Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2620
Media obiegają co chwila newsy dotyczące ewentualnej dekanonizacji Jana Pawła II, do jakiej rzekomo się szykuje Kościół papieża Franciszka. Owa „dewojtylizacja” Kościoła powszechnego jednak postępuje. Przynajmniej w przestrzeni symbolicznej, jak również – strukturalno-decyzyjnej. U nas rok 2020 ogłoszono rokiem Jana Pawła II.
Katolicyzm ze swej istoty jest społeczny.
o. Pedro Arrupe
W latach 1979-80 wybuchł ostry konflikt na linii Rzym – zakon jezuitów. Był to konflikt dwóch osobowości: Karola Wojtyły i Pedra Arrupe, ówczesnego generała zakonu, tzw. czarnego papieża. Trzeba tu od razu dodać, iż szef Towarzystwa Jezusowego był zawsze „szarą eminencją” – od chwili założenia zakonu przez św. Ignacego Loyolę (1534) – w całej strukturze kościelnej. Do czasu…
Konflikt rozgorzał z powodu stosunku do teologii wyzwolenia. Ale miał też podłoże w osobowościach obu hierarchów. Pedro Aruppe - Bask, znający doskonale teologię, która doprowadziła do Vaticanum II, do chwili wyboru na generała TJ przebywał głównie na misjach i realizował zadania Towarzystwa w Azji. Zakon jezuitów pod jego kierunkiem stał się najbardziej progresywną i zaangażowaną społecznie wspólnotą zakonną. Jezuici stanowili forpocztę prądów, które z czasem nazwano „teologiami wyzwolenia”.
Karol Wojtyła zaś - jak to doskonale pokazał w swej książce Piotr Szumlewicz (Ojciec Nie-święty), ale i wielu zachodnich autorów i watykanistów, miał mentalność prowincjonalnego, zachowawczego proboszcza ze Wschodu Europy. Charakteryzował go skrajny antykomunizm, mesjanistyczna wizja Kościoła i kult bezrefleksyjnej, ludowej religijności w polskim, maryjnym wymiarze. Z filozofem i otwartym na świat jezuitą jakim był Arrupe wyraźnie mu było nie po drodze.
Pacyfikacja teologii wyzwolenia – teologicznie, personalnie i jurydycznie (tu Wojtyłę wspierał aktywnie kard. Josef Ratzinger, na XX-wieczny sposób watykański „wielki inkwizytor”) – rozpoczęła się od zakonu św. Ignacego Loyoli. W Towarzystwie Jezusowym od lat 50-tych rodziły się wspomniane „wywrotowe” idee bazujące na marksizmie i ideach socjalistycznych. Pedro Arrupe – osoba niezwykle popularna nie tylko w zakonie, ale w całym Kościele, charyzmatyczna i głęboko oddana idei postępu, rozwojowi ludzkości i sprawiedliwości społecznej (gorąco popierał dialog z marksizmem i współpracę z obozem realnego socjalizmu przeciwko prawicowym dyktaturom, zależnym i kreowanym z Waszyngtonu) został przez Papieża Polaka jawnie spostponowany, zlekceważony, zignorowany.
Papież manifestacyjnie pomijał w swych wszystkich enuncjacjach Towarzystwo, a przechodząc lub przejeżdżając obok stojącego „czarnego papieża” ostentacyjnie odwracał głowę, aby go nie pozdrowić. Ze względu na rozległy wylew, w wyniku czego został sparaliżowany, mając kłopoty z komunikacją, (a było to też wynikiem poniżenia, jakiego doznawał podczas uroczystości publicznych), Pedro Arrupe zrezygnował z urzędu (1983). Pacyfikacja jezuitów w tym momencie dobiegała końca. Następcy Arrupe, powolni papieżowi, narzucani niejako autorytetem biskupa Rzymu Towarzystwu (co wcześniej się nie zdarzało), konsekwentnie oczyścili zakon z jednostek niezależnych, samodzielnie myślących, nie ulegających autorytetowi Rzymu.
Uznanie dla Opus Dei i Legionu Chrystusa
Jan Paweł II formalnie Towarzystwo Jezusowe zepchnął na drugi plan. Jego poparcie dla świecko-klerykalnego bractwa Opus Dei (oraz jawna admiracja i ostentacyjna jego celebracja) miała podłoże w doświadczeniach i korzeniach polskiego konserwatyzmu, klerykalizmu i dystansu do wszystkiego, co trąciło jakąkolwiek lewicowością. To Opus Dei, Legion Chrystusa czy Ruch Odnowy w Duchu Świętym zajęły eksponowane miejsca, jakimi od czasów Ignacego Loyoli czy Dominika Guzmana cieszyli się jezuici, bądź dominikanie (czyli klasycznie pojmowana hierarchia i struktura Kościoła katolickiego przejawiająca wówczas skłonności do kontestacji konserwatyzmu, zachowawczości i wizji Kościoła Karola Wojtyły).
O jakiejś symbolicznej „dewojtylizacji” Kościoła można snuć rozważania na kanwie wypowiedzi papieża Franciszka, dotyczącej jakoby tuszowania przez Jana Pawła II spraw związanych z pedofilią, całokształtem wydarzeń mających miejsce w Legionie Chrystusa i najnowszej historii Kościoła katolickiego.
Warto jednak zwrócić uwagę na następujące aspekty tej sprawy, które nie są zresztą żadnymi rewelacjami. Cywilizowany, nieklerykalny świat wiedział i mówił o tych traumatycznych sprawach od dawna.
