańskich z formacji cieszącej się nader złą sławą od interwencji Zachodu w Iraku – Academi (wcześniej Blackwater USA, Blackwater Worldwide, XE Services LLC). Dla przypomnienia: to prywatna armia, bardziej przyjaźnie nazywana firmą najemniczo-ochroniarską. Rząd USA zakontraktował ją jako jedyną siłę pozapaństwową mającą utrzymywać porządek w posaddamowskim Iraku opanowanym przez USA i koalicję. Jak ten fakt ma się do apeli i nacisków na Rosję, aby nie wspierać tzw. separatystów ze wschodu Ukrainy w jakikolwiek sposób?
 

Powstała więc sytuacja analogiczna z Kosowem – na tereny objęte walkami przybywają różnego rodzaju najemnicy, ochotnicy, osobnicy szukający wrażeń i chcący się wykazać w rzemiośle wojennym. Byli to wpierw Sziptarzy z Tirany Elbasanu, Durres czy Vlory, potem – z diaspory albańskiej rozsianej po Europie i w Ameryce, a na koniec –mudżahedini związani ze światowym dżihadem. Nie zdziwi mnie, kiedy do boju w obronie samostijnej Ukrainy ruszą powołujący się na swą krymskość Tatarzy i islamiści (uzasadnione religijnymi więzami krwi) z całego świata. Jak w byłej Jugosławii.

Radosław S. Czarnecki