Przedstawiamy wystąpienie prof. Stanisława Bielenia wygłoszone na konferencji w Instytucie Studiów Podatkowych 6 listopada 2018, podczas której dyskutowano o problemach poruszonych w najnowszej książce prof. Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Myśli o Rosji i bolszewizmie w 100-lecie niepodległości.
Książka Profesora Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Myśli o Rosji i bolszewizmie w 100-lecie niepodległości jest publikacją niezwykłego pasjonata w komentowaniu polskiej historii, odzieraniu jej z absurdów i mitów. Ale przede wszystkim ma walor refleksyjny i powiedziałbym - intelektualnie prowokacyjny. Uświadamia, jak trudno jest wyjść poza ramy myślenia obrzędowego, opartego na legendach i truizmach. Autorowi książki należy się przede wszystkim podziękowanie za świeżość interpretacji, za metodyczne zdejmowanie fałszywych masek i komiksowych kostiumów, w które ubierano historię Polski w minionym stuleciu. Jestem przekonany, że dzięki lekturze czytelnik zatrzyma się choć przez chwilę nad fałszywą świadomością historyczną Polaków.
Książka Profesora Modzelewskiego nikogo nie pozostawi obojętnym. Prowokuje do zadawania kolejnych pytań, na przykład o zakres i skutki kolaboracji Polaków z zaborcami i okupantami w różnych fazach podległości i niepodległości oraz relatywizację ocen tych czynów. O rolę Kościoła katolickiego w kultywowaniu martyrologiczno-straceńczej aury, „bogoojczyźnianej cepelii”, gloryfikacji obrazów męczeństwa i śmierci oraz uruchamianiu zbiorowych emocji. Nie bez znaczenia jest także grzech megalomanii narodowej, pozwalający zrzucać winy za własne niegodziwości na innych.
Na szerszą uwagę zasługują tkwiące immanentnie w polskim społeczeństwie ciągoty autorytarne, a także brak respektu dla merytokracji, pluralizmu i konkurencji w kreowaniu elit politycznych. Po lekturze nasuwa się refleksja, dlaczego Polacy nie chcieli, czy też nie potrafili, nauczyć się długofalowego myślenia o stosunkach z sąsiadami i ze światem, tak jak to na przykład zrobili Finowie. Dlaczego geopolityka stanowi fatum, a niemoc intelektualna i brak wewnątrzsterowności są klątwą, która dotyka kolejne pokolenia?
Po lekturze nie sposób nie zastanowić się choćby przez chwilę nad dwoma pojęciami, które w słowniku politycznym Polaków uległy absolutnemu zmitologizowaniu. To „niepodległość” i „suwerenność”.
Niepodległość a suwerenność
Niepodległość odnosi się bardziej do sfery uczuć niż faktów. Jest swoistym afektem, ekspresją emocji, stanem ducha. Odzyskanie niepodległości to był stopniowy, procesualny powrót (nie jednego dnia!) na mapę polityczną Europy, państwa kruchego i ułomnego, z płonącymi granicami i brakiem uznania. I wtedy, i obecnie zdajemy sobie sprawę z tego, że najważniejszym czynnikiem był nie patos tego aktu dziejowego, lecz realne zdobycie wyłączności suwerennego władztwa nad terytorium i ludnością.
Konstytutywną cechą państwa jest bowiem jego suwerenność, która – jak wiadomo nie tylko z teorii państwa i prawa międzynarodowego, ale i z praktyki – jest wartością niejednoznaczną i można by rzec – stopniowalną. Odnosi się do statusu prawnego państwa. Nikt nie ma jednak pełnej suwerenności, mówiąc słowami Ludwika Ehrlicha – pełnej samowładności i całowładności, czyli wyłącznej kompetencji podmiotowej i przedmiotowej. Dlatego też suwerenność relatywizuje pojęcie niepodległości.
W całym okresie międzywojennym suwerenność Polski miała charakter problematyczny, a późniejsze odsłony polskiej państwowości, tej podziemnej z czasów II wojny światowej i tej realnosocjalistycznej, charakteryzowała suwerenność formalna, ograniczona, albo wręcz symboliczna.
Zdaniem apologetów III RP dopiero po 1989 roku Polska odzyskała pełną suwerenność. Profesor Modzelewski wyprowadza nas jednak szybko z tego błędu i dobrego samopoczucia. O ile bowiem, jego zdaniem, okres 1989-2004 charakteryzowały rządy mające demokratyczną legitymizację, akceptujące ograniczoną suwerenność ekonomiczną i polityczną naszego państwa, o tyle lata 2004-2018 stanowią okres „zapoczątkowany legalnym przystąpieniem do Unii Europejskiej, czyli dobrowolnym zrzeczeniem się części suwerenności na rzecz niedemokratycznie wybranych »organów wspólnotowych«.