Tylko w Polsce, gdzie nie rozumie się terminu: wolność słowa i obowiązuje bałwochwalczy, feudalny stosunek do rozumienia pojęcia autorytet, a mainstreamowe media hodowały irracjonalny obraz Watykanu pod rządami Karola Wojtyły, basując jego bałwochwalczemu kultowi, prześcigając się w serwilizmie, ta wypowiedź Franciszka może powodować zaskoczenie. I nie lichą konfuzję. Bo oto teraz, już jawnie „umiłowany syn” Jana Pawła, który o mało co nie trafił na ołtarze świętości Kościoła, Marcial Maciel Degollado, założyciel admirowanego Legionu Chrystusa okazuje się zbrodniarzem-pedofilem. Masowym gwałcicielem nie tylko podopiecznych sierocińców prowadzonych przez ów zakon, ale i własnych dzieci, (których miał – dokładnie nie wiadomo ile – 7 lub 8), bigamistą, finansowym malwersantem, narkomanem i sadystycznym satrapą.
Jest to więc potwierdzenie całokształtu klimatu panującego w Kościele i tuszowania takich zachowań za czasów pontyfikatu – jakoby tysiąclecia.
Ujawnienie pedofilii
To pierwszy zwiastun „dewojtylizacji”, czyli przełamanie hipokryzji i milczenia, w jakiej tkwił Kościół Jana Pawła w tej mierze. Oskarżenia o zaniechanie i jawne ukrywanie owych przestępstw, wręcz zbrodni jak ma to miejsce w przypadku Degollado, dopadły głowy Kościoła katolickiego. Świętego, któremu postawiono tysiące pomników, napisano dziesiątki tysięcy panegiryków na jego temat i uznano w Polsce za „ojca narodu”, synonim wolności i demokracji. Bo święty w Kościele katolickim to osobowy wzór do naśladowania przez wiernych, drogowskaz moralny i etyczny ideał.
Po drugie, na przestrzeni ostatnich lat miały miejsce trzy znamienne wydarzenia. Oto w błyskawicznym procesie beatyfikowano, a następnie kanonizowano salwadorskiego abp. Oscara Romero, zamordowanego 24.03.1980 roku przez bojówkę mjr. Roberto D’Aubuissona. Warto przypomnieć, że D’Aubuisson przeszedł przeszkolenie w tzw. Szkole Ameryk, bazie treningowej organizowanej i finansowanej przez USA (Forty Gulick i Benning), szkolącej bojówkarzy w celu likwidacji ludzi z Ameryki Łacińskiej uznawanych za szkodliwych z punktu widzenia geopolityki Wuja Sama.
Romero był utożsamiany przez ludność latynoamerykańską z ideami teologii wyzwolenia (choć to jest sąd nie do końca prawdziwy i nie mający pokrycia w dokumentach). Jednak urzędujący wówczas papież z Polski, wrogi wszelkim ruchom w Kościele mającym rys lewicowości czy postępowości i związany politycznie z interesami USA rządzonymi przez Ronalda Reagana, oprócz typowo kościelnych gestów i słów, nic nie uczynił w tej sprawie. Przeciwnie, wielu watykanistów twierdzi, iż osobiście blokował proces beatyfikacji salwadorskiego hierarchy. Dlatego m.in. akta zebrane w Salwadorze potwierdzające męczeństwo Romero leżały bez żądnej decyzji od 1990 do 1999 roku w zakamarkach Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Dopiero po 2000 rok rozpoczęło się wokół tych dokumentów urzędnicze krzątanie. Od beatyfikacji do kanonizacji Romero minęło niespełna 3 lata (2015 do 2018). Porównania z analogicznym przypadkiem ks. Jerzego Popiełuszki cisną się same.
Do miana symbolu urosnąć może fakt, iż obecny papież wywodzi się z Towarzystwa Jezusowego i jest – podobnie jak Pedro Arrupe – Latynosem. Również pełniący od niedawna funkcję generała TJ Arturo Sosa Abascal pochodzi z Ameryki Łacińskiej (jest Wenezuelczykiem). Czyżby zemsta jezuitów?
Decyzje Franciszka
Wspomniany, aktualnie urzędujący, generał jezuitów w jednym ze swoich publicznych wystąpień w 2019 roku stwierdził, iż szatan jest tylko „konstruktem myślowym mającym symbolizować zło”. Na to dictum groźne pomruki oburzenia wydali z siebie egzorcyści na całym świecie, a zwłaszcza w Polsce. Doktryna Kościoła jasno i wyraźnie naucza, że zło nie jest abstrakcją, a szatan istnieje – twierdzą. Powołują się przy tym m.in. na encyklikę Wojtyły (Dominum et Vivificantem). To jawne zaprzepaszczanie dorobku nauki Jana Pawła II. Fakt, negacja istnienia diabła w materialnej rzeczywistości świata czyni ich obecność w Kościele zbędną.
Trzecim elementem procesu, o którym mówi ten materiał jest likwidacja decyzją papieża Franciszka Papieskiego Instytutu im. JP II dla Studiów nad Małżeństwem i Rodziną. Dokumentem likwidującym Instytut i powołującym w jego miejsce nową instytucję (pod nazwą: Papieski Instytut Teologiczny im. JP II dla Nauk o Małżeństwie i Rodzinie) było motu proprio >Summa familiae< (wrzesień 2017). Zmiana nastąpiła w 2019 roku.
To jedno słowo „dla Nauk” powoduje wzburzenie ortodoksów i bezkrytycznych zwolenników wszystkiego, co w jakikolwiek sposób może być wiązane z Karolem Wojtyłą. Prof. Stanisław Grygiel, filozof, filolog i dotychczasowy wykładowca Instytutu, bliski przyjaciel papieża z Polski, stwierdza, iż to zaprzepaszcza dorobek placówki naukowej i Jana Pawła II. Nie tylko zwalnia się całą kadrę, powołując wielu nowych, tzw. otwartych teologów i konsultantów.
