banner

 

Wiele wskazuje na to że w XXI w. może dojść do powstania hiperkapitalizmu, najbardziej produktywnego systemu w dziejach, którego zasadą kierowniczą jest intensywna eksploatacja wszystkich zasobów: ziemi (rolnictwo), surowców (przemysł) i wiedzy (postindustrializm).

Dziś osiąga on potworną energię procesu sieciowego w warunkach wszechpołączalności; systemu, który będzie coraz więcej od ludzi wymagał kompetencji i w którym adaptacja do środowiska społeczno-ekonomicznego i kulturowego wymagać będzie o wiele więcej niż adaptacja do środowiska przyrodniczego. Słowem - systemu totalizującego egzystencję człowieka w jego całym niemal cyklu życiowym. Pojawia się tu pytanie, czy mamy tu jeszcze do czynienia z ewolucją kulturową, czy już może tylko z antropotechnologią?

Inwazja IT w życie człowieka usieciowionego zapowiada algorytmizację ludzkiego behawioru. Ale często słyszy się zawołanie be creative! Hiperkapitalizm domaga się twórczości – oryginalnego rozwiązywania problemów. Będzie eksploatował kapitał symboliczny, który jest tym bogatszy, im więcej do zaoferowania w sferze idei, emocji itp. mają uczestnicy dyskursów społecznych. A mają coraz więcej, dzięki różnorodności społecznego software’u, czyli naszego wyposażenia kulturowego. Ten software stale się wzbogaca w procesie komunikacji i utrzymywania nieformalnych relacji międzyludzkich, które są instrumentalizowane i eksploatowane w celach marketingowych. Bez komunikacji nie ma twórczości, której parametrami są innowacyjność, mobilność, responsywność, dyspozycyjność, elastyczność.

Potrzeba twórczości pojawiła się już w czasie, gdy wielcy baronowie przemysłu uznali, że strategia Forda nie ma przyszłości, że jest czas na to, aby wytwórca oferował produkt trafiający w gusta użytkownika. Bezwzględne posłuszeństwo, dyscyplina, wojskowy dryl przestały być cnotą numer 1. Coraz większego znaczenia nabierała pomysłowość pracownika.


W II połowie ub. wieku konkurencja międzynarodowa coraz bardziej to wymuszała, najbardziej nagradzani byli pracownicy innowacyjni, produktywizm brał górę nad opiekuńczością. Aktywne grupy społeczeństwa obywatelskiego brały w swoje ręce zadania edukacji społecznej, upowszechniania kultury, promowania zdrowia, czyli pomnażania kapitału ludzkiego i społecznego; państwo mające wcześniej dominującą pozycje w tej dziedzinie okazywało się niewydolne.

Poszerzała się w ten sposób sfera wolności obywatelskiej, co paradoksalnie skrzętnie wykorzystała sfera prywatna. Funkcjonalne okazały się dlań hasła wolności i autonomii, uelastyczniania rynku pracy, mobilności, niestandardowego czasu pracy, demokracji przemysłowej (Mitbestimmung w Niemczech) i inne hasła i postulaty wolności pracowniczych, jakie zgłaszała lewica i związki zawodowe, ruchy kobiece. Te hasła dobrze się komponowały z klimatem wolności i autonomii jednostki - wszystkiego tego, co kryje się w haśle upodmiotowienia człowieka, które wypisywała na swym sztandarze kontrkultura lat 60. Ceną za mniejszą kontrolę było większe zaangażowanie pracowników, ich świadoma identyfikacja z celami firmy. To stało się kanonem nowej kultury firmy. W ten sposób biznes rozstawał się bez żalu z metodami zarządzania opartymi na hierarchii, ponieważ pozbywał się krepujących instytucjonalnych ograniczeń i zyskiwał nowy potężny impuls. Scott Lash i John Urry nazwali to „końcem zorganizowanego kapitalizmu” (1987).