W tych ramach ustrojowych władze państwa posiadają legitymizację demokratyczną, istnieje legalna opozycja i nominalnie wolna prasa, w większości będąca własnością obcego kapitału. Członkostwo w Unii Europejskiej podporządkowało politycznie i gospodarczo władze polskie interesom niemieckim, realizującym po stu latach wizję Mitteleuropy, czyli niemieckiej przestrzeni gospodarczej i politycznej w tej części świata”. To mocna i jednoznaczna diagnoza dzisiejszej sytuacji.
Profesor Modzelewski odnosi się do najważniejszego wyzwania interpretacyjnego roku 1918 – czy odzyskanie niepodległości było rzeczywiście wysiłkiem narodu, czy tylko „szczęśliwym przypadkiem”, a jeśli tak, to z czyim udziałem i przy czyim wsparciu. Odsłanianie roli czynnika niemieckiego (tej obcej intrygi) i dziwacznego „sojuszu” Piłsudskiego z bolszewikami uważam za najciekawsze aspekty wywodów.
Nie sposób odmówić Autorowi przenikliwości w ocenie wyrachowanej gry politycznej, jaką prowadziły Niemcy wobec odtworzenia państwa polskiego. Rodzi się oczywiście pytanie, dlaczego polscy historycy nie są w stanie (nie potrafią, nie mogą, nie chcą?) pokazać krytycznie tej strony prawdy historycznej. Dlaczego w oficjalnej doktrynie politycznej ciągle sięgamy do legend, okłamując się na temat własnego położenia w ówczesnej grze geopolitycznej mocarstw?
Legenda „odrodzenia” państwa
Profesor Modzelewski ujmuje legendę „odrodzenia” przez pryzmat trzech zupełnie nieracjonalnych aspektów, które osłabiały i osłabiają rangę państwa. Legendę – warto dodać - obowiązującą we wszystkich okresach „odrodzonej” państwowości, w tym również okresu 1944-1989. Są to: rezurekcjonizm, mirakulizm i etnicyzm.
Pierwszy aspekt legendy, zwany rezurekcyjnym, stanowi, że Polska po 123 latach „niebytu” „zmartwychwstała”, wracając na mapę Europy. W ten sposób unieważnia się wszystko, co było jakąś formą czy surogatem polskości między 1795 a 1918 rokiem, łącznie z Księstwem Warszawskim czy Królestwem Kongresowym, nie mówiąc o rządach władz powstańczych 1831 roku, 1846 roku i 1861 roku. „Unieważnienie tych zdarzeń jest nadużyciem, wręcz zafałszowaniem przeszłości”.
Nawet, gdy Polacy byli traktowani przedmiotowo, to jednak rejestrowali swoje formy organizacyjnego bytu w świadomości ówczesnych społeczeństw i państw. Zerwanie z tą przeszłością było na rękę mocarstwom zachodnim, które nie musiały mieć wyrzutów sumienia, że nie popierały w XIX wieku (dotyczy to także USA) sprawy polskiej.
W swojej zasadniczej wymowie rezurekcjonizm był skierowany przeciw Rosji, aby nie uznać – zgodnie z romantyczną tradycją – jej pozytywnego wpływu na zachowanie form polskości, zwłaszcza w Królestwie Kongresowym do 1830 roku. Tradycja „wskrzeszenia” czy „zmartwychwstania” odbija się negatywnie także na pojmowaniu fazy Polski Ludowej w historii Niepodległej jako swoistej „czarnej dziury”, „komunistycznej uzurpacji”.
Aspekt „cudotwórczy” tej legendy odwołuje się do wyjątkowości, nadprzyrodzonego charakteru aktu odbudowy państwowości polskiej. Mirakulizm nakazuje widzieć w nim jedynie zwycięstwo dobra, sprawiedliwości, uświęcenia i łaski Opatrzności. „Cud nad Wisłą” dodatkowo wzmacnia tę legitymizację.
W przypadku potęg zachodnich polska egzotyka cudów budziła odruch politowania. Często zresztą zbywano ją milczeniem, gdyż nie mieściło się to w żadnych racjonalnych opisach rzeczywistości. Polacy sami pomniejszali w dziele odzyskania niepodległości rolę czynnika ludzkiego. Przelewali krew, także w armiach zaborców, a potem sukces złożyli w ręku sił nadprzyrodzonych.
Trzeci aspekt ma charakter etnicystyczny, kładący nacisk na rewaloryzację polskości, odrębność i rewindykację. Polska została odbudowana jako czyste „rasowo” państwo „dla Polaków”. Zrezygnowano z budowy narodu obywatelskiego (demosu) na rzecz narodu etnicznego (etnosu). Plemienna identyfikacja wzięła górę. Była bardziej atrakcyjna, zwłaszcza w czasie kolejnej próby, jaką była II wojna światowa. Dawała poczucie uczestnictwa w czymś ważnym i pięknym, niezależnie od politycznej orientacji. Wspólnota etniczna odzyskała w 1918 roku „swoje państwo”, w którym „obcy” – a było ich ok. 1/3 ludności - nie mogli czuć się jej „dziećmi”.
