Fot. Tadeusz Parcej |
Z prof. Uniwersytetu Warszawskiego Mirosławem Bańką, dyrektorem Instytutu Języka Polskiego, językoznawcą i leksykografem rozmawia Krystyna Hanyga - Po 1989 roku w języku Polaków nastąpiły gwałtowne zmiany, odzwierciedlające w jakimś sensie nasze zachłyśnięcie się wolnością, otwarciem na świat. Wraz z III RP narodziła się nowa polszczyzna?
- Myślę, że były dwa powody. Z jednej strony przełom polityczny, zniesienie cenzury i przekonanie, że w związku z tym wszystko można powiedzieć. Z drugiej strony Internet, który umacnia w nas poczucie, że bardzo łatwo wygłasza się opinie krytyczne, bo nie widać rozmówcy, brak kontaktu twarzą w twarz. To nawet nie muszą być wypowiedzi z wulgaryzmami czy wyrazami obscenicznymi, natomiast są zdecydowanie zbyt krytyczne, emocjonalne, zbyt szybkie. O impulsywności w Internecie pisano już całe książki. Ten czynnik internetowy nałożył się na to, co stało się w Polsce po roku ‘89. Przenosimy nazbyt emocjonalne zachowania z Internetu na sferę innych kontaktów. Zwłaszcza media lubią, kiedy politycy, posłowie, rozmówcy, bardzo żywo dyskutują przed kamerą - dobierani są zresztą w pary na zasadzie jak największego kontrastu, bo to zapewnia więcej słuchaczy i większe przychody z reklam.
- Właściwie to media w dużej mierze kształtują współczesną polszczyznę…
- Zawsze kształtowały. Dawniej, przed ‘89 rokiem zarzucano dziennikarzom błędy językowe, prasa była ulubionym materiałem do ćwiczeń dla studentów z kultury języka. Dzisiaj to się zmieniło, najważniejsze gazety, ale myślę, że i wiele regionalnych, prowadzone są starannie pod względem językowym. Natomiast, paradoksalnie, wiele książek, w tym także językoznawczych i polonistycznych, ma bardzo nierówny poziom edytorski, ponieważ wydawnictwa oszczędzają na korektorze, redaktorze, zdarza się, że książka przechodzi wyłącznie przez ręce tłumacza. To jest godne ubolewania, że wydawnictwa puszczają do druku książki bez opracowania redakcyjnego. Kiedyś dziennikarz był chłopcem do bicia, teraz akurat dziennikarzom nie można postawić podobnego zarzutu. Oni, owszem, przyczyniają się do pewnej teatralizacji polszczyzny w duchu walk gladiatorów, natomiast nie można powiedzieć, żeby popełniali jakieś błędy składniowe. - Panie Profesorze, co jeszcze Pana razi w polszczyźnie ostatniego ćwierćwiecza? Czy też co Pan uważa za pozytywy?
- Po ‘89 roku w trochę powierzchowny sposób przyswoiliśmy sobie pewne cechy kultury angloamerykańskiej, która wydaje się nam bardziej demokratyczna pod względem zachowań, także zachowań językowych. Kiedyś oglądałem pewien teleturniej na licencji - nie wiem czy amerykańskiej, w każdym razie zachodniej - gdzie prowadzący program zwracał się do wszystkich uczestników per ty, a zdarzały się wśród nich osoby w wieku 70, 80 lat. To są rzeczy, z którymi trochę trudno nam się pogodzić.
Młode pokolenie ma zamęt w głowie. Weźmy korespondencję studencką. Niektórzy studenci piszą do wykładowców tradycyjnie – Szanowna Pani Profesor, a inni – Witam, bo im się wydaje, że tak już należy pisać w tym świecie „zdemokratyzowanym”, w którym spontaniczność, szczerość ma się liczyć bardziej niż tradycyjne formy i konwenanse.
To samo zresztą jest w Poradni Językowej PWN, tam wiele listów zaczyna się od Witam i tego nie poprawiamy. Traktujemy to jako znak czasu, niech ktoś kiedyś zainteresuje się tym, jak Polacy pisywali do siebie na przełomie wieków.
