Żyjemy w czasach anemokracji. Greckie słowo anemos (wiatr) przydaje się dla wyjaśnienia istoty dzisiejszych zachowań politycznych. Rzucanie słów na wiatr, pustosłowie, czcza gadanina i fałszywe obietnice wyborcze – wszystko to pokazuje, na jakim poziomie toczy się debata, spór czy dyskurs polityczny.
Slogany i frazesy zastępują realne programy polityczne. Nikt nie przywiązuje wagi do spierania się o pryncypia i wartości, nie liczy się logika wywodów i autentyczne znaczenie terminów, do lamusa odeszło myślenie przyczynowo-skutkowe. Wiedzę fachową i ekspercką zastąpiły „prawdy objawione” i wymyślone na potrzeby chwili.
Żenujący poziom intelektualny, a nawet językowy wielu kandydatów prawie nikogo nie zaskakuje i nie dziwi. Autorytety naukowe, niezależnie od dyscypliny, ulegają na naszych oczach erozji i świadomej deprecjacji.
Zanik dziennikarskiej rzetelności kompensuje zwykła demagogia, manipulacja oraz brak profesjonalizmu i bezwstyd, wyrażające się w chwytliwych i bzdurnych nagłówkach, pomówieniach, insynuacjach, kłamstwach i zniesławieniach.
Najgorsze jednak jest to, że partie pretendujące do rządzenia wielomilionowym społeczeństwem licytują się nawzajem, wpadając w pułapki demagogicznych argumentów, aby w imię zanegowania programów politycznych konkurentów, dezawuować przy okazji zdobycze współczesnej wiedzy naukowej.
Nastąpiło pomieszanie celów i środków, nie wiadomo co jest strategią, a co taktyką postępowania politycznego. Liczą się osobiste, egoistyczne kaprysy i zachcianki, emocje dominują nad rozumem, a polityczni bossowie w praktyce nie wiedzą, dokąd prowadzą swoje społeczeństwa i państwa w dłuższej perspektywie.
Nikt nie pyta o kwalifikacje do rządzenia i kompetencje, które powinny być podstawą legitymizacji współczesnych elit politycznych. Usłużni eksperci i serwilistyczni doradcy potrafią uzasadnić i usprawiedliwić każdy absurd i każde fałszerstwo.
Kampanie wyborcze przybierają charakter karnawałowych festynów, a ich mottem jest hasło przypominające antyczne panem et circenses, schlebiające tanim gustom i tandetnym publicznym rozrywkom, a także hojnemu rozdawnictwu. Pobudza to do udziału w wyborach tę część społeczeństwa, która nie jest ani dobrze wyedukowana, ani wyrobiona politycznie. Gdyby przeprowadzić wśród tych obywateli egzamin z zasad demokracji, czy choćby podstaw konstytucji, to okazałoby się, że jedynie znikomy ułamek procenta poradziłby sobie z prawidłowymi odpowiedziami. Wszak tu nie o wiedzę chodzi.
Anemokracja wyraża się w zniszczeniu standardów przyzwoitości w polityce. Każdy obecnie może pretendować do roli reprezentanta suwerena, nie mając ku temu ani kwalifikacji merytorycznych, ani moralnych. Wybory mają zresztą charakter fasadowy i rytualny. O wyborze decyduje bowiem wola prezesów i miejsce na liście komitetu wyborczego, a nie oferta kandydata.
Trwa prosta reprodukcja elit, oparta na powiązaniach koteryjnych, partyjno-oligarchicznych i lobbingowych. Skutkuje ona niską jakością kadr zarządzających i administrujących państwem. W konsekwencji postępuje biurokratyzacja aparatu państwowego, który staje się wyobcowanym instrumentem dominacji państwa nad obywatelami.
