banner

 

Kanadyjska pisarka Margaret Atwood zauważyła kiedyś, że do wojen dochodzi wtedy, gdy ci, co je rozpoczynają, są przekonani, że zwyciężą. Nasilająca się w polskim dyskursie publicznym retoryka prowojenna wskazuje na absurdalne wzmożenie w kontekście cytowanej wypowiedzi. Dzieje się tak, jakby polskim decydentom marzyła się zwycięska wojenka, dająca im tytuł do sławy, tyle że jest to ryzykowne stąpanie we mgle, w ciemnościach i na dodatek nad przepaścią. Każda bowiem wojna w polskich warunkach jest obecnie niewyobrażalna, jeśli chodzi o jej ewentualne koszty i straty. W kontekście historycznych tragedii jest także absolutnie niemoralna i irracjonalna w arsenale środków układania się z innymi państwami.

Poszukiwanie i wskazywanie Rosji jako realnego wroga przybiera charakter propagandowy i doktrynalny, a opinię publiczną od dłuższego czasu media głównego nurtu przygotowują na starcie z agresorem. Do Rosji Putina dołączyła ostatnio Białoruś Łukaszenki. Nie wystarczą już tajne narady gabinetowe w gronie pseudospecjalistów od strategii wojennej. W sposób otwarty na konferencjach prasowych pobrzękuje się magicznymi liczbami, a to o radykalnym zwiększeniu liczebności armii, a to o nowych zakupach broni, przeważnie u zachodniego sojusznika, bo na własny przemysł zbrojeniowy nikt spośród rządzących nie ma pomysłu jak go zmodernizować i wykorzystać, także pod względem gospodarczym. Opary absurdu towarzyszą kolejnym pomysłom na utrzymanie oporu wobec napastnika do czasu nadejścia pomocy ze strony gwarantowanych sojuszników.

Nietrudno w tym klimacie o ironiczne analogie do września 1939 roku i przekonania, że „nie oddamy nawet guzika” (Edward Rydz-Śmigły). Sojusze znaczą znowu tyle, co papier, na którym zapisano zobowiązania o udzieleniu pomocy. Nikt przecież dotąd nie sprawdził wiarygodności pomocy sojuszniczej w ramach NATO, podobnie jak trudno jest przewidzieć – choćby po doświadczeniach afgańskich - czy amerykańscy marines chcieliby „umierać za Gdańsk”. Zwłaszcza, że sojusz północnoatlantycki opiera się na wspólnocie wartości i zanim zaczniemy czytać artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego o obowiązku udzielenia napadniętemu państwu solidarnej pomocy, trzeba przeczytać ze zrozumieniem preambułę i wcześniejsze jego artykuły. To one decydują, czy ta pomoc nadejdzie, czy też sojusznicy się zawahają i zaniechają wsparcia.

Za, a nawet przeciw

Trwający od kilkudziesięciu lat „długi pokój” (John Gaddis), choć przeplatany rozmaitymi konfliktami zbrojnymi (niektóre z nich nazywa się nawet wojnami), jest możliwy do utrzymania, bowiem pośród polityków i strategów wielkich potęg, zwłaszcza tych z potencjałem jądrowym, zwyciężyło przekonanie, że jakakolwiek wojna między nimi z użyciem broni masowej zagłady doprowadziłaby do unicestwienia całej planety. Ronald Reagan i Michaił Gorbaczow zgodzili się kiedyś, że wojny jądrowej nie można wygrać i nigdy nie wolno jej prowadzić.

Wielka wojna, przypominająca minione wojny światowe, przestała być ultima ratio polityki, nie jest ani koniecznością, ani pożądanym skutecznym sposobem załatwiania sporów rodzących się na tle sprzecznych interesów. Te udaje się rozwiązywać na drodze żmudnego dialogu, poufnych konsultacji i skomplikowanych negocjacji, z wykorzystaniem wielu platform i instytucji międzynarodowych. Ludzkość dokonała pod tym względem ogromnego postępu, rezygnując stopniowo z sięgania po przemoc na rzecz ucywilizowania stosunków politycznych, w których pokój stał się – mimo militaryzacji – wartością nadrzędną.

Jest w tym podejściu sporo dwoistości, bowiem państwa demonstrują najczęściej chorobliwą schizofrenię, którą najlepiej wyraża starorzymski paradoks: si vis pacem, para bellum. Polscy politycy z upodobaniem godnym lepszej sprawy i mądrości bezkrytycznie powtarzają ten slogan, który pokazuje ich obłudę. Chcą pokoju, ale szykują wojnę. Bo choć wojna kojarzy się z potwornościami, to jednak może być konieczna i szlachetna. Poświęcenie w obronie ojczyzny, a zwłaszcza ofiara krwi kolejnych pokoleń, to w polskiej filozofii romantycznej wartość nadrzędna. Ale i absurdalna, bo przecież miarą patriotyzmu we współczesnym świecie nie jest umieranie młodych ludzi „za ojczyznę”, lecz oddawanie wszystkich ich umiejętności w celu powiększania dobra wspólnego.