- Do Poradni Językowej, którą prowadzi Pan od lat, zgłaszają się jednak ludzie, którzy mają jakąś świadomość językową, nawet jeśli zadają pytania dotyczące kwestii niezbyt skomplikowanych.
- To jest właśnie najcenniejsze, że dzięki poradni internetowej zdają sobie sprawę, że w ogóle istnieją jakieś zagadnienia normatywne w języku, że nie wszystko, co da się powiedzieć, można napisać, że nie jest wszystko jedno, jak się napisze.
Dzięki Internetowi mamy teraz o wiele, wiele więcej autorów tekstów publicznych, bo to, co ludzie piszą - nawet w portalach społecznościowych - jest trochę prywatne, a trochę publiczne. Niestety, ta granica czasami jest zatarta i stopień szczerości, żeby nie powiedzieć ekshibicjonizmu, jest w Internecie bardzo wysoki.
Ale wrócę do zasadniczej myśli: nie było wcześniej warunków do tego, żeby tyle osób równocześnie zamieszczało w sferze publicznej swoje wypowiedzi w formie wpisów na forach czy blogów. Te osoby pisząc uświadamiają sobie, że to nie jest takie łatwe, że przydałyby się umiejętności, o jakich wcześniej nie myśleli, które wydawały się niepotrzebne. Niektórzy nabywają tych umiejętności w wyniku samokształcenia. Sięgają po słownik ortograficzny, słownik poprawnej polszczyzny, albo publikacje dotyczące redagowania tekstów.
Tak więc na pytanie, czy Polacy mówią coraz gorszą polszczyzną, odpowiedziałbym – nie, właśnie tego typu przykłady pokazują, że doskonalimy się. Oczywiście można podać i przykłady innych zjawisk.
- W szybkim tempie przybywa nam zapożyczeń, głównie z angielskiego. Niektóre mają swoje uzasadnienie, są związane z nowymi mediami, technologiami, urządzeniami i brakuje im odpowiedników w języku polskim. Są jednak i takie, które niczego nie wnoszą, zaśmiecają język.
- Wśród zapożyczeń faktycznie dominuje angielszczyzna, ale zdarzają się i inne, na przykład kulinarne zapożyczenia z włoskiego. Silny napór języka angielskiego dotyczy nie tylko wyrazów, ale i pewnych form zachowań, których przykłady starałem się już pokazać. Na polszczyznę, na zachowania językowe Polaków oddziałują również pewne rodzaje tekstów internetowych.
Reklama też kształtuje nasze gusty. Na przykład, podkreślanie rangi adresata przez używanie, a nawet nadużywanie zaimka twój. W duchu polszczyzny byłoby: zadbaj o swoje wakacje - tak powinno zwrócić się do nas biuro podróży, które organizuje wyjazdy wakacyjne. Albo: zadbaj o swoje włosy, jeśli jest to producent kosmetyków. Natomiast teraz oni piszą: zadbaj o twoje wakacje i zadbaj o twoje włosy, bo chcą podkreślić, że to właśnie o nas chodzi, chcą nas jakby dowartościować.
Można oczywiście tak to sobie tłumaczyć, ale prawdziwa geneza jest w angielszczyźnie, który to język nie rozróżnia tych dwóch zaimków – z jednej strony swój, a z drugiej twój, mój. Tam nie ma takiej opozycji. Twórcy reklam dostosowują polszczyznę pod tym względem do języka angielskiego, angliczą ją na poziomie już nie leksykalnym, ale składniowym.
- Wydaje mi się jednak, że wiele zapożyczeń z angielszczyzny – pomijając te uzasadnione - jest przejawem snobizmu czy też leczenia polskich kompleksów. Mieliśmy na przykład chronić polszczyznę przed obcymi nazwami, a tymczasem byle hotelik, willa, sklep musi mieć teraz angielski szyld.
