banner


Często można odnieść wrażenie, że niejednemu żyjącemu od ponad 30 lat w demokratycznym państwie z trudem przychodzi znalezienie środowiska reprezentującego jego poglądy czy idee. Brakuje partii, która artykułując nasze interesy potrafiłaby przekonać nas do swojej wiarygodności. Coraz częściej okazuje się, że „demokracja” jest tylko przykrywką dla interesów oligarchii lekceważącej opinie, wartości i normy obecne w społeczeństwie. Rządzący, wbrew, albo mimo zapowiedzi wyborczych, zmuszają obywateli do posłuszeństwa wobec rozwiązań, które są sprzeczne i z interesem narodowym, i z oczekiwaniami większości społeczeństwa. Widać to było podczas pandemii COVID-19, dzieje się tak obecnie w czasie wojny na Ukrainie.

Wojny nigdy nie sprzyjały demokracji. Ani w starożytności, ani w czasach nowożytnych. Trzeba było wtedy stawiać na silne, często jednoosobowe przywództwo i konsolidację sił, eliminować tendencje odśrodkowe i defetystyczne. Pełnej mobilizacji środków sprzyjała dyscyplina wewnętrzna, a tę mogły zapewniać – choćby ze względu na skuteczność i czas – mechanizmy opresyjne. Po zniszczeniach wojennych ktoś musiał „posprzątać”, stąd rodziły się „karykatury” ustrojowe, które nie miały nic wspólnego z demokracją, ani ochroną praw człowieka.

Czas wojny sprzyja zatem koncentracji władzy w ręku nielicznych oraz zakazowi działań opozycyjnych partii i ruchów politycznych. Co ciekawe, wszystkie te zjawiska i procesy znajdują poparcie i aprobatę wśród dojrzałych demokracji Zachodu. Usprawiedliwia się je nadzwyczajnymi okolicznościami, gdy tymczasem państwo pogrążone w wojnie stacza się w coraz większy zamęt rozpadu i hybrydyzację ustrojową, daleką od standardów demokratycznych. Losy Iraku, Libii, Syrii czy Afganistanu powinny być przestrogą dla pogrążonej w wojnie Ukrainy.

Oszustwo wojny o demokrację

W zachodniej doktrynie liberalnej od czasów Immanuela Kanta (Do wiecznego pokoju, 1795) utarło się przekonanie, że państwa demokratyczne nie prowadzą między sobą wojen. „Państwa-republiki”, swobodnie rozwijające współpracę handlową, regulują swoje relacje poprzez prawo i instytucje międzynarodowe. Ale przecież mogą być agresywne wobec innych! Szczególnie Amerykanie upodobali sobie koncepcję „demokratycznego pokoju”, która stała się przykrywką dla ich imperialistycznych krucjat, a to na rzecz „wolności”, a to na rzecz „demokratycznego rozwoju”, czy jak na Ukrainie - „wyzwolenia spod zależności rosyjskiej”.

„Demokratyczny pokój” stał się nadużywanym sloganem i eufemizmem. Tzw. wojny Zachodu kończyły się zazwyczaj blamażem, gdyż nigdzie na dobrą sprawę nie udało się stworzyć przy użyciu siły militarnej warunków dla wprowadzenia demokracji i pokojowej odbudowy. Świadczą o tym przykłady licznych interwencji zbrojnych USA i NATO, które zostały wnikliwie opracowane w literaturze, ale mało kto wyciąga z nich praktyczne wnioski (Marek Madej/red./, Wojny Zachodu. Interwencje zbrojne państw zachodnich po zimnej wojnie, Warszawa 2017).

Obecnie jest sprawą oczywistą, że demokratyzacja (a raczej tzw. eksport demokracji) jest jedynie pretekstem do podejmowania interwencji zbrojnych. Promocja rzeczywistej demokracji to naprawdę marginalny cel mocarstw, dążących przede wszystkim do zdobycia nowych rynków, przestrzeni, pozycji i zasobów. „Wojny o demokrację” są oszustwem. Przygotowania do nich pochłaniają ogromne środki, kosztem dbania władz publicznych o dobro społeczne.

