Kryzys Zachodu i nowe potęgi
Problemem dla wspólnoty euroatlantyckiej stał się brak konsolidacji funkcjonalnej i odśrodkowe postawy USA, Turcji czy Francji. Sojuszem Północnoatlantyckim rządzą obecnie dwie geopolityki – egoizmów i strachu. Tę pierwszą uprawiają najsilniejsi uczestnicy, kierujący się ambicjami przywódczymi i dysponujący atutami samodzielności strategicznej. Drugą natomiast manifestują państwa przyjęte jako „sieroty” po bloku wschodnim w ramach strategii bandwagoning. Te ostatnie chcą narzucić własne ambicje i lęki całemu Zachodowi, zapominając, że znalazły się w koalicji na zasadzie „późno przychodzących” klientów i petentów. To w sposób naturalny wywołuje rozmaite perturbacje natury psychologicznej. Asymetria sił w sojuszu zawsze rodzi nieporozumienia i wymaga skrupulatnego przestrzegania zasad solidarności koalicyjnej.
Co dotyczy Polski, to jak stwierdza jeden z analityków, Łukasz Gadzała (Rzeczpospolita, 27.11.19) - „od dawna popycha (ona) NATO w kierunku rozwiązań militarnych, a to siłą rzeczy spotyka się z oporem największych europejskich sojuszników, którzy najchętniej rozwiązaliby konflikt na Ukrainie na drodze dyplomatycznej i z większym spokojem oceniają zagrożenie ze Wschodu (...). Ponadto w ostatnich latach Polskę zdają się interesować jedynie gwarancje zawarte w artykule 5., który mówi o kolektywnej obronie w przypadku ataku na jednego członka sojuszu.
Nie przywiązujemy jednak najmniejszej wagi do pierwszych artykułów Traktatu Północnoatlantyckiego, mówiących o konieczności przestrzegania reguł demokracji i praworządności i o rozstrzyganiu konfliktów lub sporów na drodze dyplomatycznej. Na Zachodzie jesteśmy więc postrzegani jako państwo, które powoli odchodzi od liberalnej demokracji, a w kontaktach z innymi jest roszczeniowe i konfliktowe”.
Coraz większym wyzwaniem i źródłem zagrożeń dla stabilności systemu międzynarodowego są Chiny. Okres pozimnowojenny był dla nich epoką „pokoju przez handel i wzrost gospodarczy”. Paralelne interesy z Rosją, zwłaszcza wobec państw Azji Środkowej i w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy powodowały utrzymywanie w miarę stabilnej regionalnej równowagi sił.
Po drugiej stronie protekcja amerykańska odgrywała ważną rolę w pokojowym rozwoju Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, a szerzej całej Azji Południowo-Wschodniej i Południowej. Amerykanie lubią powoływać się na swoją rolę hojnego protektora, zapominając jednak o swoich niechlubnych kartach zaangażowania w Azji, jak choćby podczas wojny wietnamskiej. Powstrzymywanie i odpychanie komunizmu – chińskiego i radzieckiego – miało swoją okrutną cenę, zapłaconą także przez samą Amerykę.
Po zakończeniu „zimnej wojny” Stany Zjednoczone przybrały pozę „łagodnego hegemona”, co znalazło akceptację pośród wszystkich azjatyckich graczy stawiających na bogacenie się dzięki procesom rosnącej współzależności, współpracy i integracji gospodarczej.
Chiny wpasowały się w te trendy, wykazując jednocześnie coraz większe aspiracje mocarstwowe, będące konsekwencją dynamicznego, by nie powiedzieć eksplozywnego wzrostu gospodarczego (w 2019 roku udział Chin w globalnej gospodarce mierzony wg PKB wyniósł już prawie 20%).
W efekcie nieustępliwość w obronie swoich wartości doprowadziła do podobnego efektu zakłóceń porządku azjatyckiego, jak stało się to ze względu na pretensje geopolityczne Rosji w Europie. Wraz z potęgą gospodarczą i wysoką pozycją w handlu międzynarodowym Chiny zaczęły wykazywać aspiracje w dziedzinie potęgi wojskowej, co naraża je na konfrontację z największym rywalem, jakim są Stany Zjednoczone. W literaturze ten fenomen opisano jako „pułapkę Tukidydesa”, pokazującą nieuchronność wojny spowodowanej obawami Sparty przed wzrostem potęgi Aten.