Paradoksalnie, koncepcję państwa jednego narodu zrealizowali dopiero dwaj najwięksi kaci Polaków - Hitler i Stalin, doprowadzając do eksterminacji ludności żydowskiej, wchłaniając ziemie wschodnie Rzeczypospolitej, wysiedlając Niemców i przesuwając granice Polski na zachód.
Chichot historii sprawił, że najlepszy kształt granic etnicznych, jakie Polska miała w dziejach, zawdzięcza ona tyranowi ze Wschodu. Reminiscencje „Polski dla Polaków” powracają obecnie w sprzeciwie wobec napływu obcych, migrantów czy uchodźców. Zamiast dyskusji o możliwościach mądrej odpowiedzi na wyzwania związane z wielkimi przemieszczeniami ludności, Polacy – mimo swojej masowej emigracji do innych krajów – tkwią w obawach i stereotypach. Paradoks polega zresztą na tym, że polskie władze głośno sprzeciwiają się napływowi uchodźców, ale ochoczo przyjmują migrantów zarobkowych, bynajmniej nie tylko z Ukrainy, ale także z państw islamskich. Dzieje się to bez głębszej refleksji co do skutków tych procesów.
Rosja „biała” czy „czerwona”?
Wracając do zasadniczego wątku mojego wystąpienia, najbardziej kontrowersyjnym wątkiem w książce Profesora Modzelewskiego jest stwierdzenie w odniesieniu do Rosji, że „przez większość minionego stulecia (w l. 1918-1991) Polska nie miała żadnych stosunków z tym państwem, ze względu na jego brak w sensie prawnym i faktycznym. „Nasze relacje z jej największym wrogiem – państwem bolszewickim, a potem sowieckim – były bardzo skomplikowane, bo najpierw po cichu wspieraliśmy je w walce z Rosją, potem nasi podopieczni skoczyli dwa razy do gardła i za drugim razem ze skutkiem śmiertelnym dla naszego państwa, a następnie wyzwolili nas spod okupacji niemieckiej i utworzyli swoją wersję państwa polskiego. Bezsporne jest to – pisze Profesor – że wrzucenie do jednego worka naszych stosunków z Rosją i Związkiem Radzieckim jest nie tylko błędem metodologicznym, lecz również prowadzi do fałszowania naszej przeszłości (w imię obowiązującej poprawności historycznej)” .
Biorąc pod uwagę praktykę stosunków międzynarodowych w XX wieku, niezależnie od różnych niuansów prawnych, muszę stwierdzić, że teza ta, aczkolwiek oryginalna i śmiała, trudno broni się w zderzeniu z realiami. W stosunkach międzynarodowych bowiem górę bierze geopolityka, tj. funkcjonowanie określonych sił państwowych w czasie i przestrzeni, nie zaś ich wewnętrzna forma ustrojowa. Zachód ostatecznie uznał państwo radzieckie (USA nawiązały z Moskwą stosunki dyplomatyczne w 1933 roku). Ze Stalinem paktowano, a w czasie II wojny światowej utworzono z nim wielką koalicję antyfaszystowską. Także w okresie powojennym, a zwłaszcza w okresie tzw. odprężenia stosunki z radziecką Moskwą były całkiem oficjalne i prawomocne. Po rozpadzie ZSRR nowa Rosja nie odżegnała się od przeszłości radzieckiej i nigdy nie ogłosiła swojej niepodległości, stojąc na gruncie kontynuacji formalno-prawnej (sukcesja stałego miejsca w RB ONZ, sukcesja jądrowa, członkostwo w organizacjach międzynarodowych).
Na miejscu Rosji carskiej powstały kolejne jej wcielenia ustrojowe, które przetrwały do lat dziewięćdziesiątych ub. stulecia na zasadzie faktów dokonanych. Przyjmując stanowisko Profesora Modzelewskiego, wpadamy w pułapkę fikcji prawnej. Na rzecz ciągłości państwowej przemawia także ten argument, że Rosjanie, poszukując swojej nowej tożsamości, nie odżegnują się od żadnej z poprzednich formacji ustrojowych – ani carskiej, ani komunistycznej. W jednym można przyznać Panu Profesorowi rację, że odnoszenie się do geopolitycznych układów sił ma poważną wadę metodologiczną, gdyż nie uwzględnia zmieniających się uwarunkowań ustrojowo-politycznych.
Konrad vs Wokulski
Nie spierając się wszak o istotę państwa rosyjskiego, na stosunki polsko-rosyjskie można spojrzeć z perspektywy rozmaitych determinizmów. Mam świadomość, że takie ujmowanie zagadnień grozi uproszczeniami, ale gdy złoży się w całość wszystkie determinizmy jako czynniki warunkujące, to będziemy mieć pełniejszy obraz sytuacji. Zastrzegam oczywiście, że w krótkim wykładzie nie sposób wyeksponować całej złożoności tematu.