Miarą odwagi rządzących jest sprostanie wyzwaniom i zagrożeniom, jakie tworzą obecnie dysproporcje rozwojowe w skali świata, zniszczenie środowiska naturalnego, kryzys migracyjny i energetyczny. Wysiłek trzeba więc kierować na kolektywne rozwiązania, które zapobiegną degradacji planety. Tymczasem zdaniem polskich polityków lepiej inwestować w militarne mało przydatne gadżety niż w służbę zdrowia, edukację czy naukę. Lepiej też na granicach postawić mury, płoty i zapory, niż udzielić potrzebującym przybyszom rudymentarnej pomocy.

Współczesne państwo PiS stacza się z częścią popierającego go elektoratu do roli skansenu, gdzie deficyt realizmu politycznego zastępują rozmaite mamidła, świadczące o katastrofalnym stanie wiedzy o współczesnym świecie, zaczadzeniu mitami i poczuciem megalomanii rządzących. Co szczególnie osobliwe, podatni na strach ludzie stają się zakładnikami wojowniczego myślenia polityków, mimo że przyszłe wojny - nawet gdy będą prowadzone na innych poziomach technologii niż wszystkie dotychczasowe – zawsze będą przypominać konkretną, krwawą i wiele mówiącą przeszłość. Czy rzeczywiście Polacy w młodym pokoleniu są masowo gotowi do ponoszenia ofiar i akceptowania strat? Trudno przewidzieć takie sytuacje, gdyż zależą one od decyzji, które jeszcze nie zostały podjęte. Błędne rozumienie teraźniejszości może jednak doprowadzić do katastrofy w przyszłości. Trzeba robić wszystko, żeby do takiej sytuacji nie dopuścić.

Choroba bellizmu


Anachronizmem w dzisiejszych czasach jest myślenie w kategoriach wojny z jakimkolwiek państwem, a tym bardziej z Rosją. Taka wojna pociągnęłaby bowiem w otchłań całą Europę, a może i cały świat. Wszelkie analogie z poprzednimi wojnami nie są do niczego przydatne. Zważywszy na konkurencyjność potencjału wojskowego Rosji nawet w zestawieniu z potęgą amerykańską wszelkie dywagacje o skutecznym odstraszaniu jej przez Polskę tracą sens. Miejsce zbrojeń powinna więc zająć mądra dyplomacja, skuteczna komunikacja oraz racjonalne przewartościowanie nastawienia Polski tak do swoich sojuszników na czele z Niemcami, jak i swoich oponentów, na czele z Rosją. Jaki sens miałaby wojna Polski z kimkolwiek choćby w kontekście programów liczących się sił politycznych, które stawiają na skracanie dystansów cywilizacyjnych wobec Zachodu, a więc powiększanie dobrostanu, a nie jego utratę czy narażanie na zniszczenie w potencjalnym konflikcie?

Polacy mogą wygrać wojnę z samymi sobą, jeśli pozbędą się zewnątrzsterownych polityków, działających na szkodę państwa polskiego. O polityce zagranicznej i obronnej państwa musi decydować orientacja na bezwzględnie pokojowe zaspokajanie interesów, a nie na prowokowanie z kimkolwiek konfrontacji zbrojnych. Czas przestać stosować kryteria etyczne, a nawet estetyczne w ocenie swoich sąsiadów. Czas przewartościować także swój status międzynarodowy w hierarchii międzynarodowej, pojąć, co oznacza brak globalnej perspektywy państwa średniej rangi oraz ocenić realną wiarygodność swoich sojuszników, także tego największego zza oceanu.

Polska nie odgrywa żadnej znaczącej roli ani w ugrupowaniu integracyjnym Unii Europejskiej, do której ma sporo pretensji, ani w strategii Stanów Zjednoczonych, które traktują Polskę instrumentalnie i plasują jako narzędzie, a nie podmiot w realizacji swoich interesów wobec Rosji i poradzieckiego Wschodu. W kontekście tych postulatów polskie elity rządzące wydają się tkwić na mocno wyobcowanych pozycjach w porównaniu do rządów innych państw, choćby pozostałych uczestników Grupy Wyszehradzkiej. Cierpią na jakąś osobliwą chorobę bellizmu – kultu wojny, traktowanego jako element anachronicznego etosu rycerskiego, całkowicie nieprzystającego do realnej pozycji współczesnego państwa. Jest to fałszywa poza społeczna, która bardziej służy mobilizacji zmanipulowanego elektoratu, niż lokowaniu Polski pośród narodów i państw „miłujących pokój”, jak głosi Karta Narodów Zjednoczonych.

W geopolityce każdego państwa zawsze na plan pierwszy wysuwa się sąsiedztwo. Stosunek sił z najbliższymi sąsiadami decyduje o możliwościach sprzymierzania się na zasadzie równoważenia czy przeciwważenia potencjałów. Najgorszy wariant sąsiedztwa występuje wtedy, kiedy dwaj silniejsi sąsiedzi mogą sprzymierzyć się ze sobą i zagrozić egzystencji słabszego. To klasyczny przykład historycznego osaczenia Polski, położonej między Niemcami a Rosją.

