Po zakończeniu zimnej wojny Zachód - przekonany o swojej wyższości cywilizacyjnej - przyjął założenie, że ład międzynarodowy przybierze charakter liberalny, że zostanie oparty na jego wartościach, normach i instytucjach.
Hegemoniczne mocarstwo, jakim ogłosiły się Stany Zjednoczone, wzięło na siebie uniwersalną rolę – pełną megalomanii i wyższości - w obronie wyznawanych przez Zachód wartości. Ponieważ wartości te nigdy nie zostały zaakceptowane w skali globalnej, siłą rzeczy zaangażowanie Ameryki zrodziło wiele pól konfrontacji i konfliktów.
Jednym z najważniejszych adwersarzy Zachodu stała się Rosja. Pod jej adresem kierowano daleko idące oczekiwania, nie zważając, że po rozpadzie ZSRR ma ona problemy związane z egzystencjalnym przetrwaniem, a nie z demokracją. Im bardziej Moskwa oponowała przeciwko narzucaniu jej zachodnich wzorów, tym większą wywoływała irytację.
Doszło do paradoksalnej sytuacji, że po dramatycznych doświadczeniach konfrontacji zimnowojennej zamiast tworzenia jednej wspólnoty państw, gotowej do budowania ładu kooperacyjnego i konsensualnego, postawiono na konfrontację z państwem, które po raz pierwszy od wielu dekad zrezygnowało z ideologicznych uzasadnień wrogości w stosunkach międzynarodowych. Kolejny raz podejście oparte na motywacjach ideologicznych doprowadziło do podziału świata na wrogie ugrupowania i ich strefy wpływów. Okazuje się, że myślenie zimnowojenne tkwi bardzo głęboko w umysłach polityków, niezależnie od proweniencji geopolitycznej.
W świetle zaistniałego klimatu konfrontacji między Zachodem a Rosją, trzeba pożegnać się w przewidywalnej perspektywie z nadzieją na zbudowanie ładu liberalnego w stosunkach międzynarodowych, który miałby wymiar jednolity i uniwersalny. Należy raczej spodziewać się uruchomienia inicjatywy dyplomatycznej na rzecz ładu pluralnego, która sięgnęłaby do doświadczeń z okresu détente lat siedemdziesiątych XX wieku. Ówczesny stopień napięć jest porównywalny do dzisiejszego, ale przywódcy polityczni obu stron konfrontacji zimnowojennej potrafili wznieść się ponad podziały, respektując prawa każdej ze stron i godząc się na pokojową koegzystencję.
Aby do tego doszło, potrzebna jest przede wszystkim realistyczna diagnoza trwającej już prawie trzy dekady sytuacji, która ani nie ustanowiła „końca historii”, ani też nie przyniosła „zderzenia cywilizacji”. Te propagandowe slogany miały wyraźnie charakter konfrontacyjny i nie pomogły w zrozumieniu złożoności współczesnego świata oraz odczytaniu logiki zmiennej geometrii międzynarodowej.
Podobnie rozpoznaniu rzeczywistych motywacji państw nie sprzyjały XIX-wieczne analogie na temat imperialnej tożsamości Rosji i uprawianej przez nią Realpolitik. W rzeczywistości każda ze stron zaczęła uprawiać rewizjonizm geopolityczny, pomawiając się nawzajem o złe intencje. Polityka sankcji i kontrsankcji doprowadziła do zablokowania i zapętlenia wzajemnych relacji, a mispercepcja zakłóca zrozumienie tego, co jest rzeczywistym źródłem eskalacji napięć.
Mamy więc do czynienia ze spiralą konfliktu, który wymyka się spod kontroli zaangażowanych stron. Jeśli każda z nich podejmuje działania ofensywne, to doprawdy nietrudno sobie wyobrazić, że w którymś miejscu i momencie dojdzie nieuchronnie do zderzenia o nieobliczalnych konsekwencjach.