Począwszy od skomplikowanej historii stosunków wzajemnych (darujmy sobie przywoływanie bogatej faktografii), determinuje je także geografia, geopolityka, kultura, religia (by nie powiedzieć cywilizacja), psychologia, czy wreszcie aksjologia i różne racje polityczne.
Wszystkie z tych uwarunkowań odwołują się do dwu ukształtowanych historycznie wizji - odwiecznej wrogości (to wizja romantyczna, mickiewiczowska, oparta na narracji insurekcyjnej i martyrologicznej) i strategicznego egzystencjalnego zagrożenia (wizja pseudorealistyczna, imitująca nieudolnie cudze diagnozy). W historii polskiej myśli politycznej realizm zawsze przegrywał z idealizmem, tak jak etos kupiecki (kompromisu) przegrywał z etosem rycerskim (walki). To Konrad z III części Dziadów, a nie Stanisław Wokulski determinuje polskie imaginarium na temat Rosji.
Między cywilizacjami
W kontekście gry geopolitycznej, jaka od wieków toczy się między romańskim, germańskim i anglosaskim Zachodem a peryferyjnym wobec nich Wschodem, a ściślej Rosją, w odniesieniu do Polski powraca nieustannie pytanie o jej graniczny, przechodni i pomostowy charakter. W dyskursie politycznym przewijają się takie cechy, jak: tranzytowość, przepustowość, korytarz dla wędrówek i przemarszów (inaczej korytarz strategiczny), buforowość, frontowość, poligon doświadczalny i pole bitewne. Kulturoznawcy dowodzą z kolei jej transkulturacji, przenikania się kultur, ich kontaminacji, hybrydyczności i niejednoznaczności.
Istotą owego „przechodniego” charakteru Polski nie jest jednak geografia, lecz międzycywilizacyjne ulokowanie między Zachodem a Rosją, czyli wedle dość anachronicznej dziś kalki - światem „cywilizowanym” i „niecywilizowanym”. W XXI wieku Zachód kojarzy się jednoznacznie ze zdobyczami demokracji i wysokiej kultury. Na Wschodzie natomiast nieustannie panują tyranie, despocje i autokracje.
Postrzeganie pozycji Polski kieruje więc uwagę nie w stronę granicy między krajami w sensie geograficzno-kulturowym, czy między państwami w sensie polityczno-administracyjnym, lecz między odrębnymi światami, między różnymi cywilizacjami. Wiąże się z tym piętno pogranicza (geograficznego, kulturowego, mentalnego), międzykulturowości, strażnika zachodniej cywilizacji, a także rola przedmurza i kordonu.
Warto zauważyć, że u wielu obserwatorów z tych wszystkich cech wypływa wizja wyjątkowości (stąd rozmaite mesjanizmy, misjonizmy i prometeizmy) oraz obsesja na tle zagrożeń, strach przed wrogiem. Z tego względu proponowano już dość dawno, jak kiedyś Eugeniusz Romer, przyjęcie dla Polski Odrodzonej misji państwa integrującego inne organizmy geopolityczne, co oznaczało pretendowanie do roli spoiwa między cywilizacjami Wschodu i Zachodu.
Inni geografowie okresu międzywojennego jak Michał Janiszewski czy Stanisław Pawłowski wyprowadzali z tego położenia „dialogiczny” charakter, odwołując się do historii świetności I Rzeczypospolitej wielu narodów, która mogła istnieć przez kilka stuleci dzięki moralnej i społecznej solidarności. Ta cecha była jednocześnie źródłem jej słabości. Prowadziła do synkretyzowania kultur i obyczajów, co doprowadziło do jej zagłady.
Być może takie rozpoznanie skłoniło Feliksa Konecznego* do przyjęcia tezy o „binarnej” opozycyjności Wschodu i Zachodu. Pisał Koneczny: „Upadła Polska dlatego, że poszukując niby syntezy Zachodu ze Wschodem, zrobiła z siebie karykaturę cywilizacyjną – i upadnie znowu, jeżeli nie przestanie na nowo tej karykatury urządzać”.
Współcześnie do owego wewnętrznego pęknięcia cywilizacyjnego Polski nawiązuje Aleksandr Dugin, który przypisuje Polsce „dualistyczne” położenie między cywilizacjami. Dostrzega on w polskiej „heterodoksyjnej” tożsamości (słowiańsko - łacińskiej) dramatyczne rozdarcie. Polska bowiem nie może zjednoczyć się ze światem wschodnim pod względem religijnym, ale do Zachodu nie pasuje pod względem kulturowo-etnicznym. „W geopolityce Polska pozostaje częścią kordonu sanitarnego, rozdzielającego kontynent euroazjatycki na dwie części (...). Polska nie może w pełni zrealizować swojej eurazjatycko-słowiańskiej istoty, gdyż przeszkadza jej w tym katolicyzm, ani swojej zachodnioeuropejskiej tożsamości, gdyż przeszkadza jej własna słowiańskość, tzn. język, zwyczaje, archetypy, klimat miejsc itd. Na skutek tej dwoistości, tej graniczności sytuacji Polska zawsze pada ofiarą trzeciej siły, tak jak dziś atlantyzmu”.