Niektórzy obserwatorzy przywołują w tym kontekście aspiracje mocarstwowe Niemiec w ostatnich dekadach XIX wieku, dlatego posługują się metaforą „wilhelmińskich” Chin doby współczesnej. W historii trudno wprawdzie o proste analogie, ale ostrzeżenia płynące ze strony mocarstwowych Chin są zbyt poważne, aby je lekceważyć.
Na razie można jedynie stwierdzić, że kolejna teoria Zachodu poniosła porażkę. Według niej wzrost gospodarczy sprzyja tendencjom demokratyzacyjnym, a w rezultacie budowie demokracji. Tymczasem Chiny nie zamierzają zmieniać swojego reżimu opartego na oligarchii komunistycznej, a ich polityka zagraniczna nie ma nic wspólnego z liberalnymi standardami demokracji. Pozostaje więc jedynie nadzieja, że Państwo Środka, kierując się swoim sinocentryzmem, nie postawi w przewidywalnej przyszłości na imperialne zawojowanie swoich sąsiadów, że skoncentruje się na dalszym bogaceniu i budowaniu „pokoju przez komercjalizację”, jak to ujmuje Bogdan Góralczyk w książce Wielki renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje.
W stosunkach międzynarodowych późnego „pozimnowojnia” następuje policentryzacja i pluralizacja systemowa. Nie ma obecnie jednego mocarstwa, jak w czasach „zimnej wojny”, które dążyłoby do zmiany istniejącego status quo. Można raczej wskazać na kilka potęg, takich jak Rosja, Chiny czy Iran, które w układach regionalnych próbują wpływać na zachodzące zmiany w pożądanym dla siebie kierunku.
Europa jest w stanie sprostać rywalizacji z największymi potęgami kształtującego się policentrycznego ładu międzynarodowego pod warunkiem maksymalnej konsolidacji sił. Wymagałoby to jednak ściślejszej integracji państw strefy euro, europejskiej armii i wspólnego przemysłu zbrojeniowego oraz strategicznego dialogu na partnerskich zasadach z Rosją, Chinami i USA.
W odróżnieniu od czasów zimnowojennych, żadne z wielkich mocarstw nie stawia obecnie na uniwersalną krucjatę ideologiczną, ani na samowystarczalność czy izolowanie się od reszty świata. Co najważniejsze, nie kieruje swojej gospodarki na przygotowania do wojny. Pragmatyczne podejście do realizacji interesów, opartych często na globalnych współzależnościach i grze zbiorowej daje nadzieję, że ryzyko wybuchu wielkiej wojny ulega oddaleniu. Nikt nie ma wyraźnych motywacji ani intencji, aby taką wojnę wzniecić. Im silniejsze powiązania ekonomiczne w skali globalnej, tym większe koszty globalnego konfliktu. Nie oznacza to jednak zaniku rywalizacji i walki o prymat, które są nieprzemijającą siłą napędową polityki międzynarodowej.
Ład kooperacyjny czy konfrontacyjny?
W wielu kręgach opiniotwórczych Zachodu panuje przekonanie, że cała wina za naruszenia ładu pokojowego we współczesnym świecie spoczywa na państwach autorytarnych, które skorzystały z „dywidendy pokoju” i zdołały odbudować lub nawet zwiększyć swoją potęgę, zagrażając w różnych częściach świata interesom państw zachodnich. Wskazuje się przede wszystkim na Rosję, Chiny i Iran.
Stanowią one rzeczywiste wyzwanie wobec Zachodu, stawiają bowiem na zdecydowaną obronę swoich wartości cywilizacyjnych, sprzeciwiając się ekspansji wartości i wpływów zachodnich. Sięgają przy tym do uzasadnień nacjonalistycznych i religijnych swoich racji, zabiegając o legitymizację niedemokratycznych reżimów politycznych w oczach obywateli, poprzez gwarantowanie wzrostu gospodarczego i poprawę kondycji materialnej swoich społeczeństw.