Ogromną robotę wykonują prowojenne machiny propagandowe, pozostające w symbiozie z wielkim kapitałem, kompleksami zbrojeniowymi i władzą oligarchii. Żerują na historycznych kompleksach, ale także wpędzają ludzi w syndrom „ogłupienia zbiorowego”, odwołując się do wszelkich wrogich atawizmów i idiosynkrazji. W przypadku wojny na Ukrainie wielu polityków, dziennikarzy, ale i zwykłych ludzi wpadło w pułapkę tego syndromu, o którym najlepiej wiedzą Amerykanie z czasów makkartyzmu oraz kryzysu karaibskiego 1962 r.

Nie trzeba być nazbyt przenikliwym obserwatorem, aby nie zauważyć, że sprawy wojny idą w złym kierunku. Niebezpieczeństwo polega na tym, że im bardziej tragiczna będzie sytuacja na Ukrainie, tym bardziej Stany Zjednoczone będą eskalować konflikt, prowokując otwartą konfrontację z Rosją. O ile Rosja Putina jest zdeterminowana, aby bronić swoich żywotnych interesów egzystencjalnych tak, jak je pojmuje, o tyle Stany Zjednoczone są zdesperowane, aby za nic nie dopuścić do kolejnego blamażu, wskazującego „równię pochyłą” do upadku swojego imperium. Mamy więc do czynienia z fatalistycznym wyborem między determinacją a desperacją dwu najsilniejszych strategicznych antagonistów.

Lekceważenie możliwej katastrofy

Chris Hedges, laureat nagrody Pulitzera, w swoich (dostępnych w Internecie) komentarzach odważnie wzywa Amerykę i świat do opamiętania się. Jego zdaniem, jeśli Rosja przeprowadzi odwetowe ataki na bazy zaopatrzeniowe i szkoleniowe w sąsiednich państwach NATO lub użyje taktycznej broni jądrowej, to sojusz północnoatlantycki na pewno odpowie atakiem na siły rosyjskie. Rozpęta się III wojna światowa, której finału lepiej sobie nie wyobrażać. Co jednak przeraża najbardziej, to łatwość, by nie powiedzieć frywolność polityków i mediów w szermowaniu argumentem użycia broni jądrowej, jakby była to jakaś niegroźna dla ludzkości zabawka.

Dramatem jest to, że cała polska scena polityczna uwierzyła w dogmaty dotyczące nie tyle neoliberalnej ideologii, ile atlantyckiej geopolityki. Geopolityki, której się nie rozumie ani jako racjonalnych, warunkowanych stosunkiem sił, koncepcji rywalizacji między potęgami, ani jako rzeczywistego układu sił, w którym Polska ma zawsze jakieś podrzędne, a nie mocarstwowe miejsce. Chyba nigdy w naszej historii nie było takiego zjawiska, aby niemal wszyscy reprezentanci obywateli w parlamencie ulegli tej samej psychozie i wyznawali te same poglądy na temat zagrożeń i bezpieczeństwa. We wszystkich poprzednich epokach była zawsze jakaś opozycja wobec obozu rządzącego.

Tymczasem obecnie zarówno mądrzy jak i mniej mądrzy politycy, „jastrzębie” i „gołębie” z prawa i lewa, uwierzyli w szalone idee, które sami propagują. Brakuje im wewnątrzsterowności i krytycznego dystansu wobec tego, co dyktują kuratorzy zewnętrzni. Najgorsze jednak jest to, że elity rządzące czują się zwolnione z jakiejkolwiek odpowiedzialności za wysoce ryzykowne decyzje, które mogą pogrążyć w katastrofie polskie państwo i społeczeństwo.