Najgroźniejszym dlań jest to słowo „dla”. Grygiel boi się tego „dla”, gdyż to spowoduje jego zdaniem otwarcie na inne spojrzenia dotyczące rodziny, relacji płci, małżeństwa, in vitro, badań nad genetyką itd. „Jakich nauk? – pyta. - Nie ma przecież nauk o małżeństwie i rodzinie. Ten tytuł mówi tylko o tym, że socjologia, psychologia i tym podobne nauki będą decydowały jak i co należy myśleć o małżeństwie i o rodzinie”. Zatraca się jego zdaniem cały dorobek – w tej materii – Jana Pawła.
Antidotum na te prądy w Watykanie i Kościele ma być tworzenie w seminariach i na uniwersytetach w Polsce samodzielnych katedr zajmujących się tylko myślą filozoficzną Karola Wojtyły i nauczaniem Jana Pawła II. To jest jego zdaniem misja dla polskich środowisk naukowych.
Czyli wszystko co dotyczy Jana Pawła ma być dogmatem. Nieruchomą, zastygłą w hieratycznym bezruchu konstrukcją, czymś na wzór średniowiecznej scholastyki.
Grygiel i jemu podobni, liczni w naszym kraju tradycjonaliści i konserwatyści (różnych odcieni), absolutnie nie rozumieją tego, co się dzieje we współczesnym świecie. Ich próby obrony status quo (w wersji polskiego tradycjonalizmu i „wsobności”) noszą w sobie coś z Wesela Wyspiańskiego - „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. W zglobalizowanym, ogarniętym przestrzenią wirtualną świecie, tak się nie da żyć. Co najwyżej można wegetować na peryferiach tego świata.
To są zasadnicze elementy postępującej „dewojtylizacji” Kościoła rzymskiego, a nie brak kapelusza kardynalskiego dla metropolity krakowskiego Marka Jędraszewskiego, czy spektakularne enuncjacje watykańskich kurialistów. O newsowych, medialnych doniesieniach nie wspominając.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 902
Thatcherowska TINA (nie ma alternatywy) to absolutnie antyliberalne rozumienie wszechrzeczy, dogmatycznie przeczące jakiejkolwiek wolności.
To bon mot, który wraz z opanowaniem mainstreamowego myślenia takim fanatycznym pojmowaniem rzeczywistości – a dogmat zawsze rodzi fanatyzm kończący się prześladowaniami Innego (wykluczenie, stygmatyzacja, napiętnowanie itd. są formą prześladowań) – wykarczował powoli kulturę z wolności i nonkonformizmu myślenia.
A w kulturze człowiek jest zanurzony i to z niej czerpie życiodajne soki dla kreatywnej i twórczej postawy. Na tej bazie wolnorynkowy fundamentalizm - a każdy fundamentalizm jest bratem fanatyzmu – mógł splantować demokrację i wolność do coraz bardziej purytańskiej, nietolerancyjnej w swej istocie i praktyce, realności.
Zwieńczeniem tego procesu jest idiotyczny, po prostu kabotyński, bon mot Fukuyamy o „końcu historii”. Skompromitowany, ale oddający esencję takiego myślenia.
Przyszłością Europy będą Włochy. Włochy Berlusconiego zapowiadają analogiczne sytuacje w innych krajach.
Tam, gdzie demokracja przeżywa kryzys, władza trafia w ręce tych, którzy kontrolują media.
Umberto Eco, 2010
Gdy włoski intelektualista pisał te słowa, berluskonizacja sfery publicznej w Italii sięgała szczytów. Oto skuteczny i brutalny macher od mediów i manipulacji, miliarder i piekielnie bogaty Włoch monopolizuje na dwie dekady życie publiczne w Italii. Twórca holdingu Fininvest i imperium medialnego Mediaset, kontroluje i narzuca tym samym określony profil nie tylko rozrywce, ale i debacie politycznej, kulturze, pozostałym mediom itd. To czterokrotny premier Włoch, senator, bohater licznych skandali i oskarżany o przestępstwa podatkowe, za które nigdy jednak nie poszedł do więzienia. A bądź co bądź, w Europie na Italię z wielu tytułów patrzy się jako na coś wzorcowego, zwłaszcza z racji rzymskiej przeszłości. Szczególnie w przestrzeni kultury.
Historia Berlusconiego – i ukutego w związku z jego obecnością w życiu publicznym i wpływu na nie terminu berluskonizacja – oddają w wielkiej części przyczyny agonii demokracji. To właśnie berluskonizacja przestrzeni medialnej i jej rozkwit na przełomie tysiącleci ostatecznie pokazała proces staczania się, degrengolady zachodnioeuropejskiego systemu politycznego i jednego z jego podstawowych filarów: mediów, czyli czwartej władzy.
Błędne założenia
Połączenie arogancji neoliberalnego i topowego hasła, o którym mowa we wstępie, systemu zapoczątkowanego przez duet Thatcher – Regan w polityce i kolaps systemu radzieckiego (czyli – porządku pojałtańskiego) spowodowały bezgraniczną wiarę w sprawność i dobro systemu liberalnej demokracji. Jej ponadczasowość i wzorcowość dla innych cywilizacji czy kultur została rozpadem ZSRR potwierdzona w głowach wielu polityków i koncepcji na przyszłość tworzonych na tej bazie.