Może nie warto cytować Dugina, niezbyt przyjaźnie usposobionego w swoich poglądach wobec Polski. Ale przecież podobne czy paralelne wizje snuli także myśliciele zachodni. Brytyjski filozof historii Arnold Toynbee zwracał na przykład uwagę na to, że „cywilizacja środkowoeuropejska” jest zbyt słaba, aby wytrzymać napięcie między Wschodem a Zachodem. Prędzej czy później ulega wpływom którejś ze stron. Zgodnie z tą prawidłowością upieranie się Polski przy swojej specyfice i środkowoeuropejskiej tożsamości nastawi do niej wrogo i Wschód, i Zachód, co skończy się tym, że po raz kolejny w historii stanie się strefą konfliktu.
Zdaniem polskiego badacza Jana Sowy (Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą), państwa Europy Środkowej i Wschodniej są zbyt silne, aby ktokolwiek mógł narzucić im własny system wartości i sposób postrzegania świata. Są jednocześnie zbyt słabe, aby mogły stanowić o sobie. Dochodzi więc do zastanawiającego socjologicznie zjawiska – samokolonizacji – poszukiwania obcych wzorców kulturowych i wcielania ich w życie bez wyraźnego zewnętrznego przymusu, niejako na własne życzenie.
Rezultatem takiego postępowania są trudności w budowaniu własnej tożsamości – zarówno wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Przez to Polska staje się przedmiotem gry geopolitycznej Zachodu i Wschodu, swoistym „Bożym Igrzyskiem”, co oznacza ścieranie się na jej obszarze obcych interesów i wpływów, zabieganie o trwałą dominację i kontrolę potęg kontynentalno-atlantyckich (głównie Niemiec i USA) oraz eurazjatyckich (głównie Rosji).
Wchłonięcie dawnych satelitów Moskwy przez Unię Europejską i NATO zmodyfikowało strefy bezpośredniej kontroli, ale nie zapobiegło ich instrumentalnemu traktowaniu. Na dodatek Polska sama skomplikowała swoje położenie w ramach Zachodu. Tuż po rozpadzie bloku wschodniego polskie elity polityczne podkreślały oczywistość „powrotu do Europy”, przez co rozumiano przywrócenie naturalnych afiliacji z całym Zachodem. Tymczasem politycy schyłku drugiej dekady XXI wieku postawili na „suwerenizację” względem Europy i nawiązanie ścisłych więzi z USA. Polityka dzisiejszej administracji amerykańskiej jest w dużej mierze antyunijna, co czyni z Polski zakładnika interesów Waszyngtonu i konfliktuje z Unią Europejską, której Polska jest przecież pełnoprawnym członkiem.
Pułapka „dwóch wrogów”
Polskie rządy po 1989 roku nie były w stanie rozwiązać „kwadratury Niemiec i Rosji” (to określenie jednego z prawicowych publicystów Rafała Ziemkiewicza), mimo normalizacji stosunków z Berlinem i prób zbudowania „dobrego sąsiedztwa” z Moskwą. Największy dyskomfort wynika stąd, że Polska nie potrafi stworzyć w żadnej konstelacji (ani z Niemcami, ani z Rosją), takiej koalicji, która dawałaby na długi czas gwarancje bezpiecznego i niezależnego rozwoju. Jednocześnie polskie elity prześladuje świadomość, że potencjalne połączenie potęgi niemieckiej gospodarki z olbrzymimi zasobami naturalnymi Rosji daje taką synergię i przewagę, że są one w stanie zdominować cały kontynent. Dla Polski oznacza to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Mamy zatem powrót do sytuacji „dwóch wrogów”, czyli przy negatywnym nastawieniu do Rosji podejmowane są próby wyzwolenia się rządu Prawa i Sprawiedliwości z zależności od Berlina. Wolta od europejskiego kontynentalizmu w kierunku atlantyzmu prowadzi jednak ewidentnie do kolejnej pułapki.
Podniesienie sprawy reparacji wojennych i obawa przed powrotem „na białym koniu” do polskiej polityki byłego szefa rządu na wiele lat określa perspektywę stosunków polsko-niemieckich. Przede wszystkim temat reparacji wojennych może wprowadzić na nowo do dyplomacji kwestię statusu tzw. Ziem Odzyskanych. Zdaniem Profesora Modzelewskiego, „polskie żądania reparacyjne przyspieszą jednak prorosyjskie działania Berlina”. Polska skonfliktowana z Rosją nie będzie natomiast mogła liczyć na jej wsparcie.
Z tych obserwacji wynika dość niepokojąca konstatacja. W stosunkach Polski z Niemcami i z Rosją występuje obecnie potężna dysproporcja, jeśli chodzi o poziom zbliżenia i normalności. Paradoksalnie jednak, większe zagrożenia dla suwerenności Polski płyną ze strony sojuszniczych Niemiec, a nie izolowanej i skonfliktowanej Rosji.
