banner

Czarnecki-do zajawkiW 2006 roku diagnozowałem („Dziś” nr 10/2006) upadek znaczenia i tarapaty, w jakie popadła polska inteligencja w efekcie zmian po 1989 roku i sukcesu en bloc, jaki osiągnął nasz kraj w tym czasie (co jednak nie przekłada się na społeczne odczucia oraz ocenę III RP).
Po 10 latach od napisania tego tekstu widać, że mamy do czynienia z esencją tego, co ów proces zwiastował.

Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało jest skomplikowana, choć rudymenty owych przyczyn tkwią w świadomości i mentalności nadwiślańskiej inteligencji. To szeregi fantazmatów, uwielbienie mitów i fantasmagorii, megalomania, irracjonalizm, a także predylekcja do romantyzmu (kosztem pozytywizmu), zapatrzenie w przeszłość z równoczesną deprecjacją tego, co jest dziś i będzie jutro, prymitywizacja spojrzenia na najszerzej pojmowany postęp ludzkości.
 


Rewolucja moherowych beretów pokazuje, jak antyintelektualizm jest silny w naszym kraju.
 On nie  jest plebejski czy obskurancki: to nie troglodyci są antyintelektualni, tylko polskie elity.

Tadeusz Gadacz

 

Dwie koncepcje Polski, dwie wizje spojrzenia na społeczeństwo, państwo, historię, przeszłość i przyszłość wiążą się u nas zawsze – z grubsza – z podziałem na „romantyków”  i „pozytywistów”. Do tego dochodzi dychotomia zawierająca się w opozycji pojęć „ciemnogród” vs „modernizm”. I wokół tych czterech elementów kształtują się napięcia, konflikty,  spory i waśnie. Tyle tylko, iż nawet dla miejscowych zwolenników tzw. modernizmu nie jest to pojęcie uniwersalne, ponadnarodowe, cywilizacyjnie diametralnie różne od trybalizmu plemienno-klanowego. Nie może jednak  być inaczej, skoro podstawą była zawsze wspólnota utożsamiana z takimi pojęciami jak naród, religia, język, itd.

Modernizm spleciony z obywatelskością, racjonalnością, postępem, niesie przesłanie na wskroś oświeceniowe, że wszyscy ludzie są braćmi, że liberté, ale także fraternité i égalité – są tak samo ważne, aby być Obywatelem. Bo wolność bez pozostałych dwóch członów jest kaleka, ślepa na jedno oko i przygłucha na krzywdy, wykluczenie i poniżenie Innego, określanego wedle filozofii dialogu Levinasa, Rosenzweiga, Bubera, Ebnera i Bartha. Tego brakuje polskim zwolennikom modernizmu, choć kojarzy się ich z inteligencją, elitami, mainstreamem.

Ale obserwując  potyczki w tej mierze, można jasno skonkludować, iż owe poglądy na modernizm - czym on de facto jest, jak nowoczesność w zachodnio-atlantyckim stylu ma funkcjonować i ku czemu ma zmierzać takie społeczeństwo - są  typowo polską, irracjonalną i lokalno-klanową intelektualną „ruchawką”. Stanowiącą jakby esencję tego, co nad Wisłą rozumie się przez modernizację, ale podporządkowaną bezwzględnie polskości, jako czegoś mistycznego, megalomańsko-angelicznego i rajskiego. Czyli podchorążowie od Wysockiego i Mochnackiego, Kordian, ks. Skorupka, kawaleria na czołgi AD’1939, powstańcy warszawscy czy mitologia tzw. żołnierzy wyklętych, bądź festiwalu Solidarności AD’80-81.  

I nie jest to efekt tzw. dobrej zmiany. Grunt pod tę „dobrą zmianę” kładziony był przez ponad 2 dekady przez określoną narrację, formę i jakość prezentowanych wartości, nienawistny język i quasi-feudalny paternalizm elit. Bo jak mówi kenijskie przysłowie: „Wąż wydaje na świat zawsze węża”.

Sojusz elity z Kościołem

Czym jest mit? I jak się ma do cywilizacyjno-kulturowych norm nowoczesności zachodniej, kiedy u podstaw tzw. polskości leży anarchizm i labilny (delikatnie mówiąc) stosunek do stanowionego prawa - osnowy demokracji parlamentarnej i państwa prawnego? Gdy coraz bardziej Polska stacza się w swym wymiarze ku atmosferze I RP, która niechlubnie i dramatycznie zakończyła swe jestestwo.