Kampanie wyborcze mają charakter widowiskowy, często kiczowaty, pretensjonalny, acz merytorycznie powierzchowny. Nie wywołują żadnej dyskusji, która w żywotnych sprawach dla społeczeństwa i państwa prowadziłaby do jakiegokolwiek konsensusu. Domniemany konsensus, czyli brak sprzeciwu dotyczy natomiast takich spraw, wokół których praktycznie się nie dyskutuje, na przykład bezapelacyjnego zagrożenia ze strony Rosji (wszystko jedno czy realnego, czy wyimaginowanego), albo kosztownego sojuszu militarnego z Ameryką (który nie wiadomo, jakie przyniesie konsekwencje).
Cynicy i ludzie wyrachowani skrywają się za słusznymi postulatami zagwarantowania bezpieczeństwa, nie zważając ani na koszty materialne, ani na konsekwencje jednostronnych uzależnień od amerykańskiego hegemona.
Manipulacje służą cynicznemu odwracaniu uwagi społeczeństwa od spraw naprawdę ważnych. Sprzyjają rozbudzeniu plemiennych instynktów solidarnej wspólnoty, której zagrażają wyimaginowane niebezpieczeństwa. Prawdziwymi (np. rzeczywistym stanem finansów publicznych, zanieczyszczeniem środowiska, negatywnymi skutkami monokultury węglowej i ocieplenia klimatycznego, deficytem wody, pustynnieniem gleb, załamaniem opieki zdrowotnej, itd.) nikt nie zawraca sobie głowy. Padają natomiast obietnice, nawet konkretne daty rozwiązania tych problemów, ale z rzeczywistością nie ma to nic wspólnego.
Państwo to wspólna sprawa
W Polsce brakuje przede wszystkim mechanizmów państwowych oddzielonych od bieżącej walki politycznej. Polska kultura polityczna nie przyjęła wzorów zachodnich, związanych zwłaszcza z apolitycznością biurokracji państwowej (służby cywilnej) i jej służebnością wobec interesów państwa, a nie koterii politycznych. Nasze wzory przypominają rozwiązania wschodnich reżimów, od których werbalnie chcielibyśmy być jak najdalej. W praktyce jednak występuje silna „azjatyzacja” kultury politycznej. Brakuje polityk instytucjonalnych, które byłyby przekazywane kolejnym ekipom rządzącym, niezależnie od ich ideowej proweniencji. Byłyby również w stanie mobilizować energię społeczną dla realizacji celów korzystnych dla całego państwa.
Rząd finansuje z pieniędzy publicznych kampanię wyborczą. Funduje dodatkowe obciążenia dla przedsiębiorców, obiecując podwyżki najniższego wynagrodzenia. Jak za czasów „realnego socjalizmu” rządzący próbują dekretować podział bogactwa społecznego, zmierzając do obiecywanego dobrobytu na skróty.
Nie od dzisiaj wiadomo, że wpuszczanie pieniądza na rynek generuje inflację. Wystarczy przyjrzeć się wpływowi 500+ na koszt zakupu koszyka podstawowych produktów. Wielu ekonomistów nazywa to niefrasobliwym majstrowaniem przy gospodarce. Uderza przy tym niesymetryczne i nierówne traktowanie przedsiębiorców rodzimych w stosunku do zagranicznych gigantów i korporacji międzynarodowych.
Zwolnienia z podatku, dotacje i subwencje są na porządku dziennym, ale nie dotyczą one narodowej sfery gospodarki. Podobne zjawisko preferowania i inwestowania w obce gałęzie przemysłu odnosi się do zamówień dotyczących uzbrojenia armii. Państwo jest bezwzględne i opresyjne wobec słabych politycznie i ekonomicznie, ale miękkie i wyrozumiałe wobec potentatów – krajowej oligarchii i zagranicznych ośrodków władzy i kapitału.
Populizm i ciągoty autorytarne idą ze sobą w parze. Rządzący traktują państwo jak prywatną korporację. Czują się jej właścicielami i nie ukrywają, że należy im się odpowiedni zysk. Koncentracja władzy w ręku najwyższych funkcjonariuszy państwowych i brak kontroli prowadzą do rozkwitu rozmaitych patologii. Następuje przesuwanie ośrodków decyzyjnych do ciał nieformalnych i pozakonstytucyjnych. Podporządkowanie władzy wymiaru sprawiedliwości i kontroli, służb specjalnych i policji wzmaga bezkarność i arogancję, które to zjawiska są typowe dla reżimów dyktatorskich i nepotycznych.