Na wizję świata, gdzie królować ma wyłącznie ten system polityczny, taka kultura, takie spojrzenie na człowieka i procesy zachodzące w świecie. To miał być świat demokratyczny, pluralistyczny, wolny, lecz z panującym niepodzielnie człowiekiem Zachodu jako homo-oeconomicusem. A to przecież koncepcja jednostki zakładająca, że człowiek jako istota działająca racjonalnie dąży zawsze do maksymalizacji osiąganych zysków, do dokonywania wyborów ze względu na wartość ekonomiczną rezultatów tych wyborów. I tylko to ma się dla niego liczyć.
Gospodarka rynkowa w stylu laissez-faire, jaka zapanowała i zdominowała demokrację zachodnią po 1991 r. (także wg wspomnianej TIN-y) na pierwszym miejscu postawiła pieniądze i karierę. Prezenty czynione poprzez polityków dla bogaczy w postaci poważnego obniżenia podatków zrobiły swoje. Zamiast społeczeństwa o wysokim poziomie cywilizacyjnym wyrastać poczęło społeczeństwo czysto konsumpcyjne, pazerne, zapatrzone w siebie i pomnażanie swego dobrobytu, co podkreśla Marion hr. von Doenhoff, wieloletnia redaktorka naczelna „Die Zeit”.
Ta choroba krótkowzroczności i pazerności dotknęła także media. Powiązanie ich z wielkim kapitałem spowodowało sprowadzenie ich do tuby owego kapitału, bezrefleksyjnej promocji wartości, mających na cele wyłączne pomnażanie zysku. Druga rola – znaną zresztą z historii choćby Rzymu (chleba i igrzysk – Juvenalis, Satyry) – tak zorganizowanych mediów stała się czymś naturalnym.
Najhojniejszymi donatorami tego typu niewyszukanych rozrywek byli w historii cesarstwa m.in. Sulla, Juliusz Cezar, Pompejusz czy Trajan, który miał być autorem cytowanej opinii: „Lud rzymski można utrzymać w spokoju tylko rozdawnictwem zboża i igrzyskami” (Marek Korneliusz Fronton, Principia historiae). Również w rzymskich prowincjach ta zasada była powszechnie stosowana. Widowiska organizowane były zarówno przez dostojników ubiegających się o miejscowe urzędy, jak i przez nowo wybranych prowincjonalnych urzędników.
Znaczny popyt na takie rozrywki zachęcał zamożniejszych i przedsiębiorczych obywateli do podejmowania zyskownej funkcji organizatorów widowisk celem z jednej strony wzbudzenia poparcia, a z drugiej – odsunięcia zainteresowani społecznego od zasadniczych zagadnień społecznych, politycznych, kulturowych etc.
Innowacyjność
Silvio Berlusconi nie wymyślił więc nic nowego. Udoskonalił tylko, w oparciu o technologiczne i nowoczesne osiągnięcia współczesności, model funkcjonowania mediów i polityki. A przestrzeń medialna była uważana za główną osnowę zachodniej demokracji, stanowiąc niezależną zarówno od wielkiego kapitału jak i polityków sferę dostarczającą w miarę niezależnych informacji – przeważnie krytycznych i zmuszających odbiorców do refleksji i samodzielnej oceny sytuacji – na temat polityki i działających w niej polityków.
Kapitał, zwłaszcza ten wielki, ponadnarodowy, biorąc niejako na smycz media spowodował, iż z funkcji kontrolnej stały się transmisją jego interesów i planów. A te ograniczają się głównie do zysków (wpływy polityczne i kontrolne są elementem mnożące owe zyski). Nowoczesne media miały być czwartą władzą kontrolującą pozostałe trzy (ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczoną wg koncepcji Monteskiusza - O duchu praw), nie kreatorem określonej rzeczywistości. Wiążąc się bezpośrednio z kapitałem – i tu kazus Berlusconiego jako jego właściciela, potężnego przedsiębiorcy, inwestora, ale także posiadacza i kontrolera imperium medialnego (za pomocą którego zmonopolizował i narzucił społeczeństwu Italii określone wzorce, model i sposób odbioru rzeczywistości prezentowanej przez media) – utraciły ową (domniemaną ?) niewinność (Charlie Le Duff, Shitshow. Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje). Stały się kreatorem, demiurgiem, strażnikiem interesów wielkiego kapitału.
Święty egoizm
Obserwując efekty społeczne, psychologiczne, kulturowe – a przede wszystkim polityczne - TIN-y (zarówno w wymiarze gospodarczym jak i interpersonalnym) i to, co przyniosły ludzkości już w I dekadzie XXI w., Benjamin Barber mógł zauważyć, iż „chciwość ma rację bytu. Działa. Oddaje istotę ewolucji naszego ducha. Egoizm przestał się ukrywać pod szatą religii. Sam się stał religią” (B.Barber, Skonsumowani).
Konsumenci już dotychczas zorganizowanemu i mającemu funkcjonować systemowi nie wystarczyli. Trzeba było – i to się udało m.in. w efekcie sukcesu oraz przyzwolenia struktur państwowych i unio-europejskich na koncentracje kapitału medialnego przez Berlusconiego oraz nie dostrzegania zagrożeń jakie z tym się wiążą – konsumentów przekształcić w wyznawców. Coś co ma kształt wiary religijnej. Świat staje się jednowymiarowy – no bo przecież nie ma alternatywy, historia „się skończyła”, zwyciężyła demokracja liberalna w zachodnim stylu i my – to znaczy zwycięzcy – mamy absolutną rację. Posiedliśmy (z tego tytułu) prawdę.