Workfare w miejsce welfare

W ten sposób żądanie podmiotowości weszło w synergię z produktywnością nowego posfordowskiego kapitalizmu. Kreatywność stała się mantrą, a empowerment – kanonem politycznej poprawności. Kiedy kategoria czasu wolnego była klarownie określona, wiadomo było, czym jest zaangażowanie na rzecz firmy, za co kazać sobie płacić, a za co nie. Teraz przestało to być oczywiste. Wykonywanie zawodowych obowiązków w domu, kontrola nad czasem dawały poczucie komfortu pracownikom i oszczędności pracodawcom („gorące biurka”, telepraca), ale niosły ze sobą wielką zmianę: tysiące zatrudnionych przestało być pracownikami – stawało się telepracownikami, wolnymi strzelcami, konsultantami, interesariuszami. Amerykański przedsiębiorca i badacz Daniel H. Pink (2002) nazywa takie społeczeństwo „narodem wolnych agentów” (biorąc pod uwagę karierę słowa „agent” w Polsce można więc powiedzieć, że mamy wielką szansę cywilizacyjną).

„Praca się rozmywa się i przekształca w szereg nieregularnych i nieprzewidywalnych aktywności. To samo dzieje się z czasem i przestrzenią. Wykonywanie profesjonalnych zadań w domu, w uznaniowo wybranych przez siebie porach, oznacza oczywiście wygodę i możliwość dopasowania rytmu zawodowego i osobistego. Zarazem jednak przesądza o zniknięciu ostatnich barier instytucjonalnych i psychologicznych zabezpieczających jednostkę przed wdzierającą się w jej życie prywatne zewnętrzną kontrolą. Pracownicze obowiązki ani nie są wyraźnie zdefiniowane, ani narzucone odgórnie” (Pustoła 2005: 71). Welfare state przekształca się w workfare state. I chyba tak już pozostanie w wieku hiperkapitalizmu.

Wszystko nastawione na elastyczność i mobilność; im większa autonomia pracownika, tym bardziej żyje on kulturą organizacyjną firmy, nie potrzeba mu kontroli z zewnątrz, jest ona zinternalizowana; locus of control przesuwa się do wewnątrz: ode mnie wszystko zależy, nikt mnie nie musi popędzać; nie ma się poczucia eksploatacji , czy wyzysku, lecz samorealizacji i podmiotowości. To jest sprytnie pomyślane: wykorzystuje się wolność jednostki nie pozbawiając jej poczucia indywidualizmu i autonomii. Podobny efekt w kulturach kolektywnych osiąga się przez zaprogramowanie; w indywidualistycznych - przez samooprogramowanie. To drugie jest bardziej wartościowe, bo kreatywne.

To ma istotne konsekwencje dla pracy. Gdy ludzie czują siłę swej podmiotowości, odnoszą korzyści sami jako konsumenci i pracobiorcy, ale także ich pracodawca. Firma ma władzę symboliczną, korzysta z twórczości ludzi pod hasłem: współkreuj produkt, który chcesz nabyć (tzw collaborative design) w Internecie na sprofilowanych pod tym kątem czatach, forach itp. Podwójna korzyść; oszczędza się na kosztach wzornictwa oraz osiąga się identyfikację konsumenta z produktem. To jest kapitał społeczny, z którego biznes czerpie pełną garścią. Jego częścią jest samorzutny marketing sieciowy, w wyniku którego rodzi się elita konsumentów danego produktu. W ten sposób poszerza się krąg interesariuszy firmy. Są to często osoby aktywne w komunikacji, zwane gwiazdami socjometrycznymi, które są pionierami, pierwszymi użytkownikami (early adopters), a jednocześnie pełnią funkcje lansów (liderzy wynajmowani przez firmy marketingowe do lansowania stylów życia poprzez nabywanie konkretnych dóbr konsumpcyjnych). Ten software stale się wzbogaca w procesie komunikacji, wchłaniając międzyludzkie dyskursy. Rośnie wartość społeczna firm określana przy użyciu miar sieciowych ustalających wielkość kapitału relacji, w jakich firma pozostaje ze wszystkimi swoimi stake holders.