Z wnikliwej obserwacji wynika, że kandydaci wygłaszający płomienne zapewnienia, tak naprawdę gardzą elektoratem, uznając – jak mawiano już w XVIII wieku – że „lud jest naiwny i głupi”. Źródła pogardy dla zwykłych ludzi sięgają postszlacheckiego dziedzictwa, ale także nomenklatury komunistycznej.
Elity współczesne nie dokonały takich przewartościowań w swoich wzorach zachowań, aby naprawdę szanować ludzką godność, upowszechniać kulturę dialogu i porozumienia opartego na kompromisie (wystarczy przywołać żenujące potraktowanie strajkujących nauczycieli czy osób niepełnosprawnych). Z wyborczych obietnic nikt przecież naprawdę nikogo nie rozlicza, a po zwycięskich wyborach można znowu zapomnieć o jakichkolwiek ograniczeniach, wynikających z prawa, a tym bardziej z moralności.
Historia – broń obosieczna
Historia stała się polem bitwy, a osławiona „polityka historyczna” rządzących nie tylko pochłania olbrzymie środki publiczne, ale także poprzez manipulowanie narracją historyczną buduje kolejne źródła polaryzacji politycznej społeczeństwa.
Na temat mitologizacji i zakłamywania historii pod kątem bieżących celów politycznych napisano wiele tomów, ale na nieczytającej i leniwej myślowo części elektoratu nie robi to żadnego wrażenia. Kogo obchodzi weryfikacja fałszerstw historycznych, jeśli dla wielu ludzi ważniejsze są populistyczne i schlebiające gustom prostego ludu obietnice wyborcze? Brak refleksji krytycznej wobec własnej historii powoduje przywiązanie Polaków do czarno-białych schematów, irracjonalnego heroizmu i bezsensownych ofiar. Duża w tym wina wadliwej edukacji historycznej. Wygląda na to, że rządzącym zależy na wyborcach bezmyślnych i posłusznych, zewnątrzsterownych i przekonanych – jak w dawnych wiekach – o jakiejś nadzwyczajnej misji i preponderancji kulturowej w skali Europy i świata.
Mimo że od 1989 roku mijają trzy dekady, to punktem odniesienia w debacie politycznej jest ciągle okres Polski Ludowej. Wypowiedzi polityków na ten temat rażą jednak swoją ahistorycznością, prowincjonalnym zacietrzewieniem i chęcią wymazania części historii. Zapomina się świadomie o uwarunkowaniach geopolitycznych tamtego czasu. Polska stanowiła państwo satelickie Moskwy, ale dla wszystkich na Wschodzie i Zachodzie było rzeczą oczywistą, że jej powojenna zachodnia granica, wytyczona z woli i przy determinacji Stalina, została uznana dzięki ZSRR.
Po upadku komunistycznego imperium polskie rządy zapomniały o tych gwarancjach, ciesząc się zarówno z historycznej klęski Niemiec, jak i rozpadu państwa radzieckiego.
Drażnienie obu sąsiadujących z Polską mocarstw pretensjami historycznymi nie sprzyja jednak dzisiejszej stabilności geopolitycznej. Unia Europejska nie przyjęła na siebie żadnych zobowiązań dotyczących geopolityki, a ta, jak wiadomo, jest funkcją zmiennych układów sił. Jeśli Rosja stanie się kiedyś rzeczywistym partnerem zachodnich potęg, interesy Polski zostaną kolejny raz złożone na ołtarzu wielkomocarstwowych stosunków. Kto wątpi, że historia lubi się powtarzać, ten jest naiwnym idealistą.