Jednowymiarowość współczesnej kultury i groźbę niesioną tym procesem dla demokracji oraz kultury człowieka opisał dokładnie przed ponad pół wiekiem Herbert Marcuse w Człowieku jednowymiarowym. Jednowymiarowi ludzie ukształtowani przez „wygodną, uładzoną, rozsądną, demokratyczną nie-wolność” konformizmu oduczą się samodzielnie i krytycznie myśleć. Taki liberalny (z pozoru niegroźny) przymus – homogeniczność przekazu i jego powszechność są formą przymusu – rodzi schizofrenię społeczną, będącą drogą do politycznej, kulturowej, infantylizacji.
Proces ten wzmacniany był cały czas zarówno przez zakorzenianie medialnym przekazem w społecznej świadomości braku alternatywy (i nieważne, iż pierwotnie miało dotyczyć to rozwiązań gospodarczych, lecz właśnie poprzez procesy asymilacji mediów przez wielki kapitał wszczepiono taką wizję rzeczywistości).
Z drugiej strony, infantylizacja dokonała się przez swoiste korumpowanie odbiorcy, konsumenta feerią nowości, gadżetów – często zbędnych i stanowiących typową sztukę dla sztuki - którymi musi się zainteresować. Aby być szczęśliwym, podziwianym, aby jego życie stało się w ten właśnie sposób pełnym.
Sprawami państwowymi, organizacją życia publicznego, jego funkcjonowaniem itd. zajmą się fachowcy, będący wiarygodnymi, sprawdzonymi, odpowiedzialnymi reprezentantami właścicieli kapitału. Oni doskonale bowiem wiedzą czego ludziom potrzeba, gdzie jest dobro, a gdzie zło, kto ma racje (oczywiście MY), a kto kłamie i oszukuje. A poza tym – nie ma alternatywy……
Współczesny liberalizm promowany przez euroatlantycki (czyli zachodni mainstream) – który de facto jest neoliberalizmem i tym samym klasycznym konserwatyzmem (takim sprzed 100 i więcej laty) – dzięki wspomnianej infantylizacji i igrzyskom fundowanym konsumentom przez jednowymiarowe media zamiast rzetelnej debaty publicznej został zdegradowany do pejoratywnego terminu. I tak jest odbierany.
Ten stan utożsamia politykę jako wyłącznie leseferystyczne monstrum, zaniedbujące dobro społeczeństwa z racji wzbudzonej nieufności wobec państwa (jako formy organizacji życia społecznego), przez dążenie do masowej prywatyzacji, deregulacji, zaciskania pasa wydatków publicznych, redukcji podatków oraz przez minimalizację ingerencji politycznych w gospodarkę. I zniechęca – podobnie jak igrzyska, które są w masowym wymiarze efektem i sukcesem berluskonizacji – do udziału w polityce (zarezerwowanej dla kasty bogatych pseudomerytokratów), do uwiądu świadomej i czynnej obywatelskości, do agonii demokracji.
Zielony ład w objęciach kapitału
Nowa koncepcja funkcjonowania świata według tzw. zielonego ładu, polegająca na najszerzej rozumianej dekarbonizacji, ograniczeniu emisji CO2 , drastycznym zmniejszeniu masowej konsumpcji, jest na pewno ideą słuszną. Już na przełomie lat 60. i 70 ub. wieku kolejne raporty rzymskie wspominały o tym problemie, przedstawiając zagrożenia jakie rozbuchany konsumpcjonizm i niczym nieograniczona zachłanność kapitału – zyski i władza – mogą nieść Ziemi i ludzkości.
Jeśli jednak partie proekologiczne, tzw. Zieloni, pozostawać będą w „objęciach kapitału” (podobnie jak media skolonizowane przez berluskonizację) – teraz tego, który liczy na zyski bez względu na koszty, skuteczność przedsięwzięcia w obliczu zmian klimatu, a przede wszystkim z racji strat społecznych (bez których, jak wiadomo, przy wdrażaniu „zielonego ładu” się nie obejdzie) – para pójdzie w popularny gwizdek. Napasie się kapitał (tym razem „zielony”) a straty społeczne będą gigantyczne.
Bo jak mają ograniczyć i tak już minimalną konsumpcję w porównaniu z Zachodem społeczeństwa tych krajów, które ów Zachód przez wieki eksploatował (kolonializm i rabunkowa gospodarka mega koncernów oraz protekcjonizm zachodnich państw) i które są zaliczane do najbiedniejszych regionów świata? Po raz kolejny powie się im: nie ma alternatywy?
Pełzające zawłaszczanie
Wspomnienia o berlusconizacji, jakiej doświadczyły Włochy (i nadal doświadczają, gdyż ten model stał się dominującym), muszą być znamienne. Ten model utrwalił się – bez jakichkolwiek reakcji ze strony Brukseli i agend unijnych, choć zagrożenia były jasne i widoczne (przeciwdziałanie koncentracji kapitału i wpływu tych procesów na przestrzeń medialną w Europie) – tworząc dzień po dniu system rządów oparty na utożsamianiu partii, kraju i państwa z szeregiem interesów w dziedzinie przedsiębiorczości.
Berlusconi zrobił to bez uciekania się do operacji policyjnych czy do aresztowań posłów, ale opanowując stopniowo najważniejsze media (lub usiłując przy pomocy skomplikowanych machinacji finansowych zawładnąć niezależnymi jeszcze organami prasy). Wszystko było zgodne z demokracją, wolnościami prowadzenia biznesu i panującą doktryną (ponoć liberalną). I to stworzyło przyczółki dla społecznego przyzwolenia dla ofensywy populizmu, a często i neofaszyzmu (U.Eco, Rakiem. Gorąca wojna i populizm mediów).
Jean Baudrillard zauważył, że „koniec nowoczesności następuje wtedy, kiedy wszystkie konsekwencje postępu, wzrostu i wyzwolenia stają się dwuznaczne. To wtedy demokracja traci głowę” (Przejrzystość zła). Demokracja staje się - gdy więdnie kontrolna rola mediów a ich niezależność sprowadzona zostaje do transmisji interesów kapitału – baudrilardowskim symulakrem.
