banner

Istniejący od wielu dekad ład międzynarodowy był kształtowany przez państwa zachodnie, zwłaszcza przez Stany Zjednoczone. Począwszy od czasów kolonialnych, po koniec „zimnej wojny” rozmaite wzory ładu normatywnego, aksjologicznego i instytucjonalnego były narzucane przez Zachód tzw. Reszcie Świata (przez presję, imitację, ale także absorpcję), co oznaczało ich uniwersalizację w skali globu.

Euforia związana ze zburzeniem muru berlińskiego i rozpadem Związku Radzieckiego spowodowała swoisty triumfalizm Ameryki, który znalazł wyraz w głoszeniu absurdalnych z dzisiejszej perspektywy haseł o „unipolarnym momencie”, czy też „końcu historii”. Nie brakowało wizjonerów, że liberalne wartości Zachodu (demokracja, wolny rynek i prawa człowieka) zdominują trwale system międzynarodowy.
Przeczyło to rzeczywistemu rozwojowi sytuacji. Wkrótce bowiem okazało się, że wbrew rozmaitym wizjonerom nastąpił rychły powrót do starych reguł geopolityki.

Cywilizacyjne wzorce Zachodu nie wszędzie były przyjmowane z entuzjazmem. Dynamika systemu międzynarodowego pokazała, że wiele działań państw zachodnich, w tym USA, jest nie do przyjęcia przez inne państwa, na przykład Rosję czy Chiny, którym dość szybko zaczęto z tego powodu przypisywać tendencje rewizjonistyczne. Zwłaszcza Chiny, ze względu na swój wyraźny wzrost potęgi, zaczęły być postrzegane jako wyzwanie dla dominacji Zachodu, a hegemonii Ameryki w szczególności. Rosji natomiast tradycyjnie, ze względu na jej determinację w obronie stanu posiadania i mocarstwowego statusu, zaczęto przypisywać role agresywne i destrukcyjne. Nie było ważne, że wiele zachowań Rosjan było odpowiedzią na prowokacje amerykańskie.

W okresie pozimnowojennym kilka dramatycznych zdarzeń przesądziło o utracie wiarygodności Zachodu, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, w obronie istniejących standardów ładu międzynarodowego. W latach 1998-1999 w Kosowie i w 2003 roku przeciwko Irakowi najpierw NATO, a potem USA i Wielka Brytania użyły sił zbrojnych bez autoryzacji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Wywołało to powszechną dyskusję, na ile w świetle prawa międzynarodowego możliwe jest podejmowanie jednostronnych interwencji humanitarnych, które pod przykrywką działań w obronie praw człowieka doprowadziły – jak w Iraku – do jeszcze większych katastrof humanitarnych. W ocenie Rosji i Chin Zachód zaczął stosować podwójne standardy w rozumieniu prawa międzynarodowego i respektowaniu decyzji organów międzynarodowych, w zależności od tego, czy odpowiadało to jego interesom, czy nie. Szczególnie powracano do tej argumentacji w Rosji po aneksji Krymu, a w Chinach w kontekście sporów wokół Morza Południowochińskiego.

W żadnym z państw zachodnich nie przeprowadzono dogłębnej analizy na poziomie rządowym, w wyniku której przyznano by, że wiele katastrof humanitarnych, zwłaszcza w Iraku, w Libii czy w Syrii było spowodowanych błędnymi decyzjami politycznymi. Eskalacja terroryzmu islamistycznego także nie spotkała się z głębszą refleksją na temat współodpowiedzialności państw zachodnich, zwłaszcza USA, za jego narodziny i konsekwencje. Napisano wprawdzie wiele książek i opublikowano setki artykułów, które odważnie odsłaniają rzeczywiste przyczyny katastrof humanitarnych, jednakże mają one słabą siłę przebicia, aby oddziaływać na rządy i opinię publiczną. Powoduje to brak przewartościowań w dotychczasowych strategiach interwencjonizmu, za którymi stoją rozmaite siły korporacyjno-militarystyczne, lobbujące na rzecz swoich egoistycznych interesów, a nie utrzymania stabilnego ładu międzynarodowego. Z tych względów w różnych miejscach globu rosną nastroje antyzachodnie i antyamerykańskie.