Rządzący i kandydaci do rządzenia przypisują sobie monopol na patriotyzm i wyjątkowe dziejowe posłannictwo. Wszystkim, którzy mają odmienne zdanie na temat pojmowania rzeczywistości politycznej, bądź interpretacji wydarzeń historycznych, odmawiają racji. Ba, wprost przypisują działanie na szkodę, zdradę ideałów i zaprzaństwo. Temu służy obwinianie poprzednich ekip rządowych, włącznie z groźbą postawienia ich liderów przed najwyższymi trybunałami. Posługują się przy tym magicznym zaklęciem „racji stanu”, która jest osobliwie pojmowana wyłącznie jako synonim dobra, gdy tymczasem racja stanu, zawiera w sobie wszystkie dobre i złe strony władzy.
Jeśli racja stanu utożsamiana jest z racją rządzących, a ci postępują niekoniecznie mądrze i etycznie, to okazuje się, że w imię tej mglistej kategorii popełniano nieraz w historii okrutne zbrodnie.
Nowoczesne państwa nie sięgają już do tej anachronicznej legitymacji, usprawiedliwiającej wszelkie, także błędne i niesprawiedliwe decyzje. Demokratyczna legitymizacja władzy publicznej nakazuje posługiwać się kategorią interesu społecznego w jego różnych wymiarach – podmiotowych i przedmiotowych. Narodowy wymiar interesu jest powszechnie rozumiany jako wartość odpowiadająca ogółowi społeczeństwa, narodowi obywatelskiemu, a nie jakiejś uprzywilejowanej grupie ludzi sprawujących władzę. Dzisiejsze rządy są legitymizowane w wyborach powszechnych i dzięki poparciu obywateli mają mandat do sprawowania władzy wyłącznie w ich imieniu i interesie, a nie interesie własnym!
W polskiej anemokracji występuje rażąca selektywność i rozdwojenie jaźni w pojmowaniu tożsamości. Owszem, Polska ma być europejska w dostępie do wszelkich apanaży, ale daleka od „eksperymentów kulturowych czy obyczajowych”. Unika się dyskusji na temat potencjału innowacyjnego Europy, ile i jak moglibyśmy się nauczyć od narodów mających cywilizacyjne przewagi nad nami. Nikt nie podnosi problemu edukacji społeczeństwa, jak osiągnąć nie tylko poziom materialny istniejący w Niemczech, czy szerzej w Unii Europejskiej, ale także jak zbudować wysoką kulturę polityczną i obywatelską, stworzyć podobne gusta i aspiracje.
Państwo dobrobytu to nie tylko pełna kiesa i rozpasana konsumpcja, to przede wszystkim zmiany mentalne w kierunku demokracji uczestniczącej i sprawiedliwej redystrybucji bogactwa społecznego, a także odpowiedzialności za wspólnotę, od lokalnej począwszy, na globalnej kończąc.
Nikt z rządzących nie zastanawia się nad tym, jak nowoczesną polskość wpisać w szerszy kontekst europejski. Przeciwnie, rządzących Polską interesuje to, jakie trwałe bariery zbudować, by polskość zakonserwować w prowincjonalnym zaścianku, w narodowym egoizmie i uprzedzeniach do innych. Sięganie do haseł nacjonalistycznych i ksenofobicznych to typowe metody budowania syndromu oblężonej twierdzy. Sprzyja temu instrumentalizacja Kościoła i upolitycznienie religii katolickiej.
W sprawach polityki zagranicznej elity polityczne nie potrafiły wykreować oryginalnej myśli politycznej, sięgając do mitomanii własnej wielkości, albo do koncepcji historycznie przebrzmiałych (od idei Międzymorza, poprzez pomysły Jerzego Giedroycia, po ideę jagiellońską). Elity polityczne są wyobcowane i coraz bardziej izolowane, a przez to narażone na rozmaite upokorzenia. Te upokorzenia mogą być udziałem nie tylko konkretnych osób, ale także państwa i jego autorytetu. Nie stworzono profesjonalnego aparatu służby zagranicznej, ani niezależnych ośrodków analitycznych i eksperckich, które byłyby w stanie pokazać prawdziwy obraz sytuacji. Z tych wszystkich powodów występuje dezorientacja w rozpoznawaniu trendów w polityce międzynarodowej i przemian zachodzących w poszczególnych państwach.