Pewnej zmiany w postępowaniu Zachodu wobec Rosji oczekiwano po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na razie jednak niewiele zmieniło się we wzajemnym postrzeganiu Ameryki i Rosji.
Konieczność kompromisów
Przed dyplomacją międzynarodową staje obecnie problem deeskalacji konfliktu. Ani dotychczasowa zachodnia polityka oskarżania Rosji i przypisywania jej wyłącznej winy za stan wzajemnych relacji, ani rosyjski upór i zamykanie się w „oblężonej twierdzy” nie prowadzą do pożądanych rozwiązań.
Profesjonalna dyplomacja musi wrócić do pragmatycznego układania się i żmudnego poszukiwania kompromisów. Trzeba zaniechać idealizowania jednego systemu wartości i demonizowania strony przeciwnej. Różne państwa mają odmienne drogi rozwoju i nie ulegają tak łatwo jak się wydawało internacjonalizacji wartości świata zachodniego. Przykład Chin i ich ustrojowej hybrydyzacji pokazuje, że nawet najbardziej zideologizowane systemy ustrojowe mogą ewolucyjnie przeobrażać się w pragmatyczne reżimy, broniące swoich narodowych interesów.
Postęp w rozwoju stosunków międzynarodowych nie ma charakteru linearnego, o czym wiedzieli już starożytni. Nie ma żadnego determinizmu ideologicznego, z którego wynikałaby bezalternatywność w wyborze wzorów ustrojowych. Nikt nie ma monopolu na urządzanie poszczególnych państw i ładu międzynarodowego w całości.
Choć wiele państw, w tym Rosja, zgadza się z podstawowymi regułami gry, jakie obowiązują w stosunkach międzynarodowych, to jednak istnieje sporo rozbieżności w ich interpretacji i wdrażaniu w życie.
Państwa zachodnie podkreślają rolę wspólnych wartości demokracji i praw człowieka, podczas gdy Rosja kładzie nacisk na zasadę wspólnego bezpieczeństwa. Zamiast integrowania się pod wspólnym „parasolem”, Rosjanie uważają, że respekt dla suwerennej równości jest podstawą stabilności ładu międzynarodowego.
Takie stanowisko podzielają także mniejsze państwa, które nie chcą podporządkować się jednej wizji ustrojowej i jednej wykładni wartości Zachodu. Należą do nich nawet Węgry Viktora Orbána i Polska Jarosława Kaczyńskiego, które są przecież częścią struktur zachodnich. Ich przykłady pokazują, że wspólnota zachodnia nie jest jednorodna, a nadzieje z początku lat dziewięćdziesiątych ub. wieku na szybką transformację ustrojową Europy Środkowej i Wschodniej, wyrażone choćby w Paryskiej Karcie Nowej Europy z 1990 roku, okazały się płonne.
Politycy zachodni w swojej naiwności długo nie byli w stanie zrozumieć, że ład międzynarodowy trzeba będzie oprzeć na kolejnym kompromisie, a nie na dyktacie jednego zwycięzcy.
Wydaje się, że obecnie nadchodzi pora, aby zrozumieć złożoność tożsamości wielu państw. Nie wystarczy zbudować kolejne nowe instytucje, czy podpisać nowe traktaty. Trzeba jeszcze przebudować świadomość elit politycznych i całych społeczeństw, a to jest zadanie na wiele pokoleń.
Stan paranoi
Rosja była pierwszym państwem, które otwarcie sprzeciwiły się hegemonii amerykańskiej. Zamiast unipolaryzmu lansowano w Moskwie multipolaryzm, optując za stworzeniem kolektywnego systemu zarządzania w stosunkach międzynarodowych, który przypominałby XIX-wieczny „koncert europejski”. Rosja zyskała w tej sprawie poparcie ze strony Chin, a stworzenie nieformalnej grupy BRICS miało wzmacniać dążenia na rzecz „demokratycznej” przebudowy ładu międzynarodowego.