Hiperkapitalizm tym się różni od swego poprzednika, że ważniejsze jest dlań przetwarzanie kultury (symboli) niż natury,
dlatego tę kulturę trzeba policzyć, żeby mogła się znaleźć na rynku, włączać nisze - tego surowca przybywa w trakcie przetwarzania. „Nowy typ produktów wytwarzanych we współczesnym kapitalizmie – takich jak język, wiedza, nauka, sztuka, informacja, style życia, czy standardy relacji międzyludzkich – ma charakter dóbr publicznych. Niepodzielnych, niezawłaszczalnych, niewyczerpywalnych. Obdarzonych wartością, która rośnie, a nie maleje w miarę ich wolnej wymiany i swobodnego użytkowania, dając początek tzw. „konstruktywnej konsumpcji”. Jest to możliwe dzięki temu, że dobra te są tworzone w nieustającym procesie przez tych, którzy z nich zarazem korzystają, przy czym im lepiej je wykorzystują, czyli im wyższym kapitałem symbolicznym czy społecznym dysponują, tym lepszej jakości „produkty” oddają społeczności, w której się znajdują, z powrotem. W tym nowym porządku granica między producentem i konsumentem znika, oczyszczając pole dla czystej kreatywności, wolnego działania” (Pustoła, ibidem).

Mamy tu do czynienia z jednoczesną legitymizacją i instrumentalizacją idei twórczej podmiotowości, połączeniem wolności pracowniczej z interesem biznesu, czyli pełnia szczęścia, chciałoby się powiedzieć.

Dezaktualizują się tradycyjne definicje pracy i produkcji. To, co zwykle określa się jako produkcja, czyli wytwarzanie towarów i usług, jest ucieleśnieniem wcześniejszych idei, które antycypują rzeczywistość. Wczorajsze akty inwencji są prefiguracją dzisiejszej rzeczywistości. Tak jak zaciera się podział miedzy czasem wolnym a pracą (totalizacja pracy) tak zmianie ulega relacja między kapitałem a pracą na rzecz relacji kapitał-życie, bo życie kreuje twórczość w codziennych aktach: pamięć, wiedza, ego, kultura, seks itp. Tu musi paść pytanie,

czy hiperkapitalizm jest systemem nieprzyjaznym dla ludzi?

Bardzo trudno na nie odpowiedzieć. Dla ludzi, którzy w nim nie wyrastali z pewnością tak. Wielu z nich nie poradzi sobie z bólami adaptacji, a wtedy grozi wykluczenie. Proces adaptacji polega najogólniej na usuwaniu rozdźwięku miedzy światem postrzeganym i rzeczywistym (choć ten hiatus jest nieusuwalny). Proces ekskluzji rządzi się dość prostymi regułami, przebiegając przez następujące fazy.

  • Jednostki i grupy, które nie nadążają za zmianą, przestają pojmować reguły świata, w którym żyją i oznakowują go własnymi mało relewantnymi, ale znanymi sobie pojęciami.

  • Pojawia się pokusa ucieczki od niego, nieraz emigracji wewnętrznej, rezygnowania z aspiracji i ambicji, potrzeby osiągnięć, życia wedle znanych sobie reguł. Efekt demonstracyjny przestaje być sprzężony z potrzebą naśladownictwa, co frustruje, skłania do poczucia bycia kimś gorszym.

  • W tej fazie pojawia się luka kompetencyjna: w miarę jak rosną i są dostępne zasoby informacji, wiedzy i kultury. Powiększa to także dystans w sferze konsumpcji, która, czy się nam to podoba czy nie, jest dziś ważnym czynnikiem uczestnictwa w społeczeństwie.

  • Prowadzi to często do podwójnej frustracji: zarówno wykluczonych, bo czują się gorsi i bez nadziei na przyszłość, jak i beneficjentów systemu, bo czują się wykorzystywani utrzymując wykluczonych.