Na Zachodzie nie zawsze słusznie określa się te państwa rewizjonistycznymi, gdyż tak naprawdę bronią one uparcie swojego stanu posiadania. W przypadku Chin uderzająca jest ponadto dynamika ich wzrostu gospodarczego i udział w wyścigu technologicznym, co powoduje po stronie zachodniej, zwłaszcza w odczuciu hegemona amerykańskiego, groźbę zepchnięcia go do defensywy i utraty statusu światowego przywództwa.
Naiwnością jest oczekiwanie, że demokratyzacja Rosji, Chin czy Iranu na wzór zachodni jest możliwa i że państwa te po spełnieniu warunków demokracji liberalnej mogłyby stać się współudziałowcami liberalnego ładu międzynarodowego pod dyktando Stanów Zjednoczonych. Takie myślenie jest oderwane od realiów i ich uwarunkowań, ale jest także dowodem na daleko idącą ideologizację w duchu misjonizmu amerykańskiego.
Klęski poniesione przez Stany Zjednoczone w akcjach na rzecz promocji demokracji w okresie pozimnowojennym skłaniają nie tylko do większej powściągliwości, ale także do sceptycyzmu, czy uda się kiedykolwiek zbudować ład demokratyczny w stosunkach międzynarodowych. Wiele wskazuje raczej na to, że przewagę zdobędą mocarstwa autorytarne, które stworzą nową hierarchię międzynarodową (system zwierzchności i podporządkowania). Nie jest wykluczone, że takiej transformacji towarzyszyć będzie chaos i niska przewidywalność zjawisk w życiu międzynarodowym.
Jutrzejszy świat
Świat najbliższych dekad nie będzie miejscem ani szczęśliwszym niż obecnie, ani bezpieczniejszym. Poza państwami rewizjonistycznymi najważniejsze wyzwanie stanowi rosnąca grupa podmiotów niepaństwowych, które będą próbowały przy użyciu różnych środków podważyć istniejący, korzystny dla Zachodu, ład międzynarodowy.
Drugie największe wyzwanie to rosnąca liczba państw upadłych i słabych, które nie będą w stanie utrzymać porządku na własnym terytorium, mogą więc stać się rozsadnikami niestabilności i niepokojów w swoim otoczeniu. Aktualnym przykładem są takie kraje jak Somalia, Libia czy Sudan Południowy. W najbliższej przyszłości do tego grona mogą dołączyć kolejne państwa, zwłaszcza w Afryce i na Bliskim Wschodzie.
Co gorsza, chaos będzie sprzyjał niekontrolowanemu przepływowi broni masowego rażenia oraz wybuchom groźnych epidemii, które w obliczu upadku struktur państwowych trudniej będzie opanować.
Przyszły świat będzie coraz bardziej policentryczny, wielobiegunowy, pluralistyczny i pod względem ideowym bardziej polifoniczny. Rywalizacja będzie rozgrywać się na poziomach regionalnych i na globalnym. Stany Zjednoczone nie będą w stanie utrzymać swojej dominacji, dlatego muszą postawić na rozwiązania wielostronne. Same nie poradzą sobie z odpowiedzialnością za utrzymanie porządku światowego.
Wojny nie znikną ze stosunków międzynarodowych. Można będzie spodziewać się kolejnych „wojen zastępczych”, jak te, które toczą się obecnie między Arabią Saudyjską i Iranem w Jemenie czy w Syrii. Jest wysoce prawdopodobne, że kolejne państwa będą próbowały wejść w posiadanie broni jądrowej oraz środków jej przenoszenia.
Zaostrzy się też wyścig zbrojeń w kosmosie i cyberprzestrzeni. Eksperci przestrzegają przed wzrostem zagrożenia ze strony hybrydalnych aktorów niepaństwowych, jak tzw. Państwo Islamskie czy międzynarodowe organizacje przestępcze. Będzie im niewątpliwie sprzyjać rozwój nowych technologii, przez co terroryści i przestępcy wejdą w posiadanie relatywnie tanich, ale potencjalnie bardzo destrukcyjnych środków rażenia. Bioinżynieria, nanotechnologia, mikrosatelity, broń elektromagnetyczna i hipersoniczna, a także zastosowanie różnego rodzaju broni laserowej – wszystko to diametralnie zmieni oblicze pola walki.