Działaniom na rzecz dekoncentracji hegemonii amerykańskiej towarzyszyły oskarżenia ze strony rosyjskiej, iż wszystkie przemiany demokratyzacyjne w postaci „kolorowych rewolucji” czy „regionalnych wiosen” były inspirowane przez Stany Zjednoczone i wspierane przez inne państwa Zachodu. Wytworzyła się na tym tle ogromna nieufność, spowodowana z jednej strony arbitralnym podważaniem przez Zachód wewnątrzpaństwowego, a przez Rosję międzynarodowego status quo. Każda ze stron oskarża drugą o złą wolę i podżeganie do działań szkodliwych wobec oponenta.
Przysłowiową obelgą wobec Rosji stało się przypisywanie jej „hybrydowej wojny informacyjnej”, tak jakby Stany Zjednoczone i inne państwa zachodnie nie miały w tej „wojnie” swojego „konstruktywnego” udziału.
Przypisywanie Rosji i Putinowi wyłącznej odpowiedzialności za wszelkie zło współczesnego świata, łącznie z przegranymi przez liberalnych polityków wyborami oznacza pewien stan paranoi. Mispercepcja, czyli postrzeganie drugiej strony oparte na błędnych założeniach i negatywnych nastawieniach rodzi fałszywe oceny i wnioski. Nawet część świata akademickiego po obu stronach konfrontacji ulega takiemu „zaczadzeniu”, co przypomina czasy zindoktrynowania nauk społecznych epoki zimnowojennej.
Przedstawiciele współczesnego amerykańskiego realizmu politycznego, tacy jak John Mearsheimer, Barry Posen czy Stephen Walt w swoich opracowaniach i wypowiedziach z ostatnich lat starają się wskazywać na niebezpieczeństwo recydywy zimnowojennej. O wzroście konfrontacji decyduje ich zdaniem nie tyle obiektywna siła, ile błędne decyzje i logika gry o sumie zerowej, która znów zawładnęła umysłami polityków Zachodu i Rosji. Ostatecznie każda ze stron jest winna tworzenia nowych stref wpływów i rozniecania wrogości.
Logika „wzajemnego zapętlenia” jest szczególnie widoczna w odniesieniu do trwającego konfliktu na Ukrainie. Wszystkie narracje po obu stronach przypisują winę oponentowi, tak jakby nie było pojęcia współwinnych zaistniałej sytuacji. Na dodatek Rosja wskazuje na pewien determinizm związany ze strategią Zachodu. Nastawieni na „powstrzymywanie” Rosji politycy amerykańscy i europejscy potraktowali bowiem kryzys na Ukrainie w lutym 2014 roku nie tyle jako przyczynę, ile jako pretekst do konfrontacji. Jeśli nie doszłoby do rewolty na kijowskim Majdanie, to każdą inną sytuację potraktowano by jako powód tej konfrontacji.
Racje z pewnością są podzielone, ale Rosja nie widzi swojego negatywnego udziału w podsycaniu konfliktu, stosując przewrotną logikę o reunifikacji Krymu, a nie jego aneksji, która z punktu widzenia prawa międzynarodowego jest nielegalna. W świetle tych wszystkich rozbieżności po stronie zachodniej rodzą się pretensje, że Rosja dąży do przyznania sobie odrębnego statusu i specjalnych praw oraz żąda innego traktowana niż reszty państw.
Rosja uważa, że największym „grzechem” Zachodu jest ingerencja w sprawy wewnętrzne wielu państw, co skutkuje wybuchem krwawych konfliktów, a także dramatyczną zmianą legalnych reżimów, prowadzącą do katastrof humanitarnych. Nie widzi przy tym nic złego w swoim zaangażowaniu w konflikt syryjski, broniąc reżimu uznawanego za zbrodniczy. Znowu więc zderzają się ze sobą różne kryteria oceny interesów stron i bez podejścia kompromisowego, aby na zasadzie wzajemności uznać przynajmniej część racji oponenta, niemożliwe będzie przywrócenie normalności.
Konieczność egzystencjalnego przesilenia?