Symulakr jest imitacją pozorującym lub tworzącym własną rzeczywistość. Pod koniec XIX wieku termin zaczął być kojarzony z niższością, jako obraz pozbawiony istoty lub cech oryginału. Symulakry wykorzystywane są w celach religijnych, magicznych, naukowych, praktycznych, rozrywkowych, wszędzie tam, gdzie korzystamy z wyobrażenia obiektu, do którego się odwołujemy. Są wyposażone w atrybuty, które stwarzają złudzenie życia, rzeczywistości, relacji interpersonalnych. Specyficznym symulakrem jest więc karykatura.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Dorota Gonczaronek
- Odsłon: 6476
Scena w Goethe Institut podczas wakacyjnego kursu języka:
Crystel z Kostaryki usiłuje wytłumaczyć nauczycielce, że jedzie do Berlina, aby w niedzielę oglądać w ambasadzie swojego kraju mecz MŚ w piłce nożnej pomiędzy Kostaryką i Holandią. Nauczycielka kiwa ze zrozumieniem głową i kończy za nią, mówiąc: „Ach, jedziesz do Berlina zum Public Viewing”. Na to odzywa się kompletnie skonsternowany Ethan, Amerykanin, drapiąc się przy tym po głowie: „Ale o co ci chodzi? To Crystel nie jedzie na mecz?” Public Viewing jest pozornym anglicyzmem lub też pseudo anglicyzmem; w języku niemieckim zwrot ten oznacza oglądanie na telebimach, szczególnie imprez sportowych transmitowanych na żywo, w miejscach publicznych. Po angielsku zwrot ten oznacza wystawienie zwłok zmarłego na katafalku. Zapożyczenia językowe, czyli wyrazy, związki wyrazowe, struktury składniowe przejęte z języka obcego lub wzorowane na nim są jednym ze skutków szerokich kontaktów międzykulturowych i komunikacji. Istniały zawsze, ale obecnie, ze względu na rozwój nowoczesnych technologii, stają się praktycznie niewyczerpalnym polem do badań językoznawczych, szczególnie w odniesieniu do anglicyzmów.
W badaniach językoznawczych pojawiają się określenia skali receptywności lub indeksu receptywności. Jedne języki bronią się przed zapożyczeniami, inne z kolei, jak np. niemiecki, są na zapożyczenia, szczególnie z języka angielskiego, niezwykle otwarte. Sam angielski należałoby umiejscowić na szczycie skali receptywności, ponieważ był zawsze niezwykle otwarty na zapożyczenia. Należałoby również podkreślić, że razem z niemieckim należy do północnogermańskiej grupy językowej. Ma to swoje uzasadnienie historyczne: podboje Wysp Brytyjskich były dokonywane w V w n.e. przez plemiona Anglów, Saksonów oraz Jutów, którzy posługiwali się wczesną formą języka angielskiego. Najważniejsze było dziedzictwo składni, słownictwa i gramatyki. To germańskie dziedzictwo ukształtowało język staroangielski, dziś wymarły, przy czym język ten ulegał dalszym wpływom: języka staronordyjskiego, celtyckiego (skąd zapożyczone zostało określenie m.in. leprechaun oznaczające małego człowieczka o magicznej mocy – znamy go z sagi o Harrym Potterze autorstwa J.K. Rowling), łaciny - wskutek kilku wieków okupacji rzymskiej i francuskiego - po podboju normandzkim.
Wzbogacające zapożyczenia Angielski jest zdecydowanie jednym z najczęściej używanych języków świata, przy czym jego niezwykłe bogactwo i różnorodność została ukształtowana również na skutek zapożyczeń. Tak więc transfer nie jest jednostronny – w języku angielskim znajdują się również wyrazy pochodzenia niemieckiego, bynajmniej nie ograniczone do słów z dziedziny życia codziennego, polityki czy filozofii, jak: hamburger, leitmotif, realpolitik, lecz również takich, jak: ersatz (namiastka), diesel (diesel), abseil (spuszczać się na linie), feldspar (skaleń), rucksack (plecak), kindergarten (przedszkole) , Weltanschauung (światopogląd), kitsch (kicz), leitmotiv (motyw przewodni), czy wreszcie wunderkind (cudowne dziecko).
W przypadku, gdy zapożyczany wyraz zawiera umlaut, tak jak np. Müsli, jest on najczęściej zapożyczany po zastąpieniu umlautu przez samogłoskę + e (muesli). Wyrazy te nie mają swoich precyzyjnych odpowiedników znaczeniowych w języku angielskim. O ile określenie anglicyzm jest neutralnym określeniem zapożyczenia, to określenia Denglisch, Engleutsch, Germish czy Genglish, będące połączeniami dwóch wyrazów: Deutsch oraz Englisch, są zbitkami słownymi o zabarwieniu pejoratywnym odnoszącymi się do tzw. pozornych anglicyzmów, lub pozornych, czy też wymuszonych, zapożyczeń. Zapożyczenia i kalki W języku niemieckim istnieją różne zapożyczenia i stąd ze względu na ich typologię można wyróżnić różne kategorie: zapożyczenia właściwe, gdzie wyrazy wchodzą do danego języka w sposób pośredni lub bezpośredni. Za przykład niech tu posłuży fluffig, zapożyczony z angielskiego fluffy. Oczywiście, istnieje w niemieckim leicht oraz luftig, jednakże ich znaczenie jest nieco inne, a po przyjęciu niemieckich końcówek fleksyjnych (ein fluffiges Gebäck) wyraz ten doskonale wpasował się w system języka.