W nadchodzących dekadach wyzwaniem stanie się utrzymanie bezpieczeństwa migracyjnego. Problem niekontrolowanego napływu mas migrantów – uchodźców, uciekinierów, banitów i wszelkich nieszczęśników pozbawionych swojej ojczyzny – będzie potęgowany wraz z rosnącą populacją obszarów biedy i wykluczenia w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej.
Towarzyszyć temu będą kryzysy żywnościowe i trudności z dostępem do wody pitnej.
Pochwała kompromisu
Agresywne ideologie globalnej „świętej wojny” o podłożu fundamentalistycznym, wzrost nacjonalizmów i odżywanie rasizmu jedynie spotęgują skalę zagrożeń, i to także na obszarach starej cywilizacji europejskiej. Dlatego na tle tej pesymistycznej diagnozy wszyscy, którzy w swoich analizach sceny międzynarodowej kierują się racjonalnością stają przed koniecznością podjęcia synergicznego wysiłku na rzecz mądrego „zarządzania” globalnymi problemami bezpieczeństwa.
Istotą tego zarządzania są negocjacje międzynarodowe. Odwołanie do nich jest przejawem racjonalizacji, jeśli chodzi o rozstrzyganie spornych kwestii przy użyciu siły. W miejsce wspomnianej na początku wojowniczej starorzymskiej sentencji warto promować inną mądrość, iż pax melior est quam iustissimum bellum, co w wolnym tłumaczeniu może brzmieć, że każdy dzień nawet najbardziej parszywego pokoju jest lepszy od każdego dnia nawet najpiękniejszej wojny.
Wojna odwołuje się przede wszystkim do instynktów – żądzy władzy, dominacji, odwetu, natomiast negocjacje apelują do rozumu – kalkulacji zysków i strat, obopólnych korzyści, udowodniania swoich racji z respektem choćby dla części racji drugiej strony czy stron.
Negocjacje oznaczają sztukę budowania porozumienia opartego na gotowości brania pod uwagę odmiennych punktów widzenia. Istotą tej funkcji jest osiąganie kompromisu, który jest warunkiem każdego porozumienia. Kompromis polega na wzajemnych (obopólnych) ustępstwach, na zrzeczeniu się całości lub części własnych roszczeń oraz uznaniu roszczenia w całości lub części drugiej strony.
Zgodnie z teorią niemieckiego socjologa Georga Simmla, u podstaw kompromisu leży jeden z największych wynalazków ludzkości – fakt, że nagrodę, będącą przedmiotem konfliktu (na przykład władzę, terytorium, zasoby) można zrekompensować albo poprzez podział, albo na zasadzie odszkodowania. Zawieranie kompromisów wymaga zatem specjalnych umiejętności: polega – po pierwsze – na zdolności dostrzegania, że kompromisowe rozwiązanie jest w ogóle możliwe, a po drugie – na trudnej sztuce odpowiedniego dzielenia nagród lub ustalania stosownych odszkodowań w taki sposób, żeby nie stało się zarzewiem nowych konfliktów.
Kompromis uznaje się za zasadę wspólnego dochodzenia do prawdy, co oznacza, że żaden z partnerów negocjacji nie zmusza drugiego do bezwzględnego podporządkowania się swoim poglądom i przekonaniom, a wręcz przeciwnie, pozostawia mu niezależność jego decyzji. Istotą relacji jest wczuwanie się w punkt widzenia drugiej strony, aby przy dobrej woli przyznać jej choć trochę racji. W ten sposób strony wznoszą się jakby ponad siebie, dążąc ku wspólnocie jednego i tego samego punktu widzenia na sprawy i rzeczy, których negocjacje dotyczą. Partnerzy, podejmując dialog są tym samym gotowi prawdę drugiego partnera uczynić częścią swojej prawdy. To wszystko oznacza, że strony dzielą między sobą zarówno satysfakcję, jak i niezadowolenie z osiągniętego wyniku rozmów. Żadna z nich nie musi być całkowicie zadowolona, ale też nikt nie jest pozbawiony pewnych korzyści, jakie daje porozumienie.