W ten sposób ulega erozji spójność społeczna. Lester Thurow (1999) obawia się, że czeka nas powrót do Średniowiecza, czyli świata, w którym garstka bogatych odgrodzi się murami od wściekłej rzeszy biednych. To jest samobójcze kusić biednych wspaniałym światem reklamowej symulakry i nie dać im szans na niewielkie choćby spełnienie.

Społeczeństwo dwóch prędkości jest realnym zagrożeniem. Pokuszę się tu o ryzykowną hipotezę, na poparcie której trudno jeszcze o mocne empiryczne argumenty. Człowiek był pierwszą i jak dotychczas jedyną istotą, która wyzwoliła się z przymusu specjacji w świecie zwierząt (różnicowanie się gatunków w zależności od zewnętrznych warunków życia – gęsta sierść, gruba warstwa tłuszczu i in. w strefach polarnych polepszające biologiczne warunki przetrwania i brak tych cech w ciepłym klimacie, który wymagał rozwoju innych cech). Człowiek nie był zmuszony do specjacji dzięki ewolucji kulturowej, która go hominizowała, a ściślej mówiąc – innowacjom (ciepła, lub przewiewna odzież, schronienie, odpowiednie pożywienie), które przystosowywały go do warunków. Obawiam się, że ten imperatyw innowacji może na powrót ustąpić miejsca specjacji, tym razem intelektualnej, co doprowadzi do różnicowania się homo na hipersapiens i postsapiens.

Czy kultura wytworzy antyciała?

Przede wszystkim, jawi się zupełnie inna natura rynku, któremu nie jest potrzebna wolność, a stały monitoring zachowań ludzkich, próba okiełznania złożoności, jaką rodzą miliardy interakcji. A przecież cała tradycja zachodnia opiera się na przekonaniu, że nie ma wolności w ogóle bez wolnego rynku.
Naturalnym odruchem kogoś ukształtowanego przez projekt Oświeceniowy (jak autor tych słów) i niesioną przezeń wiarę w ponadczasowe łaknienie wolności, duchowości, ekspresji itp. jest nadzieja, że kultura się obroni, wytworzy antyciała, jak to czyniła po wielekroć; że nie będzie dominacji technopolu, który zagnieździ się w nas i zdominuje.

Ta nadzieja po raz kolejny każe odrzucić twardy determinizm i stać na gruncie aktywizmu w przekonaniu, że od nas samych zależy, jaki czynimy użytek z narzędzi, które są ślepe, nie widzą celów, którym służą. Przyjmując takie założenie, skłonni będziemy uznać, że nie będzie to ani hipernadzór, ani autonadzór, lecz nowa epoka znamionująca narodzenie nowej ekonomii politycznej, której sensem jest kreowanie wartości. Wyrastają one z lokalnych kontekstów i mają służyć specyficznym celom. Ludzie przyjmują własne uzgodnione standardy zamiast narzucanych zewnątrz. System reguł staje się wtedy bardziej zinternalizowany.

Specjaliści od kapitału społecznego dowiedli, że najzdrowszy rozwój ma miejsce wtedy, gdy jest oparty na własnych pokładach regulacji, zaufania, więziach, lojalności, utrwalonych instytucjach. Jeśli tego nie ma, to trzeba to narzucać w postaci prawa, co rzadko jest skuteczne, a nadto pochłania niepotrzebnie mnóstwo energii. Jest to bowiem przeniesienie całej sfery regulacji z zewnątrz.