Innym przykładem są zapożyczenia sztuczne, gdzie wyrazy są tworzone ze składników obcej mowy, np. Zeitmanagement (niem. Zeit - czas i ang. management - zarządzanie) - stosowany w języku stosunków handlowych oznacza efektywne gospodarowanie czasem; E-Post (ang. Electronic, niem. Post) to po prostu e-mail; All-in-one-Lösung (ang. All-in-one, niem. Lösung) to całkowite rozwiązanie.
Zapożyczeniem budzącym najwięcej kontrowersji wśród językoznawców są repliki, czy też kalki językowe. Powstają one wówczas, gdy w języku rodzimym stosowane są dosłowne odwzorowane związki wyrazowe lub konstrukcje składniowe języka obcego. Jako przykład można podać wyrażenie das macht Sinn (zamiast: das hat Sinn w znaczeniu: to ma sens. Podstawą tej kalki językowej jest angielskie wyrażenie this makes sense). Jak na ironię samo określenie w języku angielskim loanword (zapożyczenie) jest kalką językową niemieckiego Lehnwort. Indeks anglicyzmów Jedni postrzegają zapożyczenia z języka angielskiego jako zagrożenie, zadając często, niestety, retoryczne pytanie, jaki jest powód do zastępowania Schiedsricher angielskim referee, Hauptvekehrszeit angielskim rushhour, ale to nie jest problem. Verein Dutsche Sprache (Rada Języka Niemieckiego) nie wydaje się bronić przed napływem anglicyzmów w języku niemieckim. Wręcz przeciwnie. Stoi ona na stanowisku, że zapożyczenia, będące swoistym rodzajem wymiany międzyjęzykowej są procesem naturalnym, kreatywnym i wzbogacającym.
Stąd też stworzono Der Anglizismen Index będący kompendium wiedzy w zakresie anglicyzmów stosowanych w codziennym języku niemieckim. Lista obecnie obejmuje około 7500 haseł i jest na bieżąco aktualizowana. Ideą przyświecającą jej utworzeniu była pomoc zarówno tym, którzy nie rozumieją niemieckich tekstów zawierających anglicyzmy (lub pseudoanglicyzmy) jak i tym, którzy chcieliby stosowania anglicyzmów w niemieckim unikać. Częstotliwość występowania anglicyzmu nie jest kryterium decydującym o jego wpisaniu do indeksu – istotniejsze jest bezzwłoczne podanie niemieckiego odpowiednika. Indeks ten ma również na celu chronienie niemieckojęzycznych podróżnych, udających się do krajów angielskiego obszaru językowego, przed sytuacjami, które mogą być dla nich kłopotliwe w przypadku posługiwania się pseudoanglicyzmami. Takimi, które albo w języku angielskim nie występują, albo też mają zupełnie inne znaczenie. Anglicyzmy podzielono na trzy kategorie: ergänzend - dopełniające (np. fair, googeln, audit, Interview), które stanowią ok. 3,0% haseł listy; differenzierend - różnicujące (np. audio (guide) system: call center, handicap, tablet), które stanowią 18% haseł, oraz verdrängend - wypierające (np. Basecap – nieistniejące w j. ang. określenie na baseball cap; Swinging – nieistniejące w j. ang. określenie na zmianę partnera, Service Point określające punkt informacji, zamiast angielskiego customer service desk). Hasła tej kategorii stanowią 79%. Ciekawe jest, że określenie współczesnego wyrazu, które zdominowało życie codzienne, Handy ma niewiele wspólnego z angielskim określeniem mobile, podobnie jak simsen będące odpowiednikiem angielskiego to text, jednakże obydwa zaszeregowano w kategorii 2. Według słownika Duden, najbardziej miarodajnej instancji w zakresie poprawności języka niemieckiego, zaledwie 3,7% kluczowych wyrazów to anglicyzmy. Dlaczego więc to zagadnienie budzi tyle emocji? Są one używane w języku codziennym, a wyrażenia typu die Mails checken, zdołały się tak doskonale wpasować w realia życia codziennego, że nie są postrzegane jako wyrazy obce, lecz rodzime. W dziedzinie marketingu używane są anglicyzmy, ponieważ ich brzmienie budzi pozytywne konotacje. Taka myśl przyświecała zapewne specjalistom od marketingu tworzącym kampanię promującą region narciarski w rejonie Salzburga snow space Flachau. Tylko mała dziewczynka na wyciągu narciarskim musiała zapytać po niemiecku mamy, co znaczy space. Dorota Gonczaronek Autorka jest tłumaczką języka angielskiego.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 541
Mody popkultury są wszechogarniające i totalne. Zwłaszcza, jeśli chodzi o reklamę i wciskanie odbiorcy obrazków bezrefleksyjnych, wywołujących czysto konsumpcyjne skojarzenia. Masz kupić, masz konsumować (dosłownie i w przenośni), masz dać się „skonsumować” przez tę kulturę zakupizmu. I nie myśl, nie zastanawiaj się, nie zadawaj pytań. Idź za głosem instynktu, za odruchem „skonsumowanego” przez system elementu. Bądź biomasą. Biomasą pochłaniającą nas, glajchszaltującą naszą osobowość, nasze obywatelstwo, nasze człowieczeństwo. Kupuj, żryj, defekuj. I nie myśl samodzielnie pod żadnym pozorem. Bo to niebezpieczne dla systemu i mainstreamu go wspierającego.
"Wikingowie to nie jest lud, dlatego nie piszemy tej nazwy dużą literą. Wikingowie to zawód – kupiec, pirat, osadnik. Zazwyczaj byli to uczestnicy wypraw zamorskich organizowanych głównie przez Skandynawów, ale mieszkańcy innych ziem też się do nich przyłączali".