Dwa etosy
Etos rycerski odrzuca przydatność kompromisu, podczas gdy etos kupiecki go akceptuje. Tradycja liberalna Zachodu nawiązuje do sztuki kompromisu w kontekście transakcji handlowych. Kompromis jest bowiem wzorem wypracowanym w trakcie dobijania targu. Najważniejszym motywem zachowań kompromisowych stała się optymalizacja zysku, a nie walka za wszelką cenę, odwoływanie się do celów praktycznych, a nie do dumy i godności. Stąd nastawienia kompromisowe uchodzą w niektórych kręgach kulturowych za nierycerskie czy niehonorowe.
Dzięki nastawieniom kompromisowym na świecie upowszechnia się uniwersalistyczna świadomość o wspólnocie wartości ogólnoludzkich i ich prymacie wobec wartości partykularnych. Poczucie wspólnej odpowiedzialności za losy świata zmusza coraz więcej uczestników życia międzynarodowego do poszukiwań rozwiązań polubownych, opartych na zmyśle pojednania, a nie nieprzejednania.
Niezależnie od wielu irracjonalnych motywów popychających ludzi do walki, to porozumienia i układy oparte na kompromisach, choćby nawet niedoskonałych, są niewątpliwie rezultatem coraz powszechniejszej rozumnej kalkulacji kosztów i korzyści. Podejście takie jest wzmacniane przez tzw. rozwiązania integratywne, które zakładają działania synergiczne, zespolone, na rzecz wspólnej wygranej, a więc takiego pomnażania dóbr, aby ich wystarczyło dla wszystkich, bądź spojrzenia na problem z szerszej perspektywy, uwzględniającej pluralizm punktów widzenia i myślenie w kategoriach celu nadrzędnego. Ogromną rolę w tych sprawach mogą odegrać organizacje międzynarodowe, i te rządowe, od „staruszki” ONZ począwszy, i te pozarządowe, których liczba rośnie w postępie geometrycznym.
Póki w debacie dominuje retoryka oparta na wrogości, obrażaniu drugiej strony, nie ma szans na kompromis i normalność. Widać to w szczególności w stosunkach między Zachodem a Rosją na tle kryzysu ukraińskiego. Od dawna wiadomo, że tam, gdzie nie ma negocjacji, trwają destrukcyjne kłótnie. Unia Europejska jest takim fenomenem kulturowo-cywilizacyjnym, który do perfekcji doprowadził wiązanie interesów państw członkowskich w drodze ciągłych negocjacji i poszukiwania kompromisów. Projekt oparty na założeniu: żadnych zwycięzców ani pokonanych, lecz wspólne korzyści dla państw prowadzących negocjacje - na naszych oczach ulega pewnej erozji, niemniej idea zjednoczonej Europy ma nadal swoich zwolenników i obrońców.
Integrująca się Europa może poszczycić się dorobkiem w dziedzinie wdrażania nowego rozumienia owej synergii, wyrażającej się w jedności politycznej. Jedność, jak wolność, występuje w dwóch postaciach. Istnieje bowiem „jedność narzucona lub wymuszona” oraz „jedność wynegocjowana lub wypracowana w procesie argumentacji” mająca na celu wzajemne porozumienie.
„Jedność narzuconego dogmatu” i „jedność wynegocjowanego kompromisu” różnią się pod względem sposobów ich osiągania, celów, którym mają służyć, oraz stabilności, jaką gwarantują. Jedność narzucona wydaje się trwała, ponieważ opiera się na sile. Występuje jednak wyjątkowo rzadko.
„Jedność negocjowana” może wydawać się niestabilna, z reguły jednak, jeżeli uda się ją osiągnąć, okazuje się o wiele trwalsza i stabilniejsza. Jest tak dlatego, gdyż „jedność narzuconego dogmatu” jest nie do zniesienia przez tych, którzy zostali do niej przymuszeni i prędzej czy później przeciwko niej się zbuntują. „Jedność wynegocjowanego kompromisu” jest szanowana i ceniona przez wszystkich, którzy angażują się w jej uzyskanie, jeżeli faktycznie im na niej zależy.