Przyzwala na to duża część obywateli, która nie zna, albo wypiera z pamięci okrutne doświadczenia minionych wojen. Do oceny polityki międzynarodowej stosuje naiwnie kryteria moralne. Nie potrafi dyskutować mądrze o polskim interesie narodowym. Choćby w takiej formie, jak dzieje się to na Węgrzech. Nie bez udziału suflerów zewnętrznych wielu polityków - także ze strony partii opozycyjnych - stało się orędownikami krucjaty wojennej w imię cudzej sprawy. Największym bowiem paradoksem naszych czasów jest to, że w imię niepojętych wartości i obłędnej logiki zaczęto utożsamiać własny interes narodowy z interesem państwa ukraińskiego.

Jakakolwiek krytyka takiego stanu spotyka się z nachalnymi atakami propagandy prorządowej, wzywającej do „ukamienowania” każdego, kto ma inne poglądy od oficjalnie propagowanych. Doszło do absolutnej aberracji poznawczej. Większość komentatorów cywilnych czy wojskowych grzeszy przede wszystkim pychą i ignorancją. Nie rozumie istoty konfliktu na Ukrainie jako wojny „tożsamościowej”, obejmującej racje każdej ze stron. Nie zna przesłanek historycznych (i nie chce ich znać), a jeśli mowa o faktach sprzecznych z ich poglądami, to tym gorzej dla faktów. Pod względem wiedzy analitycznej – o czym świadczą rozmaite komentarze, zwłaszcza w anonimowym hejcie – dyskusja jest na poziomie prymitywnych troglodytów i wulgarnych analfabetów, którzy ze względu na wzmożenie emocjonalne i zaślepienie poznawcze nadają się do leczenia specjalistycznego.

Obraz środowiska naukowego

Osobiście jestem przerażony tym, że także ludzie wykształceni na przykład w zakresie stosunków międzynarodowych prawie nie zabierają głosu. Tak, jakby wiedza zdobyta przez tysiące absolwentów specjalistycznych studiów do niczego nie była przydatna. Przecież ci ludzie zgłębiali przez lata fachową wiedzę politologiczną, umożliwiającą w miarę chłodną i obiektywną interpretację procesów zachodzących w relacjach między państwami, zwłaszcza wielkimi mocarstwami. Uczono ich, jak posługiwać się narzędziami analitycznymi, aby nie tylko lepiej zrozumieć zawiłości współczesnego świata. Także, aby posiąść narzędzia naprawcze i prewencyjne przed staczaniem się ludzkości w katastrofy i konflikty. Po co były starania o dyplomy i co jest warta duma z ukończenia studiów wyższych? Oprócz przerażenia tym stanem rzeczy czuję się zażenowany poniesioną w tym zakresie osobistą klęską edukacyjną i dydaktyczną jako nauczyciel akademicki.

Okazuje się, że wiedza teoretyczna nie służy do konkretnych analiz politycznych. Co z tego, że wielokrotnie zapraszany do Polski i wykładający choćby na Uniwersytecie Warszawskim chicagowski profesor  John J. Mearsheimer przekonywał do swoich racji z punktu widzenia realizmu ofensywnego, co z tego, że jego książki wydane po polsku – Tragizm polityki mocarstw i Wielkie złudzenie - były lekturami do ćwiczeń i seminariów, jeśli w umysłach absolwentów pozostała jedynie moralistyczna i naiwna interpretacja historii, a stosunek do gry mocarstwowej jest zainfekowany nieuleczalną rusofobią?

Gorzej jest, gdy polskie środowisko politologiczne (poza nielicznymi wystąpieniami) milczy na temat skutków dramatycznych wyborów polskiej polityki zagranicznej i obronnej. Nie słychać Komitetu Nauk Politycznych PAN, milczy Polskie Towarzystwo Nauk Politycznych, milczą rady wydziałów i samodzielni pracownicy nauki. Przecież to jest sytuacja niebywała, kiedy niemal wszyscy badacze i eksperci pokornie milczą, albo – co gorsza – zgadzają się z katastrofalną polityką angażowania Polski w konflikt na Wschodzie. Od dawna piszemy o konformizmie i zachowaniach oportunistycznych polskich naukowców, ale czy naprawdę nie ma odważnych poza garstką osób, głośno przestrzegających przed tragicznymi następstwami scenariuszy politycznych, kreślonych przez władze i media głównego nurtu?