Zdaniem Autora książki, ze stuletniej historii polskiej niepodległości należałoby wyciągnąć jeden najważniejszy wniosek, że ze względu na położenie geograficzne Zachód – wszystko jedno, czy to Niemcy, Francja i Wielka Brytania, czy wreszcie Stany Zjednoczone – wspiera wyłącznie antyrosyjską wersję państwa polskiego. Wszystkie mocarstwa, a Niemcy w szczególności, począwszy od sławetnej koncepcji Mitteleuropy, popierają „polskie aspiracje”, jeśli ich istotą i celem jest skonfliktowanie z Rosją.
Również zjednoczonej Europie Polska jest potrzebna wyłącznie w wersji antyrosyjskiej. „Poważnych państw nie stać – pisze Witold Modzelewski – na bezsensowny, antymoskiewski jazgot – przynosi on straty gospodarcze, a na to nie mogą sobie pozwolić. Oczywiście, Polaków stać na to, bo dla nich najważniejszy jest »honor«, a on nie pozwala na jakikolwiek dialog z Rosją (to jest przecież »zdrada«). Przydzielono nam rolę hałaśliwego, ale niezbyt groźnego pieska, który ma szarpać nogawki Putinowskim dygnitarzom. Gdy w Rosji zwyciężą prozachodni (czyli proniemieccy) politycy, zostaniemy uciszeni jednym słowem, bo już nikt nas nie będzie potrzebować, gdyż nie będzie już antyrosyjskiego frontu”.
Polityka rusofobii
Mimo uporczywej propagandy, można zaryzykować twierdzenie, że w obecnej sytuacji geopolitycznej nie ma państwa w pobliżu polskich granic, któremu wprost zależałoby na destabilizacji Polski. Straszenie Rosją jest wyłącznie skutkiem aberracji w jej postrzeganiu. O ile Rosja odcina się od jakichkolwiek agresywnych zamiarów wobec Polski, o tyle polscy politycy i media masowe kreują z jej strony największe zagrożenie. Mimo zawziętej walki politycznej między PiS i PO, istnieje ponadpartyjny konsensus w sprawie negatywnej polityki wobec Rosji. Jedynie ojciec premiera próbuje mieć na ten temat odmienne zdanie, co jednak jest raczej elementem folkloru, a nie realnej polityki.
Intensywne nasilanie rusofobii na długie lata eliminuje Polskę z gry na Wschodzie Europy, ale co grosza, pozbawia ją także udziału w wielu projektach odbudowy relacji Zachodu z Rosją.
Dystansowanie się wobec Rosji wcale nie umniejsza wagi problemu rosyjskiego w polskiej polityce. Rosja stale bowiem pozostaje dla Polski jednym z najważniejszych strategicznych punktów odniesienia. Bez niej Polacy nie są w stanie siebie zdefiniować, ani określić swojego miejsca w Europie.
Wszystkie nieudolności rządzących i nieszczęścia w życiu społecznym są łatwo objaśniane przy pomocy rosyjskiej ingerencji. Paradoks polega także na tym, że im bardziej Polska odcina się od Rosji, tym mocniej uzależnia się od protekcji amerykańskiej. Afektywny stosunek do Rosji, przedstawianej w czarnych barwach, służy konstruowaniu polskiej tożsamości jako państwa zwasalizowanego wobec Ameryki. Z enuncjacji polskich polityków odwiedzających Stany Zjednoczone można wywnioskować, że najważniejszym celem polskiej dyplomacji jest oparcie gwarancji amerykańskich dla bezpieczeństwa Polski na sojuszu antyrosyjskim.
Problem z oceną polskiej polityki wobec Rosji nie dotyczy przedmiotu badań, lecz osobliwości podmiotów odpowiedzialnych za tę politykę. Otóż istnieje jakaś metafizyczna niemoc pośród polskich elit politycznych, uznających, że w sprawach stosunków z Rosją Polska nie może wykazać się żadną samodzielną inicjatywą, która mogłaby przynieść jakieś pozytywne rezultaty. Z tych powodów poddają się całkowicie obcym oczekiwaniom, przyjmując fałszywe założenie, że interesy sojuszników są identyczne z własnymi interesami narodowymi. Nasuwają się tu na myśl różne skojarzenia na temat tych postaw - od marionetkowych i klientelistycznych po kompradorskie. Przekonanie przywódców politycznych o swojej moralnej wyjątkowości i pełen pretensji stosunek do świata świadczą o ich zadufaniu i prowincjonalizmie.
Zastanawia też upieranie się przy swoich stanowiskach, podczas gdy stanowiska sojuszników ulegają przewartościowaniom i relatywizacji, zgodnie z regułami i dynamiką gry międzynarodowej. U podstaw polskiej nieustępliwości, jakiegoś irracjonalnego przywiązania do pryncypiów czy też niczym nieuzasadnionych prócz ideologicznego zacietrzewienia aksjomatów leżą subiektywne, emocjonalnie zabarwione i często błędne oceny sytuacji i własnych możliwości.