„Jedność narzuconego dogmatu” ma na celu podporządkowanie słabszych silniejszemu, „jedność negocjowanego kompromisu” – wielostronną współpracę opartą na warunkach zbliżonych do równości. Kto jedność narzuca, działa w przekonaniu, że świat jest możliwy bez antagonizmów. Dlatego dąży do ich likwidacji.
Dążenie do jedności drogą negocjacji wynika ze świadomości, że antagonizmów zlikwidować się nie da, a jeżeli tak, to tylko na chwilę. Częścią tej świadomości jest też to, że antagonizmy są nie tylko destruktywne, ale mogą być konstruktywne. „Jedność narzucona jest tyranią, jedność negocjowana – demokracją” - pisze Adam Chmielewski (Dwie koncepcje jedności: interwencje filozoficzno-polityczne).
Wysokie napięcia w stosunkach międzynarodowych i podsycanie klimatu przychylnego dla zbrojeń i rzemiosła wojennego zmniejszają szanse wykorzystania negocjacji jako instrumentu polityki. Nie przekreślają jednak szans i możliwości. Wszystko zależy od woli politycznej przywódców politycznych. Bez niej niemożliwe jest ani wszczęcie negocjacji, ani ich skuteczne zakończenie.
Nawet największe zaangażowanie profesjonalnych dyplomatów na rzecz zbliżenia między ludźmi kończy się fiaskiem przy braku dobrej woli rządzących. Na stan relacji między państwami i narodami wpływają zarówno czynniki polityczne, jak i kultura osobista, wzajemne sympatie i antypatie przywódców politycznych oraz uczestników rozmów. Gdy wybucha kryzys i leje się krew, jak w Syrii czy na wschodzie Ukrainy, warto pytać, gdzie podziała się polityka, gdzie są wagony pełne negocjatorów, gdzie ambasadorowie dobrej woli i emisariusze pokoju? (Jednym z przejawów kryzysu we współczesnym świecie jest brak charyzmatycznych liderów politycznych, którzy podjęliby ryzyko przeciwstawienia się negatywnym tendencjom czy nastrojom).
Bezkompromisowa Polska
Jesteśmy obecnie świadkami kreowania nowej równowagi międzynarodowej, przywracającej kolektywne i symetryczne – w miejsce monocentrycznych – reguły gry. W tym trudnym polu powracających starć i napięć musi znaleźć dla siebie miejsce Polska. Nie jest to zadanie łatwe w świetle przyjętej strategii subordynacji wobec amerykańskiego patrona i protektora.
Od czasu I Rzeczypospolitej, a w zasadzie od jej nieszczęśliwego końca w XVIII wieku panuje w dużej części polskich elit przekonanie, że postawy kompromisowe i koncyliacyjne są mniej skuteczne i opłacalne niż postawy bezkompromisowe. Wyrazy dobrej woli i wspaniałomyślności mogą być potraktowane przez każdą drugą stronę jako oznaka słabości, uległości czy podstępu. Powoduje to wzrost determinacji na rzecz obrony swoich, nawet mało przekonujących racji. Ponadto zamiast odwołania się do praktycznych celów (co jest typowe dla pragmatycznego etosu kupieckiego), Polacy odwołują się do dumy i godności (do „napuszonego” etosu rycerskiego). Stąd nastawienia kompromisowe uchodzą za „nierycerskie” i „niehonorowe”. Nawet gdy kompromis może być uznawany za efekt nadmiernej ustępliwości, jest jednak zawsze z pragmatycznego punktu widzenia lepszym rozwiązaniem niż klęska, choćby nawet najbardziej „rycerska” i „honorowa”.
Co więc pozostaje czynić, aby przywrócić Polsce i Polakom kulturę kompromisu? Być może będzie to przejaw naiwności i wybujałego idealizmu, jeśli sformułujemy następujący postulat: należy ze szczególną troską podejść do edukacji na rzecz dialogu i porozumienia, tak w stosunkach wewnętrznych, jak i z wszystkimi partnerami i sąsiadami na zewnątrz. Jedynie ludzie wykształceni i mający gruntowną wiedzę o świecie potrafią nie tylko rozmawiać, ale i zrozumieć argumenty drugiej strony, kimkolwiek ona jest – sojusznikiem czy przeciwnikiem. Nie muszą się z nim zgadzać, ale potrafią go wysłuchać. To przede wszystkim brak wiedzy, ignorancja i moralna arogancja, podatność na manipulacje i indoktrynację rodzą napięcia między ludźmi i tworzą grunt dla postaw ekstremistycznych.