Powolna detronizacja hegemona

W tym samym czasie odnotowano spadek potęgi ekonomicznej Zachodu, a kryzys 2008 roku obnażył słabość systemu kapitalistycznego i podważył zaufanie do amerykańskiej waluty. Systemowi petrodolarowemu, zdominowanemu przez Stany Zjednoczone, wyzwanie rzuciły nowe „wschodzące” potęgi. W 2009 roku państwa BRICS – Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, a później także Republika Południowej Afryki, podjęły próbę zbudowania wspólnego frontu przeciwko narzucaniu woli przez USA i Europę Zachodnią większości świata, mimo spadającego ich potencjału demograficznego i gospodarczego.
Na pozycję najgroźniejszego konkurenta Ameryki wysunęły się Chiny, których wzrost gospodarczy staje się atutem w grze geopolitycznej. „Wschodzące potęgi” pretendują do większej reprezentacji w instytucjach międzynarodowych, co skłania Zachód do pewnego „przegrupowania sił” w ciałach koordynacyjnych (na przykład przesuwanie akcentu z G7 na G 20). Tworzenie przez Chiny nowych instytucji, jak choćby Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych z udziałem Australii czy Zjednoczonego Królestwa świadczy o podziałach w ramach Zachodu i słabnięciu dyplomatycznych oddziaływań Waszyngtonu.

Niemożność negocjowania wielostronnych porozumień handlowych na forum Światowej Organizacji Handlu kierowała uwagę Stanów Zjednoczonych w stronę porozumień o partnerstwie z Europą (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji – TTIP) oraz państwami Azji i Pacyfiku (Partnerstwo Transpacyficzne – TPP). Każde z nich pomijało państwa BRICS, które podjęły próbę wynegocjowania konkurencyjnego partnerstwa w gronie państw Azji Południowo-Wschodniej (Regionalne Kompleksowe Partnerstwo Gospodarcze – RCEP). Ostatecznie, zgodnie z obietnicami przedwyborczymi i wizją D. Trumpa na temat relacji handlowych Ameryki, los obu partnerstw został przesądzony ze względu na ich niekorzystne skutki dla amerykańskich interesów.

Na tym tle warto zauważyć rosnącą determinację Ameryki, aby utrzymać swoją pozycję hegemona, za cenę niszczenia wszystkich dotychczasowych standardów, które były korzystne dla całego świata zachodniego, i dla Ameryki przede wszystkim. Prezydentura Donalda Trumpa obrazuje okres przejściowy, w którym podważa się dotychczasowe wartości, normy i instytucje, ale w zamian niewiele się oferuje. Dezorientacja ideowa prowadzi do zaburzeń w pojmowaniu kryteriów oceny interesów własnych i cudzych.
Budowanie strategii opartej na odnoszeniu zwycięstw w wojnach handlowych i przeliczaniu każdej transakcji na zysk skutkuje odwracaniem się od dotychczasowych sojuszników i partnerów. Narzekanie na „brutalność” Unii Europejskiej i „niewdzięczność” sojuszników z NATO za ich ochronę „pod parasolem Ameryki” dowodzi radykalnej zmiany priorytetów. Zakłócenia w postrzeganiu realiów pozwalają nazywać największych satrapów „wielkimi osobowościami” (jak w przypadku Kim Dzong Una). Górę biorą postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne, szukanie kozłów ofiarnych i demonizacja arbitralnie wyznaczanych wrogów.

Najgorszym skutkiem takich przemian jest nie tyle upadek cywilizacyjnych standardów Ameryki jako lidera i wzorca, ile wzrastające zagrożenia ze strony rozmaitych prymitywnych atawizmów i rewizjonizmów. Narasta klimat konfrontacji, któremu towarzyszą konfliktogenne napięcia. I najciekawsze jest to, że zjawiska te grożą nie tylko amerykańsko-rosyjską czy amerykańsko-chińską nową „zimną wojną”, ale ujawniają się także w samym systemie zachodnim.