Każda ze stron dzisiejszej konfrontacji obwinia drugą o prowokowanie konfliktu. Żadna jednak nie chce przyznać, że sama swoimi działaniami przyczynia się do jego eskalacji. Zachód na czele ze Stanami Zjednoczonymi tkwi w przekonaniu o wyższości własnych dokonań i cywilizacyjnych osiągnięć, co jest wyrazem swoistej misjologii, by nie powiedzieć sięgającej kolonializmu imperialistycznej arogancji. Odwoływanie się do „wyższości cywilizacyjnej” Zachodu jest absolutnym anachronizmem w dzisiejszych czasach i świadczy raczej o powrocie do świadomości kolonialnej.
Rosja natomiast, a wraz z nią wiele państw tzw. Reszty Świata, broni nie tylko dotychczasowego stanu posiadania, ale upiera się przy alternatywności modeli ustrojowych i dróg rozwoju. Powoduje to nowy rodzaj wojny ideologicznej, a wybór istnieje jedynie między światem porządku a światem chaosu. Jego uświadomienie być może skłoni strony do zainicjowania zmian w dotychczasowej strategii okopywania się na zajętych pozycjach.
Operowanie logiką wiarygodnego odstraszania już nieraz w historii prowadziło do niekontrolowanego wyścigu zbrojeń i wzrostu napięć. Dlatego swoją obronę obie strony konfrontacji muszą umiejętnie połączyć z kolektywnymi wysiłkami na rzecz bezpieczeństwa międzynarodowego.
Na razie po żadnej ze stron nie widać gotowości do „odprężeniowego” dialogu, który przywróciłby wiarę we wspólne wartości i interesy. Być może trzeba doprawdy jakiegoś skrajnego „egzystencjalnego przesilenia”, tak jak w czasie II wojny światowej, lub w czasie „zimnej wojny” po kryzysie karaibskim w 1962 roku, żeby obie strony konfrontacji doszły do wniosku, iż ich żywotne interesy wymagają pragmatycznego współdziałania w imię wspólnego przetrwania.
Realistyczna perspektywa podpowiada, że bezpieczeństwo i kontrola zbrojeń w dłuższym okresie winny mieć pierwszeństwo przed demokratyzacją kolejnych państw. Taki punkt widzenia podziela Rosja, ale i wiele państw zachodniej i środkowej części Starego Kontynentu. Można by więc liczyć na to, że przy dobrej woli stron dojdzie wreszcie do znalezienia punktów zbieżnych w sprawach dla świata najważniejszych. Skupienie uwagi na strategiach bezpieczeństwa, a nie zwalczaniu rosyjskiego prezydenta znacznie poszerza pole manewru i tworzy przesłanki do wzajemnego porozumienia. Tak było przecież u podstaw narodzin odprężenia.
Gdy po każdej stronie pojawiają się żądania nie do spełnienia, nadchodzi czas dynamicznych przewartościowań dotychczasowych strategii. Od nieustępliwości do wzajemnego uznania swoich racji droga jednak daleka. Historia „zimnej wojny” pokazuje wszak, że Zachód był kiedyś w stanie uznać rolę Związku Radzieckiego w rozwiązywaniu najważniejszych problemów światowych, mimo że to państwo pod względem ideologicznym i każdym innym daleko odstawało od Zachodu. Obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją. Rosja domaga się uznania na zasadzie równoprawności swojej roli w „zarządzaniu” sprawami o znaczeniu globalnym. Karanie jej poprzez izolację i wykluczanie z gremiów decyzyjnych powoduje jedynie zaostrzanie konfliktu.
Zrozumieć powody nieufności
Gdyby spojrzeć na historyczne lekcje z epoki odprężenia między Wschodem a Zachodem, to widać wyraźnie, że choć paradoksalnie sprzyjało ono usankcjonowaniu powojennego podziału Europy, w efekcie przyniosło stopniowy demontaż bloku wschodniego i doprowadziło poprzez „antagonistyczną współpracę” do likwidacji radzieckiej strefy wpływów.