W polskiej strategii międzynarodowej zarówno wobec Unii Europejskiej, której Polska jest pełnoprawnym członkiem, jak i wobec Rosji akcentuje się motyw rywalizacji, bez zastanawiania się, do jakich prowadzi on rezultatów. Sama walka nakręca polskich decydentów, daje im poczucie ważności. Prowadzi to jednak do katastrofy. Timothy Garton Ash z Oxfordu przestrzega w następujących słowach: „Jeśli utracimy ducha współpracy i wspólnoty, głęboki nawyk, że przede wszystkim rozmawiamy i negocjujemy, a nie walczymy, jeśli stracimy to, co jest najcenniejszą zdobyczą powojennej Europy, to czeka nas klęska”. (Gazeta Wyborcza, 27-28.02.16).
Przykład konfliktu ukraińskiego pokazuje, że zapomniano o głoszonych przez wiele lat hasłach o konieczności skorelowania działań dyplomatycznych i wojskowych. Idea bezpieczeństwa kooperacyjnego, o której było głośno w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku, zakładająca współpracę z organizacjami i państwami, nawet z tymi o odmiennych punktach widzenia, legła w gruzach. Jesienią 2013 r. zawiodła dyplomacja prewencyjna, kiedy to postanowiono na Zachodzie wykorzystać sytuację i przyspieszyć afiliację Ukrainy z Unią Europejską, doprowadzając do „majdanowego przewrotu” na Ukrainie.
Polska miała niezłą reputację w okresie „zimnej wojny”, począwszy od planu Rapackiego, w kontekście inicjatyw koncyliacyjnych, „budowania mostów”, odprężenia i współpracy ponad podziałami. Stosunki ze Stanami Zjednoczonymi zawsze były na tyle dobre, że dawały nadzieję na uwzględnianie polskich interesów za oceanem jako godnych zauważenia.
Po zmianie systemowych uwarunkowań Polska znalazła się w takim położeniu geopolitycznym, że mogła samodzielnie zdefiniować swoje prozachodnie preferencje, ale bez konieczności eskalacji wrogości wobec Rosji.
Tragedią polskiej polityki w wydaniu wszystkich kolejnych rządów, niezależnie od proweniencji ideowej, było ograniczanie swojego pola manewru do minimum. Uznanie opcji atlantyckiej za bezalternatywną zwolniło polskich polityków, jak i intelektualistów z poszukiwania bardziej zniuansowanej polityki, gwarantującej Polsce bezpieczeństwo, ale i dobre stosunki sąsiedzkie na wszystkich kierunkach. Uwierzono w odzyskanie suwerenności, jakby była ona upoważnieniem do całkowitej dowolności w kreowaniu relacji sąsiedzkich.
Tymczasem okazuje się, że suwerenność państwa stanowi zawsze wypadkową realnego układu sił, a Polska ani w rachubach atlantyckich, ani wschodnioeuropejskich nie wypada najlepiej. Grozi jej przede wszystkim kolejny raz w historii instrumentalne i cyniczne traktowanie przez protektorów i adwersarzy.
Polskie elity polityczne i intelektualne nie nauczyły się wyciągać wniosków z tragicznej historii narodowej i nieszczęsnej geografii politycznej. Nawet postronny obserwator zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że państwo średniej rangi, jakim jest Polska, położone na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych w Europie, może więcej skorzystać na pośredniczeniu, łączeniu, katalizowaniu czy moderowaniu niż na skłócaniu i konfrontacji. Sukces państwa mierzy się jego pozytywnymi afiliacjami, przyjaznymi związkami z innymi, w których jest ono zdolne do zawierania pragmatycznych kompromisów, wypracowywanych w żmudnym dyplomatycznym znoju przez fachowców, bez zbędnej demonstracji wrogości i buńczucznych deklaracji ze strony polityków.
Stanisław Bieleń
Powyższy artykuł jest kontynuacją zagadnień poruszonych przez Autora w tekście Era debellizacji, jaki ukazał się w numerze 3/20 SN
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.