- To przykład tęsknoty za Zachodem, która w warunkach, w jakich żyliśmy przed ‘89 była zrozumiała i łatwo teraz oskarżać rodaków o snobizm. Krytykę snobizmu słyszało się zresztą od XVI wieku, można przytaczać przykłady, od „Dworzanina polskiego” Łukasza Górnickiego począwszy. On też krytykował Polaków za nadmierne uleganie modzie językowej, wtedy akurat była moda na język czeski, uważany za język elitarny, prestiżowy. Później jego miejsce zajął francuski, był też okres mody na włoszczyznę. A teraz jesteśmy świadkami mody na język angielski.
To ważne, że zapożyczamy z różnych języków, ale ogólnie rzecz biorąc, prestiżowo brzmią dla nas wyrazy pochodzenia zachodniego. Ten przewijający się przez wieki wątek krytyki rodaków za nadużywanie wyrazów obcych ze względów snobistycznych, nadmierne kierowanie się modą jest obecny i dziś. Ja mam do takich opinii mieszany stosunek.
Zapewne tak jest, że wielu mówiących po prostu ulega modzie, ale z drugiej strony, wyciąganie stąd wniosku, że lepiej w ogóle nie używać wyrazów obcych, a już w żadnym wypadku, jeżeli mają rodzimy odpowiednik, uważam za zbyt łatwe i wynikające z powierzchownej oceny. Pozytywne skojarzenia, które wiążemy z wyrazami obcymi, stanowią pewną ich swoistość, nadają im pewną potencję, którą można sensownie wykorzystać. Nie powiedziałbym więc, żeby istniały jakieś wyrazy, obce w szczególności, które są w ogóle niepotrzebne. Można się zgodzić, że wiele wyrazów jest używanych bez potrzeby w różnych tekstach przez różnych ludzi. Nie wyciągajmy jednak wniosku, że należy je usunąć ze słowników, tak jak to się działo w niektórych krajach; zwłaszcza w Niemczech puryzm językowy był bardzo rozpowszechniony.
- W ostatnich latach mamy z kolei inwazję języka unijnego tworzonego przez grono międzynarodowych urzędników. Od akcesji po implementacje i piętrowe, skomplikowane nazwy programów operacyjnych, priorytetów itp. Tu można by znaleźć polskie odpowiedniki. Kiedyś oburzały nas, i także śmieszyły, pozostałości urzędniczego języka austriacko-galicyjskiej biurokracji, ale ten unijny jest gorszy.
- Język unijny jest problemem urzędników, specjalistów, ekspertów, natomiast przeciętny Polak chyba nie jest aż tak bardzo bombardowany tą terminologią. Na szczęście do języka ogólnego nie przedostało się tak wiele tych implementacji i podobnych rzeczowników. Patrzymy jednak na to z bliskiej perspektywy i nie wiem, czy będziemy równie krytyczni za sto, dwieście lat.
Przeżywamy teraz w Polsce okres istotnej modernizacji i może kiedyś będziemy go porównywać do tzw. kolonizacji na prawie niemieckim w XIII-XIV wieku, która przyniosła nam wiele wyrazów, bez których dzisiaj nie wyobrażalibyśmy sobie życia, takich jak dach, cegła, burmistrz, majster. Wielu Polaków w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że są one obce. Nie zachowały się dokumenty z tego czasu, z których by wynikało, jak proces ten był wówczas odbierany; być może też przez niektórych krytycznie (wiadomo jednak, że mieszczaństwo krakowskie buntowało się przeciwko odprawianiu mszy w języku niemieckim).
Myślę, że trzeba zachować dystans do tego, co się dzieje. Zwykle zresztą alarm czyni się z powodu stosunkowo niewielkiej grupy wyrazów znajdujących się w języku ogólnym. W polszczyźnie, w przeciętnym tekście, niespecjalistycznym, anglicyzmów jest niewiele. W korespondencji urzędników unijnych będzie ich więcej, w tekstach informatycznych też, podobnie w tekstach tzw. traderów giełdowych, ale w przeciętnym tekście publicystycznym jest tylko około 1% anglicyzmów, a w tekście literackim jeszcze mniej, bo literatura piękna w ogóle nie lubi zapożyczeń.