Kres ładu pozimnowojennego

W ostatnich latach ogromną karierę w słowniku politycznym zrobiło określenie „wojny hybrydowej” przypisywanej przede wszystkim Rosji po aneksji Krymu. Tymczasem zjawisko ukrytego przenikania, dezinformacji i stosowania niekonwencjonalnych środków propagandy, dyfamacji i manipulacji ma długą historię także po stronie Zachodu. Stany Zjednoczone przecież już od wielu dekad wpływały na przebieg wyborów w różnych państwach, a podsycanie przez nie rewolt, rebelii i niepokojów społecznych w postaci „kolorowych rewolucji” czy „regionalnych wiosen” wcale nie świadczy o respektowaniu przez nie status quo, lecz o realizacji „zamaskowanego” imperializmu. Poprawność polityczna ludzi Zachodu i ich różnych popleczników nakazuje nazywać tego rodzaju działalność „niesieniem wolności” i „obroną demokracji”, a uporczywa agitacja i propaganda odbiera ludziom zdolność niezależnego i krytycznego myślenia.
Gdy zaciera się granica między wyrażaniem prawdy a głoszeniem własnych poglądów, będących często wynikiem indoktrynacji i mispercepcji, świat stacza się w stronę katastrof dyktowanych przez nienawiść i zacietrzewienie.
Dyskurs oparty na emocjach, mitach i wierzeniach, a nie na faktach przypomina najgorsze doświadczenia wieku XX. Manichejski podział świata według kryteriów dobra i zła, często w ujęciu teorii spiskowych, przypomina „binarność” z okresu „zimnej wojny”, ale wtedy przynajmniej istniała klarowna linia podziału międzyblokowego.

Obecnie podziały na „swoich” i „obcych” przebiegają w poprzek społeczeństw i państw, także tych utożsamianych z liberalną demokracją, gospodarką rynkową i ochroną praw człowieka. Przypisywanie winy za ten stan rzeczy wyłącznie Rosji i Putinowi brzmi groteskowo. Nieustanne nawoływanie do obrony przed rosyjską dezinformacją jest objawem poważnych zakłóceń w diagnozowaniu własnych ułomności. Prowadzi do odwracania uwagi od rzeczywistych zagrożeń oraz do przypisywania niczym nieuzasadnionego demonicznego wpływu na miliony myślących ludzi Zachodu propagandy kremlowskiej. Jest to obrażanie ich inteligencji i podważanie samosterowności.
W hipokryzji Zachodu odnoszącej się do oceny rozmaitych zdarzeń należy upatrywać przyczyn postępującej degradacji moralnej. Wyraża się ona w eskalacji stosowania nienawistnej retoryki, prowadzącej do pogłębiania podziałów między ludźmi. Można te zjawiska nazwać „kryzysem sumienia”, można jednak spojrzeć na nie przez pryzmat ignorancji, cynizmu i arogancji rządzących.

Obserwatorzy dostrzegają w ostatnich kilku latach kres ładu pozimnowojennego, jaki ukształtował się w wyniku depolaryzacji po rozpadzie bloku wschodniego i zniknięciu ZSRR. Oprócz obiektywnych czynników wzrostu nowych potęg, na Zachodzie zrodziła się „geopolityka strachu”, która przypisuje Chinom i Rosji szczególne apetyty na nowe strefy wpływów i zbudowanie regionalnych hegemonii, które rzucą wyzwanie globalnej dominacji Zachodu, a zwłaszcza pozycji Stanów Zjednoczonych. Rosji przypisuje się stosowanie „taktyki salami” w odzyskiwaniu dawnych wpływów na obszarze poradzieckim. Jednocześnie w opinii obecnego gospodarza Białego Domu Ameryka za poprzedniej prezydentury była zbyt uległa wobec militarnych zapędów Rosji. Ten sam Trump okazuje się jednak bezradny w obliczu kolejnych incydentów, jakie mają miejsce na pograniczu rosyjsko-ukraińskim.