Praktyki kooperacyjne są efektywne dzięki temu, że agregują małe wkłady, włączając je do szerszych zasobów. Praktyka rozwoju dowiodła, że nie wystarczą wybitne osiągnięcia, liczy się suma małych wkładów innowacyjnych i twórczych. Wyraża się w tym głęboko ludzka potrzeba bycia użytecznym i produktywnym poprzez uczestnictwo i kreowanie wartości dodanej. Wspólnie tworzone i użytkowane narzędzia pozwalają oceniać, manifestować złożone tożsamości i zarządzać nimi, co stymuluje systemy kooperatywne. To wyjaśnia, dlaczego dziś jest coraz więcej świadomie projektowanych narzędzi współpracy. Bo w nich rodzi się kapitał symboliczny, którego pokłady można eksploatować w celach rozwoju i ekspansji. Oczywiście, nie unieważnia to twierdzeń, że dzisiejsze technologie pozwalają każdemu, kto tego chce i ma po temu możliwości wykorzystać swój potencjał, by stać się „superwzmocnioną jednostką”, jak to nazywa Manuel Castells. Im więcej takich jednostek, tym większy potencjał sieci, w których się łączą. Jednostka może stać się centrum – egopolis, niweczące totalizację, jak kropla alkoholu, która dostawszy się do retorty rodzi monstrum rozwalające „nowy wspaniały świat”.

Ale uprawnione jest tez inne podejście, które z perspektywy oświeceniowej tradycji wydaje się pesymistyczne, ale z perspektywy ludzi przystosowanych do hiperkapitalizmu niekoniecznie. Ludzie ukształtowani w hiperkapitalizmie, którzy przeszli w nim proces pierwotnej socjalizacji (czy raczej kapitalizacji) będą o wiele mniej podatni na wykluczenie, będą musieli się przez całe życie mierzyć z imperatywem kompetencji. Inaczej niż my będą rozumieli pewne kluczowe pojęcia, takie jak wolność, kontrola, prywatność, tak jak my inaczej je rozumiemy niż ludzi epoki feudalnej.

Wedle naszych dzisiejszych pojęć, system, w jakim będą żyli, będzie nosił cechy (techno)totalitaryzmu. Tego jednak nie będą świadomi, nie będzie to bowiem dla nich system opresyjny.
Raczej „Nowy wspaniały świat” w wersji Huxleyowskiej, niż Orwellowski „Wielki Brat”, czy Matrix Dicka-Wachowskich. Po traumie 11 września skłaniają się ku temu Amerykanie w nadziei na życie w przestrzeni monitorowanego komfortu, który daje poczucie władzy, wiedzy, bezpieczeństwa i uwalnia od nieszczęsnego daru wolności, mówiąc słowami ks. Tischnera. Ludzie nie będą świadomi opresywnego charakteru systemu, ponieważ będą przekonani, że uczestnictwo w nim jest kwestią wyboru. Poniekąd zawsze tak było w systemach oferujących wybór: możesz postawić na wartości głównego nurtu, dzięki którym możesz osiągnąć sukces na skali preferowanej przez system, a jeśli nie postawisz, to pretensje możesz adresować tylko do siebie. W pewnym sensie jest to jednak Marksowskie rozumienie wolności, jako zrozumienie konieczności. Dla jednych będzie to wybór, dla innych tylko iluzja wolności. Bo w istocie chodzi o wybór zero- jedynkowy: sukces, albo wykluczenie, tertium non datur. Jakimś wyjściem może być życie w dwóch światach: jestem w systemie, kiedy chcę być hiperaktywny; odłączam się odeń, gdy chcę się zanurzyć w innym świecie wartości, gdy nie gonię za sukcesem. Taka ucieczka może być jednak tylko chwilowa, zgodnie z maksymą obowiązującą w Dolinie Krzemowej: nie zasiedź się za długo na obiedzie, bo staniesz się obiadem dla innych.