Geopolityka kompleksów
Z obserwacji procesów ekonomicznych wynika, że system międzynarodowy znalazł się w trudnym momencie, kiedy załamuje się przewaga cywilizacyjna Zachodu, podważa się przywództwo Stanów Zjednoczonych, a wyłania się globalny kapitalizm wielobiegunowy, póki co bez naczelnego hegemona. Słabnąca pozycja USA skłania je do podejmowania chaotycznych, awanturniczych działań i do militarnego angażowania się w różnych rejonach świata.
Rywalizacja o utrzymanie dotychczasowych i walka o nowe strefy wpływów prowadzi do ożywienia wyścigu zbrojeń, który może doprowadzić do nieobliczalnego starcia.
USA poniosły porażki w Afganistanie, Iraku, Libii i w Syrii, doprowadzając te państwa do ruiny. Celem odwrócenia uwagi od tych porażek kreują nowe źródła zagrożeń (np. Iran), a wielu polityków na świecie daje się omamić tej propagandzie. Tworzy się klimat nowej „zimnej wojny”, aby uzasadniać dążenia militarystów amerykańskich do wypróbowania kolejnych generacji broni, na której produkcję nakłady są większe niż za czasów istnienia radzieckiego „imperium zła”.
Na takim tle Polsce wmawia się, że jest ciągle ofiarą rosyjskiego imperializmu, zatem powinna wchodzić w takie powiązania z Zachodem, zwłaszcza ze Stanami Zjednoczonymi, aby odsuwać od siebie jak najdalej rosyjskie zagrożenie.
Tymczasem nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Dzisiejsza Rosja nie jest dawnym Związkiem Radzieckim. Postawy polskich polityków wobec Rosji są oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji, pchającej Polskę w ramiona Ameryki, stawiającej ją w pozycji największego wroga Rosji, a być może także „zapalnika” konfliktu globalnego.
Militarystyczna i agresywna geostrategia amerykańska czyni z Polski państwo frontowe w konfrontacji z Rosją. Mało kto dostrzega paradoks, że im więcej amerykańskiej obecności wojskowej na obszarze Polski, tym będzie ona bardziej zagrożona, a mniej bezpieczna.
Paradoks baz amerykańskich (wszystko jedno pod jaką nazwą) polega właśnie na tym, że zamiast ochrony przed atakiem z zewnątrz, będą one taki atak prowokować. Jest przecież dość oczywiste, że system zbrojeń amerykańskich w Polsce staje się elementem strategii ofensywnej i uderzeniowej na Rosję. Gdy ta zareaguje swoim zdecydowanym sprzeciwem, możemy mieć do czynienia z „polskim kryzysem rakietowym”, przypominającym odległe czasy kryzysu karaibskiego 1962 roku.
Pośród polskich elit politycznych istnieje przekonanie, że im większe będzie zaangażowanie Waszyngtonu w sprawy regionu, tym silniejsze będą motywacje kolejnych administracji amerykańskich do poświęceń w obronie tej części świata. Pomija się w tym kontekście wielostronną strategię Stanów Zjednoczonych, które prowadzą grę na wielu globalnych azymutach i w imię swoich egoistycznych interesów uprawiają politykę dynamiczną, pełną przewartościowań i zwrotów w duchu Realpolitik. Wbrew temu, co się sądzi w Warszawie, w odniesieniu do Rosji dzisiejsze sprzeczności interesów państw Zachodu, w tym USA, nie mają charakteru antagonistycznego. Mimo doraźnie zarządzanych wobec Rosji sankcji, jej stosunki dyplomatyczne z Zachodem mają charakter otwarty i nie pozbawiony elementów współpracy. Tymczasem Polska przyjmując pryncypialne antyrosyjskie stanowisko wyklucza siebie z wszystkich możliwych „formatów” dialogu.