Uniwersytety w Polsce tracą na naszych oczach funkcje społeczne, do których zostały powołane. Nie są ani „świątyniami mądrości”, ani „kuźniami” wykuwania kompetentnych i nowoczesnych kadr, przydatnych w rozwoju społeczeństwa, gospodarki i państwa. Wszystkie reformy ostatnich dekad pogłębiały degradację instytucji, które nawet w czasach schyłkowej PRL były miejscem intelektualnego fermentu i racjonalnego dojrzewania. Wiem, o czym piszę, gdyż część świadomego życia spędziłem w tamtych czasach. Było dużo gorzej pod względem materialnym, ale był klimat konfrontacji różnych punktów widzenia. Korzystano z wątłego zakresu wolności ograniczanej represjami władz, ale uniwersytet nie pozostawał wobec nich obojętny. Uchwały Senatu Uniwersytetu Warszawskiego z lat 1980. świadczą o tym najlepiej. Tymczasem obecnie podtrzymuje się iluzję wolności, gdy w rzeczywistości występuje tępy przymus „obywatelskiego posłuszeństwa”, a zakres swobód badawczych określa zależność od grantów oraz ewaluacji (uwarunkowanej tzw. punktozą). Zapomniano o mądrości George’a Orwella, że „nieposłuszeństwo jest podstawą wolności”. A „skłonność do niezgody, do odrzucania i protestu (…) jest nerwem społeczeństwa otwartego” (Tony Judt).

Zapomniana idea pokoju

Okazuje się, że wzrastanie w społeczeństwie pozbawionym realistycznie myślących elit i zracjonalizowanej edukacji historycznej oznacza, iż większość obywateli nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest politycznie zmanipulowana i posłuszna irracjonalnym (bo szkodzącym samemu sobie) interpretacjom interesu narodowego. Przypadek Polski przeczy jakimkolwiek pozytywnym korelacjom między demokracją a pokojem. Powszechna fascynacja wojną, dążenie do zemsty i odwetu w imię cudzych interesów to fenomen zasługujący na poważne badania psychologiczne.

Środowiska naukowe mogłyby głośniej ostrzegać przed nieobliczalnymi skutkami wojennej eskalacji, ograniczając pole aktywności rozmaitych podżegaczy wojennych. Tylko nazywanie rzeczy po imieniu może przynieść efekt otrzeźwienia. Dobrym przykładem są m.in. akademickie wydziały prawa największych uczelni, które odważnie stanęły w obronie praworządności w Polsce. Równie ważna w godzinie próby jest obrona pokoju, choćby nawet miała oznaczać obywatelskie nieposłuszeństwo. W końcu sama idea civil disobedience zrodziła się właśnie w Stanach Zjednoczonych, kiedy w połowie XIX wieku Henry David Thoreau odmówił płacenia podatków na wojnę, protestując przeciw niewolnictwu, prześladowaniom Indian i amerykańskiej inwazji na Meksyk.

Warto w tym kontekście przypomnieć praktyki kulturowe Dariusza Paczkowskiego, polskiego artysty ulicznego, aktywisty i animatora kultury, któremu interesującą książkę poświęcił Piotr Zańko (Pedagogie oporu, Kraków 2020). Jego zdaniem, „nie ma demokratycznego społeczeństwa bez pedagogii oporu – niekonwencjonalnych praktyk kulturowych, funkcjonujących poza instytucjonalnym dyskursem edukacyjnym, które mają charakter kontrhegemoniczny i są wytwarzane głównie w przestrzeni miejskiej przez środowiska alternatywne, mniejszościowe, uciśnione” (s. 19).

Liczą się zatem inicjatywy oddolne, dzięki którym może odrodzić się kontestacja i opozycja wobec „partii wojny”. W okresie „zimnej wojny” masowe ruchy pokojowe i antywojenne były świadomą reakcją części społeczeństw, przede wszystkim Zachodu, na wojnę wietnamską, a potem na wyścig zbrojeń, w tym zbrojeń jądrowych.