Obecnie po raz pierwszy w dziejach sytuacja jest o niebo lepsza. Wprawdzie ciągle istnieje potencjał dla zbudowania sojuszu niemiecko-rosyjskiego, ale Niemcy po raz pierwszy są w zespole państw, które łączy z Polską sojusz obronny i wspólnota integracyjna, zatem istnieje naturalna tendencja do przeciwważenia potęgi rosyjskiej wraz z NATO i Unią Europejską. To z tymi ugrupowaniami Polska musi mieć jak najlepsze relacje, aby czuć się bezpiecznie, a nie gotować się do wojny, której nikt z sojuszników nie poprze.

Doktryna obronna czy wojenna?

Poszukując nowych kierunków myślenia na temat współczesnego świata, polska doktryna obronna powinna obficie korzystać z dorobku poprzednich pokoleń, niezależnie od formacji ustrojowej. W II RP Polacy zaproponowali na forum Ligi Narodów projekt „rozbrojenia moralnego”, a w PRL najsłynniejszy był plan Rapackiego o utworzeniu strefy bezatomowej w Europie Środkowej. Projekt ów rozsławił Polskę, a inne państwa, np. Finlandia, potraktowały go jako wzór dla pomysłu na strefę bezatomową wokół siebie. Szerokim echem odbiła się także idea o wychowaniu społeczeństw w duchu pokoju, którą ONZ przyjęła jako podstawę deklaracji w 1978 roku. Z takim dorobkiem w sferze ideowej i koncepcyjnej niejedno państwo byłoby dumne ze swojej inicjatywności w promowaniu szlachetnych wartości pokoju, rozbrojenia i humanitaryzmu.

Co więc stało się z dzisiejszym państwem Polaków, że im dalej od II wojny światowej – wbrew natrętnym celebrom rocznic niemieckiej i sowieckiej napaści – zapomina ono o jej tragicznych skutkach? Dlaczego społeczeństwo polskie, dziedziczące rozmaite traumy wojenne nie potrafi odrzucić wojowniczych polityków, którzy dla przykrycia wszelkich niepowodzeń i klęsk moralnych szykują kolejne krucjaty? Dlaczego wreszcie najbardziej wyposażeni w narzędzia analizy i porównań historycznych badacze, edukatorzy, dziennikarze i wszelkiej miary intelektualiści nie tworzą skutecznego lobbingu na rzecz propokojowych dążeń? Skąd bierze się ich pseudoobiektywny „neutralizm”, który w istocie oznacza nie tylko zobojętnienie wobec najżywotniejszych kwestii dla państw i społeczeństw, ale także zwyczajny oportunizm i koniunkturalizm.

W epoce „zimnej wojny” wyśmiewano rozmaite ruchy pacyfistyczne, twierdzono, że „polityka siły” nie ma alternatywy, bo inaczej świat pogrążyłby się w nuklearnym Armagedonie. Ale dlaczego dzisiaj, gdy zniknęły powody do rywalizacji międzyblokowej i w praktyce żadne wielkie mocarstwo nie ma ekspansywnej ideologii, wiele środowisk nie występuje przeciw odradzaniu się tendencji prowojennych?
Bez przeciwdziałań na poziomie społecznym rządzący nie wyjdą z pułapki permanentnego konfliktu z Rosją, bo stał się on siłą napędzającą ich zdolność mobilizacyjną w budowaniu wewnętrznej pozycji politycznej i ról międzynarodowych. Odwoływanie się do rosyjskiej agresywności służy zacieśnianiu nierównoprawnego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, a konfrontacja z reżimem Łukaszenki uwiarygadnia Polskę jako gorliwego strażnika cywilizacji zachodniej i szczelności granic Unii Europejskiej.

To, że od kilkudziesięciu lat udało się uniknąć wojny między wielkimi mocarstwami wcale nie oznacza, że taka sytuacja będzie trwać wiecznie. Aby nie zwiększać ryzyka wybuchu wojny, wszyscy odpowiedzialni politycy powinni kłaść nacisk na doktryny o charakterze defensywnym, a nie zaczepnym. Tym bardziej mniejsze i słabsze państwa nie powinny deklarować budowy systemów obronnych przez gromadzenie broni ofensywnej tak, jak to czyni Polska. Wprawdzie wielki protektor zza oceanu nie rezygnuje z „dyplomacji kanonierek”, czy to wokół Tajwanu przeciw Chinom, czy na Bałtyku i Morzu Czarnym przeciw Rosji, ale to nie oznacza, aby takie państwa jak Polska musiały ulegać fascynacji udziałem w nowych wojnach i „ekspedycjach karnych”. Każde nieroztropne posunięcie może doprowadzić do desperackiego zderzenia, którego skutki okażą się nieobliczalne. Cyniczni gracze i buńczuczni politycy powinni zrozumieć, że żadna wojna, choćby najbardziej sprawiedliwa, nie jest lepsza od najbardziej parszywego pokoju.
Stanisław Bieleń

 

Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.