- Uważam, że Polacy psują język, mnożą się błędne formy, złe konstrukcje zdaniowe, zapożyczone frazeologizmy, dziwolągi językowe. Co gorsza, przestajemy te błędy zauważać i one pomału, niepostrzeżenie wkradają się do ogólnej polszczyzny, do języka ludzi dotąd poprawnie mówiących. Mam ulubione przykłady: półtorej roku, godzina czasu, prawdziwy fakt, a z innej kategorii – mapa drogowa.
- Zapożyczenia z frazeologizmów angielskich są w ostatnich dekadach częste, mapa drogowa jest po prostu modna, wszyscy oswoili się z nią, co nie znaczy, że ją lubimy. Ja też wolałbym, żeby mówiono o programie działania, planie itp. Będę tu jednak bezlitosny dla polonistów, których reprezentuję, bo któż inny, jak nie organizatorzy różnych konferencji, także polonistycznych, wprowadził do obiegu słowa handout i abstrakt? Więc my też nie jesteśmy święci, rozpowszechniamy, czasami wbrew woli, zapożyczenia. Nie twierdzę jednak, że to jest zachwaszczanie polszczyzny. Moim zdaniem, zapożyczając bogacimy język, powinniśmy nacisk kłaść nie na to, żeby coś z języka usunąć, tylko na świadomy i trafny wybór słowa. Im więcej mamy słów do wyboru, tym lepiej, nawet gdyby co drugi wyraz miał być obcy.
- Problem w tym, że często obce wypierają lepsze, zastępują szereg innych, są używane w niewłaściwych kontekstach, bo właśnie są modne. Ostatnio robi wielką karierę narracja…
- i jeszcze dyskurs, do narracji trochę podobny. Bardzo modny w środowiskach humanistycznych i wśród przedstawicieli nauk społecznych. Gdyby porozmawiać ze specjalistami, to wyjaśniliby, że dyskurs to jest coś innego niż dyskusja, i na pewno broniliby tego terminu. Myślę, że i narracja znalazłaby swoich obrońców.
- A jeśli poważny komentator rozmawia z poważnym profesorem i powiada, że państwo powinno na coś dać kasę - to mnie razi.
- To jest dysonans stylistyczny. Mieszanie stylów w polszczyźnie czy wplatanie elementów potocznych do języka oficjalnego stało się znakiem czasu. Jest także związane z taką demokratyzacją życia, o której mówiliśmy, pokłosiem zmian, którym początek dał rok ‘89, tym powierzchownym przyswajaniem sobie kultury angloamerykańskiej, w której na pozór wszyscy mówią sobie per ty.
- Mamy w tej chwili, za sprawą feministek, następny gorący problem. Żeńskie formy nazw funkcji, zawodów, oczywiście tych tradycyjnie zmaskulinizowanych. Premiera? premierka? ministra? profesorka? pedagożka, archeolożka?
- Będę ich bronił, prawie wszystkich. Słowo premierka nie jest używane, ale byłoby bardzo korzystne, gdybyśmy taki termin przyswoili sobie i polszczyźnie. Pedagożka już chyba upowszechniła się, podobnie jak socjolożka. Jeszcze 20 lat temu słychać było głosy, także językoznawców, że to jest niewyobrażalne, bo rzekomo nie da się wypowiedzieć, ale dało się.
- Ale czy Pan nie odczuwa, że niektóre z tych form są deprecjonujące, ośmieszające, a już na pewno nie dodają powagi?
- Moje koleżanki z instytutu tak je odbierają. Jak się przekonałem, kobiety same uważają, że kierowniczka to gorzej niż kierownik. Nie będziemy chyba cofać się do źródeł tych odczuć, że formy żeńskie bywają odbierane jako mniej prestiżowe. Chcę tylko powiedzieć, że stan, w którym boimy się używać form żeńskich i w zamian sięgamy po nieodmienione formy typu: reżyser powiedziała dyrektor – jest gorszy. Dodać nazwisko: reżyser Kowalska powiedziała dyrektor Piotrowskiej – nie zawsze się da. Mówić pani reżyser powiedziała pani dyrektor? Dzieci z przedszkola mogą tak mówić, ale nie dorośli. Jeśli się myśli o języku jako o narzędziu porozumienia, komunikacji, trzeba mieć na względzie, żeby był wygodny w użyciu i skuteczny.