Od lat 1960. rosło też zainteresowanie naukowe pokojem i wojną, czego efektem były narodziny irenologii (peace research) i polemologii (war studies). Choć badania pokoju były mocno zideologizowane i zdeterminowane ówczesnym podziałem na przeciwstawne bloki, sam ich sens nie uległ zanegowaniu. Nadal funkcjonują instytuty badawcze, które – tak jak w państwach nordyckich – spełniają ważne funkcje uświadamiające (SIPRI, TAPRI, PRIO), podejmują inicjatywy monitorujące, mediacyjne, moderacyjne, oferują „dyplomację brokerską” w rozwiązywaniu sporów.

Gdzie jest jednak nowe pokolenie aktywistów pokojowych, którzy wdrażaliby w życie postulaty najwybitniejszego z żyjących „mentorów pokoju” – Johana Galtunga? Co się takiego stało z umysłowością pacyfistycznie nastawionych Niemców czy Francuzów, nie mówiąc o Polakach – wychowanych na haśle „Nigdy więcej wojny!”, że ulegli masowo bellizacji i enemizacji - parciu do wojny i budowaniu atmosfery wrogości w stosunkach europejskich?

Najwyższy czas, aby przywrócić wiarę w aktywność intelektualną i społeczną na rzecz uświadamiania ludziom skali zagrożeń i konieczności ratowania pokoju międzynarodowego. Żaden plan protestu, bojkotu czy demonstracji nie powiedzie się jednak dopóty, dopóki nie zostanie osiągnięta „krytyczna masa” świadomości ludzi myślących, niezależnych, odważnych i mądrych, wierzących, że istnieją mimo wszystko alternatywne sposoby uregulowania każdego konfliktu, także przywrócenia pokoju na Ukrainie.

Przedstawiciele elit intelektualnych w różnych krajach muszą przejąć inicjatywę, obudzić się z marazmu i błogiego letargu. Skończyła się bowiem na naszych oczach szczęśliwa era „unipolarnego pozimnowojnia”. Dynamika imperiów nie daje szans na stabilność systemową. Hegemonia kulturowa Zachodu prowokuje do kontrakcji tzw. reszty świata. Coraz częściej dostrzegamy faszyzację przestrzeni publicznej, której zapowiedzią są wykluczenia, stygmatyzowanie, resentymenty rasistowskie i nacjonalistyczne.

Naprawę warto więc rozpocząć od rzetelnej diagnozy współczesnego kapitalizmu, mocarstwowych układów sił i systemów zależności. Bez uprzedzeń ideologicznych i nastawień mentalnych! Czas przystąpić do otwarcia nowych przestrzeni refleksji i krytycznego namysłu nad problemami przetrwania planety. Z działalnością intelektualną winna iść w parze akcja edukacyjna, pozwalająca ludziom wyjść ze stanu niemocy i bezradności. Czas zrozumieć, że realnym i powszechnym problemem są czynniki tkwiące w indywidualnych postawach i zawłaszczających coraz więcej wolności instytucjach państwowych. To między nimi toczyć się będzie – tak w demokracjach, jak i państwach autorytarnych – wojna o przywrócenie normalności – pluralizmu wartości, demilitaryzacji polityki, odrzucenia kultu siły, przemocy i gwałtu.

Czasy „realnego socjalizmu”, wbrew opresyjnej władzy wyzwalały paradoksalnie w ludziach potencjał twórczy, inicjatywę i zdolność do kontestacji. W trudnych nieraz warunkach rodziły się fantastyczne pomysły na wyjście ze zniewolenia. Obecnie rozmaite bariery, związane z narzucaniem „poprawnościowych” wzorów zachowań powinny stać się wyzwaniami. I nie chodzi o to, aby anarchizować życie publiczne. Raczej, aby prowokować do dyskusji nad wariantowością rozwiązań, kontestować zbrodnicze zamiary, zdając sobie sprawę z rosnącej represyjności systemów politycznych, nawet gdy mienią się one demokratycznymi.
Stanisław Bieleń

Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.