Wiele niepowodzeń praktycznych, a także błędów natury poznawczej jest usprawiedliwianych rosyjską agenturą wpływu. Jest to wygodne wytłumaczenie, ale i samoośmieszanie się służb odpowiedzialnych za eliminowanie takich zagrożeń.
Nieudolność w rozpoznawaniu uwarunkowań współczesnej gry geopolitycznej z udziałem nowych potęg, brak kompetencji pośród analityków i odwagi pośród doradców prowadzi do błędnego koła.
Zamiast katalizatora – rygiel
Ignorancja w sprawach międzynarodowych i brak myślenia alternatywnego pozbawiają Polskę możliwości „wygrywania” na wielu kierunkach aktywności. Stawianie na jedno „centrum” za oceanem eliminuje różnicowanie ryzyka i możliwości, nie pozwala wykorzystywać wszystkich szans rozwojowych także w ramach wspólnoty euroatlantyckiej. Sprowadza Polskę na manowce opozycyjności między Zachodem a Wschodem, przyczyniając się do naiwnej „angelizacji” tego pierwszego, a do histerycznej „satanizacji” drugiego. W takiej optyce górę bierze irracjonalność, oznaczająca działanie na własną szkodę.
Najważniejszym wyzwaniem w stosunkach polsko-rosyjskich jest powrót do stabilnej normalności, która powinna opierać się na suwerennej diagnozie interesów i uspokojeniu psychologicznym. Skonfliktowane strony muszą – po pierwsze - zmienić swój stosunek do przedmiotu konfliktu, sposobu wyrażania pretensji oraz wzajemnego postrzegania. Podstawowe pytanie dotyczy zatem woli politycznej każdej ze stron, ale także wpływu uwarunkowań zewnętrznych. Te ostatnie wiążą się z przypisywaniem Polsce przez Stany Zjednoczone roli „rygla” wobec Rosji, a nie katalizatora zbliżenia. Największy problem w stosunkach polsko-rosyjskich polega więc na kolizji interesów własnych z interesami definiowanymi przez amerykańskiego protektora.
Po drugie, ograniczenie dla normalizacji w stosunkach polsko-rosyjskich wynika z ukrainizacji polskiej polityki wschodniej. Nie brakuje diagnoz, że polityka Polski na odcinku ukraińskim jest tworzona przez wpływowe środowiska lobbujące na rzecz kijowskich oligarchów. Antyrosyjskie ostrze współpracy polsko-ukraińskiej ma usprawiedliwiać amnezję wobec zbrodni ukraińskich nacjonalistów, które próbuje się przykryć w pamięci historycznej zbrodniami sowieckimi.
Tymczasem inne są oczekiwania polskiego społeczeństwa. Wbrew pozorom, przeciętny Polak nie jest ani takim rusofobem, ani takim ukrainofilem, jak przedstawiają go media i politycy. Społeczeństwo jest zmęczone prymitywną antyrosyjską propagandą, nakręcaniem psychozy wojennej i podejrzliwością o agenturalność, militaryzacją życia publicznego i kosztami sankcji gospodarczych.
W tym kontekście musi jednak dziwić brak społecznej inicjatywy na rzecz budowania przesłanek zbliżenia i pojednania z Rosjanami. Opinia publiczna w tej materii jest wyjątkowo zewnątrzsterowna. W czasach PRL rodziły się na przykład oddolne inicjatywy na rzecz pojednania polsko-niemieckiego, które wyprzedzały działania władz. A przecież też było sporo powodów, aby niezabliźnione rany skutecznie blokowały otwarte myślenie (na przykład w bońskich elitach ówczesnej RFN roiło się od ludzi powiązanych z reżimem hitlerowskim).
Obecnie trudno na przykład zrozumieć, dlaczego tak bardzo pasywne są środowiska kultury, dlaczego brak jest rzeczników polsko-rosyjskiego dialogu wśród dziennikarzy, pisarzy, a nawet rosjoznawców na uczelniach wyższych. Nie wiadomo, czy jest to wynik braku odwagi, czy negatywnych skutków powszechnej indoktrynacji i jakiegoś psychologicznego zastraszenia. A może wszystkiego po trosze. Być może przejawia się w tym także syndrom ogłupienia zbiorowego. Jak na razie, mało kto zastanawia się, jak poprzez wzajemne zbliżenie zbudować podstawy pokojowego współżycia następnych pokoleń. Obstawanie każdej ze stron przy swojej wersji prawdy historycznej i dopominanie się satysfakcji moralnej (a także materialnej) blokuje postęp na drodze normalizacji i pojednania.
Brak dyskusji, brak badań
Profesor Modzelewski nawołuje, aby przy okazji Wielkiego Jubileuszu podejść do minionego stulecia refleksyjnie, a nawet krytycznie. Jest to kapitalna okazja, aby spojrzeć po nowemu na polską tożsamość narodową i państwową, ewolucję położenia geopolitycznego i trafność opartego na nim rozumowania. W pełni podzielam ten apel.