Coraz częstsze są obawy, że ludzie zostaną tak zdeterminowani przez cywilizację informatyczną, że nie będą w stanie się obronić.
Kto w takim systemie się nie znajdzie nie będzie zdolny do funkcjonowania w społeczeństwie, żadna emigracja wewnętrzna nie pomoże, bo deelektronizacji nie będzie (Zacher 2007: 19). Płynie z tego paradoksalny wniosek, że aby czuć się wolnym wedle naszych dzisiejszych pojęć, trzeba się dobrowolnie wykluczyć z systemu i znaleźć sobie nisze: nie używać Internetu, komórki, karty bankowej (płacić grudkami złota). Słowem: znaleźć sobie pustelnię i wieść egzystencję jak Szymon Słupnik

Temat kontroli przez hiperkapitalizm staje się obsesją kultury popularnej (filmy typu Matrix, Equilibrium, AI, Robocop i wiele innych mogą być ostrzeżeniem, ale też samospełniającym się proroctwem). Kto w takim systemie się nie znajdzie, nie będzie zdolny do funkcjonowania w społeczeństwie, bo żadna emigracja wewnętrzna nie pomoże. Będziemy żyć pod nadzorem „elektronicznego pastucha”. Bycie w systemie to nie tylko korzystanie z jego dobrodziejstw, lecz również straty w sferze wolności, prywatności czy wręcz intymności.


Hiperkapitalizm jako „metasystem” (system integrujący wszystkie inne) jest postrzegany jako inkorporacja biosocjosfery przez biotechnosferę - widać tu powrót determinizmu (Chyła 2002). Najgłośniej wywołał ten problem Neil Postman w książce „Technopol. Triumf techniki nad kulturą” (1995), rychło znajdując zwolenników. W ich przekonaniu wszystkie technologiczne przedłużenia człowieka, interfejsy człowiek-maszyna, są wymyślane po to, aby jak najbardziej zintegrować go z systemem kontroli przez „wrastanie maszyny w nas samych”. Jak pisał C. Talbott w „The Future does not compute” (1995) - choć ciągle nam się wydaje, że panujemy nad maszyną, to nie możemy uciec od prawdy, że ona zagnieżdża się w nas przez interfejs. Jak wielki jest to wpływ, pokazuje dyfuzja telefonii mobilnej (pokolenie SMS)

„Być w systemie” to znaczy nie tylko korzystać z jego dobrodziejstw, ale też wiele utracić w sferze wolności, prywatności, czy wręcz intymności. Im więcej technologicznych ekstensji zmysłów i funkcji mózgu, tym więcej cyfrowego ewidencjonowania wszelkich przejawów życia. Nie da się już nawet policzyć, a przynajmniej obywatel tego nie wie, w ilu bazach danych się znajduje. Nie wiadomo, czy ziści się na koniec przyszłego wieku straszna wizja machina sapiens, czy też człowiekowi uda się wyzwolić jakieś antyciała na swą obronę. Zanim to nastąpi – jeśli w ogóle – problemem XXI wieku będzie to, z czym już dzisiaj mamy do czynienia, mianowicie z ukrytym sterowaniem ludźmi, tyle że w znacznie większym nasileniu.


Czy w opisie tego, czym staje się hiperkapitalizm trzeba sięgać do oksymoronów w rodzaju opresywny permisywizm, czy totalitaryzm wolności w warunkach – paradoksalnie – hipermobilności i hiperindywidualizacji? Tak by trzeba określać ów autonadzór – jako totalizację życia – wyzwolenie nie tyle człowieka, co jego potencjału twórczego w celu jego eksploatacji. Komunizm to było widzialne zniewolenie, kapitalizm poprzedniej generacji wchłaniał czas pracy, hiperkapitalizm wchłania życie. Rynek jawi się jako „Wielki Totalizator”, ale nie taki, przed jakim przestrzegał Orwell, a Huxley – formatowaniem osobowości i produkcją „postfabrykatów” – przed wspomnianym technotalitaryzmem.

Kazimierz Krzysztofek

Od Redakcji:
Jest to trzeci odcinek (pierwszy - Pan Market - opublikowaliśmy w numerze 11/11 SN, drugi – Nowinki hiperkapitalizmu - w numerze 12/11 SN) tekstu „Hiperkapitalizm jako „najwyższe stadium” zamieszczonego w czasopiśmie „Transformacje” 2007-2008.