Obraz międzyepoki

W dzisiejszych uwarunkowaniach swoistej międzyepoki, gdy kruszą się wzory ideowo-moralne, normatywne i instytucjonalne istniejącego od kilkudziesięciu lat ładu międzynarodowego, najbardziej pożądaną wydaje się diagnoza istniejących zagrożeń i zbudowanie takiej świadomości globalnej, która pozwoliłaby na wykrystalizowanie stosownych środków naprawy.
Wiele wskazuje na to, że świat najbliższych dekad nie będzie miejscem ani szczęśliwszym niż obecnie, ani bezpieczniejszym. Najważniejsze wyzwanie stanowi rosnąca grupa państw i podmiotów niepaństwowych, które będą próbowały przy użyciu różnych środków podważyć istniejący, korzystny dla Zachodu, ład międzynarodowy, zastępując go własnym, czy też dążąc do rewizji zastanych układów i reguł gry. Do takich działań już doszło w ostatnich latach.

Przyszły świat będzie coraz bardziej wielobiegunowy, policentryczny, pluralistyczny i pod względem ideowym bardziej polifoniczny. Rywalizacja będzie rozgrywać się na poziomach regionalnych i na globalnym. Stany Zjednoczone nie będą w stanie utrzymać swojej dominacji, dlatego muszą postawić na rozwiązania wielostronne. Same nie poradzą sobie z odpowiedzialnością za utrzymanie porządku światowego.

Największe wyzwanie i zagrożenie dla stabilności systemu międzynarodowego wynika z rosnącej liczby państw upadłych i słabych. Nie będą one w stanie utrzymać porządku na własnym terytorium. Mogą więc stać się rozsadnikami niestabilności i niepokojów w swoim otoczeniu. Aktualnym przykładem są takie kraje, odległe od Polski, jak Somalia, Libia czy Sudan Południowy. Ale przecież i w bliskim sąsiedztwie nie brakuje przykładów państw, znajdujących się na granicy upadku. W najbliższej przyszłości do tego grona mogą dołączyć kolejne państwa, zwłaszcza w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Co gorsza, chaos będzie sprzyjał rozmaitym patologiom, które w obliczu upadku struktur państwowych trudniej będzie opanować.

Wojny nie znikną ze stosunków międzynarodowych. Można będzie spodziewać się kolejnych „wojen zastępczych”, jak te, które toczą się obecnie w Jemenie, w Syrii, czy na Ukrainie. Jest wysoce prawdopodobne, że nowe państwa będą próbowały wejść w posiadanie broni jądrowej oraz środków jej przenoszenia.
Zaostrzy się też wyścig zbrojeń w kosmosie i cyberprzestrzeni. Eksperci przestrzegają przed wzrostem zagrożenia ze strony hybrydalnych aktorów niepaństwowych, jak tzw. Państwo Islamskie czy międzynarodowe organizacje przestępcze. Będzie im niewątpliwie sprzyjać rozwój nowych technologii, przez co terroryści i przestępcy wejdą w posiadanie relatywnie tanich, ale potencjalnie bardzo destrukcyjnych środków rażenia.

W nadchodzących dekadach wyzwaniem stanie się utrzymanie bezpieczeństwa migracyjnego. Problem niekontrolowanego napływu mas uchodźców, uciekinierów, banitów i wszelkich nieszczęśników pozbawionych swojej ojczyzny – będzie potęgowany wraz z rosnącą populacją obszarów biedy i wykluczenia w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej. Towarzyszyć temu będą kryzysy żywnościowe i trudności z dostępem do wody pitnej.