W czasie prezydentury Richarda Nixona Stany Zjednoczone zrozumiały (duża w tym zasługa Henry Kissingera), że warunkiem jakiegokolwiek porozumienia z ZSRR (a także z ChRL) jest zrozumienie źródeł nieufności po drugiej stronie.
Umiejętność samokrytycznego spojrzenia na własną politykę pozwoliła na rezygnację z arbitralnego wyznaczania wrogów, a tym bardziej podejmowania wobec nich akcji karnych. Podwójna strategia odstraszania i otwarcia na dialog, wyrażona choćby w Raporcie Harmela w 1967 roku, dowodziły zdolności wyjścia państw zachodnich z zaklętego kręgu konfrontacji.
Z pewnością ówczesne stanowisko Ameryki było wynikiem przewartościowań, jakie spowodowała wojna wietnamska, ale także rezultatem narastania sprzeczności w bloku zachodnim. Przede wszystkim jednak dzięki realizmowi Kissingera Stany Zjednoczone potrafiły właściwie odczytać i zrozumieć intencje drugiej strony (stron).
Obecnie mamy do czynienia z taką sytuacją, że wszystkie enuncjacje polityków rosyjskich odczytywane są opacznie, wbrew ich intencjom. Kiedy Rosjanie przestrzegają przed „nową zimną wojną”, to na Zachodzie odczytują te ostrzeżenia jako przyznanie się Rosjan do tego, że taką sytuację sami wywołują. Gdy Rosjanie nawołują do dialogu, to przypisuje im się cynizm i makiawelizm. Gdy demonstrują wolę odpierania wszelkich zaczepek i gróźb, czyni się Rosję „interwentem” w sprawy wewnętrzne, w tym nawet w proces wyborczy, w starych, „ugruntowanych” demokracjach Zachodu.
Lekcje płynące z konfliktu ukraińskiego uczą, że przewartościowania w stosunkach Zachodu z Rosją są obecnie konieczne tak w sferze normatywnej, jak i realizacyjnej. W tej pierwszej widać wyraźnie, że wspólne wartości demokracji, praworządności czy samostanowienia są rozmaicie interpretowane nie tylko przez oponentów, ale także w ramach jednego ugrupowania.
Renesans populizmu i nacjonalizmu w wielu państwach Europy Zachodniej pokazuje, że nie wszyscy obywatele w państwach promujących demokrację liberalną są zadowoleni z jej dotychczasowych osiągnięć. Zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA jest być może jedynie wierzchołkiem góry lodowej, wskazującym na zmęczenie społeczeństw zachodnich ponoszeniem kosztów „liberalnego internacjonalizmu”. Narasta także na tle kryzysu migracyjnego fala uprzedzeń wobec imigrantów ze wschodniej części kontynentu. To podważa dotychczasowe otwarcie elit politycznych Unii Europejskiej i NATO na ich dalsze rozszerzanie się na Wschód.
W sferze realizacyjnej występuje ogromny dysonans między deklaracjami a wolą dokonania rzeczywistej transformacji ustrojowej w państwach orientujących się na integrację z Zachodem. Takie państwa jak Ukraina czy Mołdawia dowodzą, że ich elity polityczne - mimo retorycznych zapewnień - nie potrafią zlikwidować struktur oligarchicznych, ani odciąć się od kleptokracji. Reformy nie przynoszą pożądanych efektów i przypominają dreptanie w miejscu. W państwach tzw. młodszej Europy mamy do czynienia, tak jak na Węgrzech czy w Polsce, z odradzaniem się „starego” nacjonalizmu rodem z XIX wieku i recydywą autorytaryzmu pod przykrywką „nieliberalnej” demokracji.
Wraz z brexitem Unia Europejska traci legitymację do reprezentowania całego kontynentu, co zresztą było i jest nadużyciem, bo przecież poza nią znajdują się ciągle inne państwa europejskie. Problemem jest utrzymanie wiarygodności tego związku integracyjnego wobec państw słabszych i potrzebujących pomocy w sytuacji, gdy jedno z najsilniejszych państw europejskich odwraca się doń plecami.