- Ciekawym zjawiskiem jest język młodzieżowy, który powinien być przedmiotem systematycznych badań i socjologów, i językoznawców. Powstaje w opozycji do języka oficjalnego, niesie pewną wizję świata, jest dynamiczny, ale daleki od poprawności.
- Jest przede wszystkim bardzo kreatywny. Ten język ma być spontaniczny i oryginalny, młodzi ludzie dokładają starań, żeby językowo różnić się od pokolenia swoich rodziców i dziadków. To jest zrozumiałe, bo język pełni m.in. funkcję identyfikacyjną – mówię tak jak wy, ponieważ chcę być postrzegany jako jeden z was. Zawsze tak było.
Myślę, że jest niewłaściwe odnoszenie kategorii błędu do języka młodzieżowego, który funkcjonuje przede wszystkim w mowie, albo w prywatnej korespondencji. Należy błędy korygować, kiedy młodzi popełniają je w tekstach oficjalnych, albo choćby półoficjalnych, kiedy opublikują coś w blogu internetowym czy napiszą w pracy klasowej. Natomiast jeżeli mówią w sposób niekiedy prowokacyjnie niezgodny z normą języka literackiego, to poprawianie ich na każdym kroku byłoby przejawem braku zrozumienia, albo nadmiernej pedanterii. Jeżeli młodzi mówią do siebie nara albo cze, to jest ich sprawa.
-Jak powstają czy też są tworzone normy językowe?
- Normy językowe są szczególnym przykładem norm społecznych. Są poradniki, savoir vivre’u na przykład, są protokoły dyplomatyczne, różnego rodzaju dokumenty, które na zasadzie nakazu albo zaledwie porady normalizują zachowania w różnych dziedzinach. I tak trochę też jest z zachowaniami językowymi. Są słowniki normatywne, poradniki językowe, które podpowiadają, jak się zachowywać.
Natomiast trudno wymienić kryteria, na jakich są oparte te zalecenia. Sformułowano ich kilkadziesiąt, niektóre z nich są oczywiście tylko wariantami pozostałych, ale nawet jeśliby próbować je jakoś pogrupować i skondensować, to się okaże, że przynajmniej kilka jest ważnych i że one często kolidują ze sobą. Niektórzy uważają, że podstawowe znaczenie ma kryterium upowszechnienia, inaczej mówiąc – frekwencyjne, czyli jeśli często używa się czegoś w języku ogólnym, a nie tylko w mowie na przykład, to jest to poprawne.
Upowszechnionych wyrażeń nie powinno się tępić, bo to byłaby jakaś schizofrenia językowa - mówić i jednocześnie mówić, że nie należy tak mówić. Ale są autorzy, którzy nad kryterium frekwencyjne przedkładają inne: tradycji, albo autorytetu kulturalnego, albo estetyczne.
- Czy da się przewidzieć, jak będzie zmieniać się polszczyzna w przyszłości? Na pewno obecnie ubożeje, tracą na wyrazistości regionalizmy, środowiskowe odmiany języka, stylistyka. Język będzie żywił się zapożyczeniami? Uproszczeniu ulegnie gramatyka, która sprawia tyle problemów cudzoziemcom?
- Podobno ze wszystkich rzeczy, które można przewidzieć, najtrudniejsza do przewidzenia jest przyszłość. Przyszłość języka nie stanowi tu wyjątku. Możemy na podstawie obecnych zjawisk prognozować na kilkanaście lat naprzód, ale z tych prognoz nie udało mi się do tej pory wyczytać niczego oryginalnego. Mówią one, że będzie się działo to, co się dzieje w ostatnich latach, że będzie nadal napływ zapożyczeń z języka angielskiego, że nadal będzie widoczna tendencja do demokratyzacji zachowań językowych, że będzie nadal widoczne mieszanie stylów.