Konieczność mądrego zarządzania światem

Agresywne ideologie globalnej „świętej wojny” o podłożu fundamentalistycznym, wzrost nacjonalizmów i odżywanie rasizmu jedynie spotęgują skalę zagrożeń, i to także na obszarach starej cywilizacji europejskiej. Dlatego na tle tej pesymistycznej diagnozy wszyscy, którzy w swoich analizach sceny międzynarodowej kierują się racjonalnością stają przed koniecznością podjęcia zespolonego wysiłku na rzecz mądrego „zarządzania” globalnymi problemami, zwłaszcza problemami bezpieczeństwa. Istotą tego zarządzania są negocjacje międzynarodowe.
Należałoby wrócić do rozmaitych formatów rokowań dwustronnych i wielostronnych, pozwalających przede wszystkim bezpośrednio komunikować się rządom i przywódcom politycznym. Na razie, jak widać, mało komu zależy na zmianie optyki z konfrontacyjnej na negocjacyjną. Media zachodnie nie są skłonne w swojej masie promować krytyczne myślenie na temat zagrożeń wojennych we współczesnym świecie. Mało kto odważa się proponować odwrót od dotychczasowej polityki budowania hegemonii militarnej Ameryki.

Dzisiejszy świat jest zdezorientowany, gdyż w rezultacie wojny informacyjnej nie wiadomo do końca, kto ma rację, a kto jej nie ma. Sam prezydent USA dostarcza na co dzień wielu niespodzianek, choćby w postaci niezrozumiałych decyzji personalnych w swojej administracji. Niekiedy wydaje się jednak, że spoza chaotycznych posunięć i niespójnych wypowiedzi zaczyna wyłaniać się całkiem odważne i konsekwentne dążenie do zdemontowania globalnego militarnego imperium Ameryki, opartego na niekończących się wojnach i interwencjach zbrojnych. Gdyby wycofanie sił amerykańskich z Syrii okazało się początkiem realizacji tej strategii, to należałoby na zachowanie Trumpa spojrzeć z większym respektem i uznaniem.
Wielu obserwatorów nie wyobraża sobie innych Stanów Zjednoczonych, jak tylko strażaka gaszącego wszelkie pożary wybuchające w różnych punktach globu. Choć Ameryka sama często bywa ich sprawcą, to jednak większość tzw. społeczności międzynarodowej – często pod wpływem machiny propagandowej USA - uważa rolę strażaka za ważniejszą od roli podpalacza. Taka jest zresztą funkcja wszelkiej maści militaryzmów, że same nakręcają koniunkturę zagrożeń, aby udowadniać urbi et orbi swoją rację bytu, kolejne wydatki na zbrojenia itd.

Jeśli jednak kalkulacje Trumpa są prawidłowe, to wycofanie się z wielu zobowiązań wojskowych Ameryki przynajmniej w pewnym zakresie jest możliwe. Być może u podstaw tego działania leży wyłącznie merkantylny światopogląd gospodarczy Trumpa, ale nawet gdyby zabrakło mu jakiejś głębszej filozofii dotyczącej przebudowy ładu międzynarodowego, to i tak istotna wyrwa w dotychczasowym myśleniu o zaangażowaniu globalnym Stanów Zjednoczonych zostanie uczyniona. A to daje nadzieję na kreowanie nowych idei i koncepcji rozbrojeniowych między największymi potęgami, pozwala na rewizję polityki eskalowania napięć w konfliktach regionalnych, rezygnację z ekspansji ideologicznej Zachodu na rzecz uznania pluralizmu i policentryzmu w stosunkach międzynarodowych.
W ten sposób wahadło koncentracji sił w skali globalnej zaczęłoby podążać w stronę przeciwną, od hegemonii do poligemonii (wielokąta potęg). Ta doktrynalna rewizja byłaby z jednej strony odzwierciedleniem postępującej realnej degradacji potęgi Stanów Zjednoczonych, ale z drugiej strony mogłaby stanowić środek ubezpieczający ową degradację, z czasem zaś środek legitymizujący „zrelatywizowany” status Ameryki pośród wielkich potęg.
Obecnie mało kto zastanawia się nad tymi kwestiami, choć wielu prorokuje, że ze względu na wzrost potęgi Chin kończy się era Ameryki. Może właśnie Donald Trump jest najbliżej zrozumienia konieczności tej adaptacji, ale póki co spotyka się nie tylko z oporem potężnego establishmentu wewnętrznego, ale także z krytyką zewnętrznych sojuszników i partnerów.
Stanisław Bieleń

Od Redakcji: powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Opcja na prawo” nr 1/154/2019
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.