Przyjęcie tezy o śmiertelnym zagrożeniu dla interesów egzystencjalnych Polski ze strony Rosji służy kręgom politycznym – tak obozu rządzącego, jak i szerokiej opozycji – do podejmowania bądź promowania inwestycji kosztownych, a nawet szkodliwych (np. w zakresie uzbrojenia czy zakupu drogiego gazu amerykańskiego). Stanowi kamuflaż dla rosnących uzależnień od decydentów zewnętrznych i rozmaitych grup interesu, a także pretekst do zamykania ust krytykom obranego kursu w polityce.
Mamy do czynienia ze zjawiskiem nachalnej sekurytyzacji, czyli budowania wiedzy o pewnych podmiotach czy zdarzeniach jako wyjątkowo groźnych zagrożeniach. Ich urzędowe i medialne definicje nie podlegają dyskusji. Są wyłączone z debaty publicznej, mimo że dotyczą spraw o strategicznym znaczeniu dla państwa i kolejnych pokoleń obywateli.
Co jakiś czas wybuchają spory o podział środków publicznych, zwłaszcza na tle kolizji między potrzebami pogodzenia bezpieczeństwa socjalnego (safety) z bezpieczeństwem rozumianym jako obrona przed zagrożeniami (security). Można obawiać się, że ze względu na konfliktową alokację publicznych środków dojdzie w przewidywalnej przyszłości do poważnego kryzysu społecznego. Brakuje na ten temat jawnych i rzetelnych ekspertyz, opartych na bezstronności i fachowości.
Doświadczenia ostatnich lat dobitnie pokazują, że dotychczasowa manifestacyjnie proamerykańska polityka Polski nie przynosi pożądanych efektów. Jest wyrazem słabości i politycznej dezorientacji, wynikającej z braku zręczności i niezrozumienia mechanizmów gry rozmaitych sił za oceanem.
Wycofanie się ze zmian w ustawie o IPN pod presją środowisk żydowskich z Ameryki i Izraela, a także w wyniku nacisków samego Waszyngtonu dowodzi, że w godzinie jakiejkolwiek, nawet dość banalnej próby, związek Polski z USA przybiera skrajnie trudny charakter, a „parasol ochronny” staje się wątpliwy. Widać przy tym wyraźnie, że bezpieczeństwa nie można kupić raz na zawsze i że ma ono swoją cenę wcale niepolegającą na kosztach kupowanych w USA samolotów i rakiet, czy gotowości bojowej amerykańskich żołnierzy, stacjonujących na polskiej ziemi. Istota gwarancji sprowadza się do woli respektowania statusu państwa polskiego, poważania jego autorytetu. Jeśli brakuje tych wartości, stajemy się państwem niepoważnym i marginalizowanym, wobec którego wszelkie, nawet najmniej eleganckie wolty są dopuszczalne i możliwe.
Przypadek Polski pokazuje, że słabszym państwom o wiele trudniej przychodzi realizacja rozmaitych zamierzeń wbrew interesom silniejszych graczy. Dlatego tak ważne jest mądre skorelowanie własnych wizji ładu międzynarodowego z pomysłami i wyobrażeniami państw o uznanym statusie, które mają szansę realizacji. W tym kontekście potrzebne jest uczestnictwo w rozmaitych grupach kontaktowych, inicjujących, konsultacyjnych, sterujących, zarządzających i decyzyjnych, przede wszystkim w ramach największego ugrupowania integracyjnego, jakim jest Unia Europejska.
Dzięki dobremu przygotowaniu i wyspecjalizowaniu się w określonych obszarach czy zagadnieniach, Polska ma szansę na wypracowanie interesującej oferty międzynarodowej. Warunkiem podstawowym jest jednak wyzbycie się etnocentryzmu i egocentryzmu rządzących.
Politycy w państwie demokratycznym zmieniają się u władzy dzięki alternacji sił politycznych, a państwo, które stawia na trwałe zaangażowanie i demonstruje wolę uczestnictwa w rozwiązywaniu trudnych problemów zdobywa nie tylko coraz większy szacunek, ale wpływa także na kształtowanie wzorów zachowań i reguł gry w środowisku międzynarodowym.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia oraz śródtytuły pochodzą od Redakcji.