Katalog problemów, które nigdy nie uzyskały rzetelnej diagnozy obejmuje kilka ważnych zagadnień, od których zależy wiele współczesnych wyborów politycznych, a nawet strategicznych. Chodzi na przykład o dziedzictwo epoki jagiellońskiej (Dominium Jagiellonum) i jego wpływ na stosunki Polski z dzisiejszą Litwą, Białorusią, Ukrainą, Mołdawią, a nawet z Gruzją.
Warto byłoby pochylić się nad niezdolnością do opanowania przez polskie elity polityczne podstawowych reguł Realpolitik, tak jak to zrobili przywoływani już przeze mnie Finowie. Ciekawe byłoby przy tym zastanowienie się, jakie lekcje płyną z radzieckiej hegemonii dla dzisiejszych relacji z hegemonem amerykańskim.
Oprócz tego, na myśl każdego obserwatora przychodzi rola Stanów Zjednoczonych Ameryki w procesach kreowania i obrony polskiej niepodległości. Czynnik anglosaski w polityce polskiej nigdy nie został dogłębnie zbadany, gdyż oficjalnie zadekretowana poprawność polityczna oraz polskie kompleksy nakazują omijać tę problematykę, bądź traktować ją pobłażliwie.
Aż dziw bierze, że mimo rozwiniętych studiów amerykanistycznych w Polsce nie znajduje się ani jednej naukowej publikacji, która w sposób krytyczny traktowałaby o polityce Stanów Zjednoczonych wobec Polski Odrodzonej.
Powtarzane są utarte slogany o szczególnej roli Wilsona i jego przyjaźni z Paderewskim. Tymczasem rzetelna analiza mogłaby wykazać to, że Polskę tak w okresie międzywojennym, jak i obecnie traktuje się jako „komiwojażera” interesów amerykańskich, a nawet jako „dywersanta” na Wschodzie, w interesie Anglosasów.
Jaki to czynnik psychologiczny blokuje trzeźwą ocenę, że mimo tylu doznanych historycznych zawodów Polska nie potrafi nabrać chłodnego dystansu i racjonalnie zdefiniować swoich interesów sojuszniczych na zasadach poszanowania suwerennej godności, a nie samosatelizacji? Istnieje doprawdy subtelna różnica między rolą eksponenta wartości świata zachodniego a rolą gorliwego stronnika interesów mocarstwa hegemonicznego.
Jeśli zostanie utrzymane nieprzejednane stanowisko wobec Rosji, to zdolność Polski do efektywnego działania w skomplikowanym świecie współzależności będzie niemożliwa. Choćby w kontekście wykorzystania nowych tras transportowych i komunikacyjnych między Europą i Azją, w szczególności z Chinami.
Zabiegi Polski o konsolidację ugrupowania państw w strefie tzw. Trójmorza narażają je na przyjęcie funkcji limitrofów, okrążających Rosję i wrogo do niej usposobionych. Wprawdzie interesy i stanowiska tych państw wobec współpracy z Rosją są bardzo zróżnicowane, ale samo podnoszenie takich haseł musi wywoływać zwieranie szeregów po przeciwnej stronie.
Wiele małych i średnich państw na tym obszarze już dawno przekonało się, że demonstrowanie swoich racji w duchu zacietrzewienia i nieprzejednania nie jest wyrazem siły, ale słabości (por. Finlandia, Czechy, Słowacja, Węgry, Austria, Włochy, państwa bałkańskie). Dlatego część sąsiadów z Północy i Południa wybiera raczej politykę pragmatyzmu i kupieckiej zaradności, przynoszących wymierne korzyści. Wobec takich realiów koncepcja Trójmorza wydaje się jedynie jakimś niedookreślonym projektem geopolitycznym rozgrywanym przez Stany Zjednoczone, który bez ich udziału staje się zwykłą fantasmagorią.
Antyrosyjskie obsesje przeszkadzają w zrozumieniu podstawowego imperatywu, że Rosja dominuje pod wieloma względami w przestrzeni poradzieckiej i z tej dominacji ani sama nie zamierza rezygnować, ani nikt nie ma skutecznego sposobu – co pokazały wydarzenia na Ukrainie – wyrugowania jej stamtąd. Jedynym rozwiązaniem pozostaje zbudowanie jakiegoś modus vivendi, a ten jest możliwy tylko przy zrozumieniu i poszanowaniu wzajemnych interesów.
Stanisław Bieleń
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
* Feliks Koneczny, zapomniany nieco historiozof polski (1862-1949) odrzucał ideę Polski jako obszaru syntetyzującego elementy kultur różnocywilizacyjnych. „W dążeniu do syntezy cywilizacyjnej zachodnio-wschodniej kryje się dla Polski nicość kulturalna i polityczna”. Polska między Wschodem a Zachodem, Odczyt wygłoszony w 1927 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.