Receptą - etyka odpowiedzialności
Coraz częściej wśród zachodnich analityków odzywają się głosy, żeby – zgodnie z nauką Maxa Webera - etykę przekonań zastąpić etyką odpowiedzialności. Takie postulaty słychać na przykład pośród ekspertów niemieckich (Matthias Dembinski, Hans-Joachim Spanger).
Nie wymaga to jakichś nadzwyczajnych posunięć. Wystarczy zacząć od uznania istniejącego status quo. O podobne cele walczyli zwolennicy odprężenia w okresie „zimnej wojny”.
Chodzi o to, aby z bieżącej polityki wyłączyć problemy trudne do rozwiązania w obecnej sytuacji. Nie powinny one zakłócać dialogu i warunkować współpracy w wielu dziedzinach, które mają charakter pragmatyczny. Każda ze stron dzisiejszej konfrontacji powinna zgodzić się na tolerowanie siebie nawzajem bez wkraczania, zwłaszcza na drodze militarnej, w sprawy wewnętrzne drugiej strony i respektowanie podstawowych praw człowieka.
Żadna z instytucji międzynarodowych, a tym bardziej żadne z państw nie może sobie przypisywać roli „cenzora poprawności politycznej” innych państw. Epoka „żandarmów” w stosunkach międzynarodowych minęła bezpowrotnie od czasu, gdy państwa zaczęły opierać swoje relacje na podstawowych zasadach prawa międzynarodowego – suwerennej równości i integralności terytorialnej.
Rzecz jednak w tym, aby strony konfliktu – tak Rosja, jak i Zachód - uznały dotychczasowe naruszenia tych zasad za „zamkniętą kartę”, gdyż wzajemne obwinianie siebie jest bezproduktywne. Być może gdyby nie było interwencji państw zachodnich w Iraku i Libii oraz działań na rzecz samostanowienia Kosowa, wówczas Rosja nie miałaby pretekstu do uznania niepodległości Abchazji i Osetii Południowej, a tym bardziej aneksji Krymu. Faktów dokonanych nie da się jednak odwrócić. Trzeba więc uznać ich moc normatywną. Nie pomogą tu żadne zaklęcia, ani moralizowanie naiwnych idealistów. Status quo ante jest nie do przywrócenia.
Od czasu Aktu Końcowego z Helsinek w 1975 roku, poprzez wiele regulacji w ramach OBWE, Rady Europy i ONZ, zwłaszcza po rezolucję „Odpowiedzialność za ochronę” z 2005 roku, państwa godziły się na respektowanie suwerenności w powiązaniu z przestrzeganiem praw człowieka. W praktyce okazało się, że pod szyldem interwencji humanitarnej dokonywano zwykłego rozboju, likwidując nieznośnych dyktatorów, ale i doprowadzając całkiem stabilne i zasobne państwa do ruiny. Interwencje państw zachodnich doprowadzały do niewyobrażalnych katastrof humanitarnych, których najdobitniejszym przykładem jest tragedia ludności syryjskiej. Szukanie winnego jedynie w osobie Putina zaprzecza nie tylko prawdzie historycznej, ale świadczy o ogromnych pokładach hipokryzji polityków zachodnich. Pokazuje ponadto, jak można zbudować pozytywną narrację o sobie poprzez nieustanne oskarżanie i dezawuowanie drugiej strony.
Rosja nie jest oczywiście bez winy. Opowiadając się za prawem do samostanowienia ludności abchaskiej, osetyjskiej i rosyjskiej na Krymie, nie tylko poderwała zaufanie do siebie, jako gwaranta stabilności przestrzeni poradzieckiej, ale także jako jednego z głównych decydentów w Radzie Bezpieczeństwa ONZ (100 państw członkowskich potępiło aneksję Krymu).
Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia, choć na krótką metę impas ma moc paraliżującą. Jeśli skonfliktowane strony zgodzą się co do pryncypiów wynikających z prawa międzynarodowego, to szybko mogą znaleźć przy dobrej woli liderów politycznych jakiś modus vivendi. W XX wieku wypracowano przecież rozmaite sposoby godzenia aspiracji niepodległościowych z poszanowaniem zasady integralności terytorialnej czy prawa narodów do samostanowienia.
Tak więc zaczynając od przyznania całkowitej niepodległości ludności danego terytorium (Sudan Południowy) możliwy jest status niepodległości warunkowej (jak w przypadku Bośni i Hercegowiny czy Kosowa), autonomizacji (Tyrol Południowy), federalizacji (najlepszym przykładem jest Belgia) czy konfederalizacji (postulat rozwiązania konfliktu cypryjskiego), po status kondominialny (Andora).
W historii znano także rozwiązania oparte na mandatach, powiernictwie, albo na protektoratach, których relikty istnieją do dzisiaj. Nie wszystkie rozwiązania sprawdziły się w praktyce, na przykład status „wolnych miast” (Gdańsk, Rijeka). Korzystając więc z użytecznych rozwiązań można na forum konferencji dyplomatycznych i organizacji międzynarodowych przygotować propozycje zażegnania impasu. Musi jednak zaistnieć odpowiedni klimat dla zrodzenia się skutecznej inicjatywy dyplomatycznej. Unia Europejska może odegrać w tej sprawie rolę zasadniczą. Mniej oczekiwań należy wiązać z OBWE, która przy braku determinacji i woli politycznej jej członków nie jest w stanie sprostać roli, jaką pełniła w okresie odprężenia.
Choć pojawiają się w tym kontekście alarmistyczne skojarzenia z „nową Jałtą”, to jednak nie należy lekceważyć możliwości pogodzenia stanowisk w jednej zasadniczej sprawie: i Zachód, i Rosja mają prawo do ochrony swoich „żywotnych” interesów. Uznanie tej reguły za punkt wyjścia do negocjacji na temat rozwiązania konfliktu ukraińskiego może otworzyć drogę do poszukiwania takiej formuły kompromisu, aby Ukrainę włączyć w szereg inicjatyw mających na celu jej transformację ustrojową, ale bez konkretnej perspektywy przyjmowania jej do struktur zachodnich. Unia Europejska zresztą już w tej sprawie dość dawno się wypowiedziała (15 grudnia 2016 roku), odmawiając Ukrainie statusu państwa kandydującego. NATO natomiast zrozumiało na przykładzie Gruzji i Ukrainy, że istnieje „czerwona linia”, której przekroczenie wywołuje agresywną reakcję Rosji z użyciem siły militarnej.
Warto zatem zastanowić się nad wykorzystaniem wzorów z czasów „zimnej wojny”, gdy w ówczesnej konfrontacji międzyblokowej pewne państwa korzystały ze statusu neutralności lub uprawiały politykę neutralizmu (Austria, Finlandia). Może i w obecnej sytuacji takie rozwiązania, o których zaraz po wybuchu konfliktu na Ukrainie wypowiadał się Henry Kissinger, przydadzą się choćby na okres przejściowy.
Nie ulega zatem wątpliwości, że warunkiem podstawowym przełamania impasu w stosunkach Zachodu z Rosją jest samokrytyczne spojrzenie każdej ze stron na dotychczasowe strategie postępowania, które prowadzą donikąd. Społeczeństwa państw europejskich oczekują od swoich przywódców nowej filozofii wspólnego bezpieczeństwa, która zrewiduje dogmaty o nieomylności Zachodu w sprawach ustrojowych, a „ład pluralny” uczyni podstawą koegzystencji państw o odmiennych tożsamościach i ideowych preferencjach.
Stanisław Bieleń
Powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie Opcja na prawo -http://www.opcjanaprawo.pl/index.php/aktualny-numer/item/4853-lad-pluralny-jako-imperatyw-przetrwania
Tytuł, śródtytuły i podkreślenia pochodzą od Redakcji Sprawy Nauki.