Paradoksalnie, łatwiej przewidzieć daleką przyszłość, taką odległą o kilkaset lat. Jest dosyć prawdopodobne, że gramatyka polska będzie wtedy przypominała angielską, nie dlatego jednak, że angielski tak wpłynie na polszczyznę, tylko dlatego, że taka jest ogólna prawidłowość w rozwoju języków: od modelu fleksyjnego, z rozbudowaną odmianą wyrazów, do modelu analitycznego, z odmianą bardzo uproszczoną.
W prasłowiańskim oprócz liczby pojedynczej i mnogiej była liczba podwójna, po której zostały nam tylko relikty. Na naszych oczach upraszcza się system zaimkowy: w mowie mało kto używa już biernikowego tę i coraz więcej osób zapomina, że pod akcentem powinno się używać zaimka mnie. Prawie wyłącznie słyszę więc „Mi się wydaje, że...” zamiast „Mnie się wydaje, że...” i tak już chyba będzie, mimo że na razie to błąd.
- Jak powinna być prowadzona polityka językowa? Francuzi na przykład traktują ochronę języka, walkę o jego poprawność jako patriotyczny obowiązek.
- Francuzi są na jednym biegunie tego, co można zaobserwować, jeśli chodzi o politykę językową, ale dla Francuzów ich język jest właściwie równoznaczny z ich kulturą, a ich kultura promieniowała na Europę, więc rzeczywiście są powody, żeby traktowali swój język z wielką starannością. W przeciwieństwie do francuskiego, który ma niewiele zapożyczeń, w angielskim zapożyczenia stanowią około 80% wyrazów. Z tego wcale nie wynika, żeby ten język źle funkcjonował w świecie, można nawet powiedzieć, że obecnie funkcjonuje na szerszą skalę.
Skąd mamy brać przykład? Chyba powinniśmy szukać własnej drogi, to znaczy nie zamykać się na wpływy innojęzyczne, bo to by oznaczało jednocześnie zamykanie się na inne kultury i na świat.
Politykę językową prowadzi bardzo wiele krajów, Polska też. W tym celu powołano przecież Radę Języka Polskiego, która jest ciałem stanowiącym w sprawach ortografii, ze swoich działań sporządza raporty, które przedstawia Sejmowi. Część obserwatorów może czuć jakiś niedosyt z powodu takich działań, które wydają im się urzędnicze, i być może sądzą, że Rada Języka Polskiego jest ciałem dekoracyjnym. Z drugiej strony to może i lepiej, że Rada nie stara się gospodarzyć w języku w sposób bardzo stanowczy, bo przecież język jest wspólnym dobrem. Bałbym się ciała o większych kompetencjach, które by nakazywało i zakazywało używania jakichś wyrazów, albo narzucało inne formy językowe. Doradzać – owszem, natomiast zakazywać, nakazywać – nie.
- Język nie tylko służy komunikowaniu, ale opisuje także rzeczywistość, relacje między ludźmi. Co współczesna polszczyzna mówi o społeczeństwie?
- Jesteśmy niewątpliwie zapatrzeni na Zachód, zawieszeni między Wschodem a Zachodem, ale to nas charakteryzuje od kilkuset lat. Znakiem czasu są różne nowe formy wypowiedzi internetowych. To wiele mówi o nas jako użytkownikach nowych technik medialnych. Może nawet nie zdajemy sobie sprawy z przełomowości tego, co się dzieje, ale niejeden już autor porównywał czasy współczesne do rewolucji Gutenberga. Z perspektywy kilkuset lat nie mamy wątpliwości, że to była rewolucja, która nas ukształtowała, właściwie stworzyła nowoczesność. Natomiast kiedy patrzy się z bliska, tego nie widać, dlatego potrzeba dystansu, żeby zobaczyć, czy obecne zmiany w języku, w szczególności zapożyczenia, są korzystne, czy nie. Może jesteśmy w okresie przełomowym, tak jak w średniowieczu, kiedy przyswajaliśmy intensywnie wyrazy z języka niemieckiego, bo modernizowaliśmy się jako kraj i wprowadzali nowe formy gospodarki. - Dziękuję za rozmowę.
Fot. Tadeusz Parcej