Przemysław Urbańczyk
(Polskie tropy wikingów)
Reklama na autobusie miejskiej komunikacji sławiąca dietę skandynawską trochę mnie zaskoczyła swą przewrotnością. Obok tego hasła „Bądź wikingiem”, wyeksponowano olbrzymiego burgera czy McChickena (nieistotne – chodzi o fast foody). Ze wspomnianą dietą skandynawską a’la wikingowie nie ma to jakiegokolwiek racjonalnego znaczenia.
„Bądź wikingiem” to de facto promocja sposobu odżywiania mieszkańców Skandynawii w epoce ich wypraw, przeważnie łupieżczych (czasami handlowych) zarówno do Europy Zachodniej jak i nad Morze Śródziemne czy na Wybrzeża Morza Bałtyckiego. Rzekami na wschodnioeuropejskim Niżu spływali również, aż do Morza Czarnego. Kijów (Kanugård) był ich faktorią handlową. Docierali tym szlakiem do Konstantynopola, utrzymując kontakty handlowe (handel futrami i niewolnikami pochodzącymi głównie ze Słowiańszczyzny) z Grekami i Arabami. Przez pewien czas przyboczny odział Cesarza Bizancjum – tzw. gwardia wareska – była złożona z wojowników / najemników skandynawskich (oddział liczył ok. 6000 specjalnie wyposażonych i odzianych wojaków).
Pierwsza wyprawa wikingów odbyła się w 793 r. Zdobyto i złupiono wtedy brutalnie klasztor Lindisfarne na wyspie o tej samej nazwie u południowo-wschodnich wybrzeży Wielkiej Brytanii, mordując bezwzględnie mieszkańców wyspy. Wikińskie „roje”, jak ich wówczas nazywano, złupiły potem m.in. Hamburg, Bordeaux, Paryż Nantes. Wojownicy z północy zachowywali się bardziej jak rabusie czy piraci niż jako zdobywcy. Pożądali głównie bogactw i nie mieli żadnych wyrzutów sumienia ani nie okazywali powściągliwości w mordach tych, którzy stanęli im na drodze rabunku. Młodych i silnych woleli jednak wziąć w niewolę, by korzystnie ich sprzedać Arabom lub Grekom. Mieli doskonałe kontakty handlowe, które służyły im jednocześnie do prowadzenia penetracji terenów pod kątem kolejnych łupieżczych wypraw wzdłuż wybrzeży całej Europy. Stali za założeniem kilku dynastii królewskich w Europie – tak wschodniej jak i zachodniej. Miało to już miejsce wówczas, gdy osiedli na zdobytych terenach, tworząc organizmy państwowe w oparciu o dotychczas istniejące administracyjne struktury postrzymskie i postkarolińskie.
Co sobą jednak niesie próba skojarzenia współczesnego fast fooda z dietą wikingów? To reklamowy, bezrefleksyjny i absolutnie irracjonalny chwyt marketingowy, bazujący na popularności od paru lat mitów, legend i różnego rodzaju produkcji o historii z epoki wikingów. Najczęściej nieprawdziwych i mocno lukrowanych dla potrzeb popkultury.
Ten przykład pokazuje z jednej strony jak powszechna reklama – zgodnie z zasadami stworzonymi w tej przestrzeni przez klasyków (Bernays czy Lipmann) i jak to wdrażano do praktyki m.in. wg założeń propagandy Goebbelsa – deracjonalizuje i odmóżdża, tworzy nierzeczywiste zbitki pojęciowe i takie skojarzenia. Zamula i zaśmieca racjonalność spojrzenia na świat i na człowieka en bloc. Powoduje, iż patrzy się na rzeczywistość w sposób mityczny, legendarny czyli nierealny.
Totalna reklama działa niczym megaodkurzacz. Wciąga on wszystko wokoło i produkuje z tego szarą, bezrefleksyjną biomasę, idącą wyłącznie za instynktem niczym pies Pawłowa. Tu - przetwarza wszytko na potrzeby konsumpcji, czyli zakupizmu (jak nazwał tę kulturę znawca zagadnienia Benjamin Barber). To system od przynajmniej dwóch dekad królujący powszechnie na świecie i wmawiający nam, iż to jest szczęście, clou życia i wolności – czy nabędziesz kolejne, reklamowane nachalnie „dobro” – i że już będzie tylko „constans” i nie trzeba myśleć, zastanawiać się, snuć jakichkolwiek refleksji, być krytycznym. Trzeba tylko zdać się na Autorytety i systemowe prawdy dekretowane przez media i mainstream. U nas to albo TVPiS, oficjalny przekaz idący od władzy i Gazeta Polska (jako symbol tzw. prawej strony naszej sfery publicznej), lub – lustrzane spojrzenie – TVN, Gazety Wyborczej i to, co związane z tzw. szeroką opozycją wobec aktualnych rządów Zjednoczonej Prawicy.
Bądź wikingiem czyli – napadaj, rabuj, bądź brutalny, wierz tyko w swoje plemienne prawdy i siłę swego oręża. Fast food nie ma tu – racjonalnie i realnie (poza symbolicznym i reklamowym chwytem) – żadnego znaczenia.
PS: Drodzy polscy „zieloni”: jak to jest, że sprzymierzając się (idąc w zaprzęgu politycznym) z klasycznymi neoliberałami mającymi zakupizm na swych programowych (bo systemowych) sztandarach, staracie się nadal przekonywać, że wasze idee i programy są szczere, a nie tylko wydmuszką mającą pokryć ochotę zasiadania w ławach sejmowych i rządowych?
Radosław S. Czarnecki