Trzeba przypomnieć, iż mit to udramatyzowane opowiadanie, często symboliczne, wyrażające ludzkie doświadczenie otaczającego świata jako rzeczywistość sakralną. Objawia wszelakie obrzędy i ludzkie działania, w których doznają oni religijnego (albo quasi-religijnego) doświadczenia. Mit jest w potocznym rozumieniu synonimem fikcji, nierealności, irracjonalizmu.

Od XIX wieku - w wyniku osiągnięć techniki i nauki, takich idei jak scjentyzm, ewolucjonizm, racjonalizm, marksizm, liberalizm - mit postrzegany był jako coś przednaukowego, antymodernistycznego, nienowoczesnego, zacofanego. Racjonalizm i rozum kierujące ludzkimi sądami (poczynając od Oświecenia) doprowadziły do desakralizacji rzeczywistości w dotychczasowym wymiarze i formach. A sakralizacja przecież zawsze związana jest z mitem, mitologią, mitomanią, itd. 
   

Ponieważ polski „lud” jest tak religijny, że ma być w tej mierze „metrem z Sevres” dla zlaicyzowanej i zdechrystianizowanej Europy, to nawet prezentowane spory cywilizacyjno-polityczne zasadzają się na platformie dyskusji w formie mistyczno-klerykalnej. A jak mówi Gustav Le Bon - „Człowiek jest religijny nie tylko wtedy, kiedy żywi uwielbienie dla jakiegoś bóstwa, ale także wtedy, gdy wszystkie zasoby umysłu, całą swą wolę i cały fanatyczny zapał oddaje w służbę sprawy lub istoty, które stały się celem i drogowskazem jego uczuć i działań” („Psychologia tłumu”). 
Takie działania rodzą się z emocji, afektów, silnych namiętności, z traktowania wszystkich sporów i różnic na zasadzie „wszystko albo nic”. To też efekt braku zdystansowania – przede wszystkim do siebie samych – i totalne pójście za głosem serca. Nie rozumu i beznamiętnego mędrca „szkiełka i oka”.     
 

Owa dzisiejsza elita, inteligencja czy mainstream  ochoczo przez całe ostatnie ćwierćwiecze podkreślała rolę Kościoła katolickiego i hierarchii w przemianach 1989, hagiograficznie ją opisując. Ba, owa czołobitność, apologetyka, rozciągnięta została na całą historię Polski z przemilczeniem wielu mało chlubnych epizodów z dziejów relacji państwo polskie – Kościół katolicki. Czyli znowu – emocje, wybiórczość i manipulacja, a nie beznamiętny - a nade wszystko krytyczny - stosunek do rzeczywistości współczesnej, minionej i tej, którą chcemy stworzyć.      

 

Nienawiść  do Innego

 

To oderwanie od rzeczywistości i kierowanie się zarówno nienawiścią do Innego, brakiem realizmu jak i megalomanią polskiego inteligenta napisał już w 1831 roku Maurycy Mochnacki: „Nam że to car moskiewski śmie grozić z dala? Nam najstarszym synom europejskiej wolności? Nam najokszesańszemu ludowi słowiańskiemu?”.
A jak można najogólniej spuentować pojęcie nienawiści? Np. za Andrea Mantegną (włoski malarz renesansowy, 1431-1506) utożsamić ją możemy z obmierzłą przewodniczką kalumnii,  patronką potwarzy i oszczerstwa, niosącą worki z ziarnami wszelkiego zła. Nienawiść to postać wstrętna, przewodniczka zemsty, potworna kreatura zasiewająca ziarno, z którego wyrasta barbarzyństwo. Raz dopuszczona do publicznego obiegu zatruwać będzie społeczne klimaty i atmosferę „na wieki”.
 

Nienawiść jest w Polsce zjawiskiem pospolitym. Także wśród inteligencji. W tym wymiarze mamy do czynienia z czymś, co doskonale opisuje Umberto Eco (1932-2016), kiedy mówi o genezie i źródłach faszyzmu, wszelkiej nietolerancji, rasizmu i nienawistnych uprzedzeń (uzasadnianych doktrynalnie, religijnie, kulturowo). Bo to inteligenci tworzą idee, z których wyrastają fanatyzm i fundamentalizm, ksenofobia, nietolerancja, faszyzm  oraz uzasadnienia, pozwalające obejść  moralne i etyczne rozterki dla wszelkich prześladowań. Lud ochoczo i brutalnie, dokładnie i skutecznie je tylko realizuje, zaś elita, inteligenci, się przyglądają, załamując ręce „nad okrucieństwem i nieokrzesaniem” plebsu, któremu trzeba „nałożyć wędzidła” i zaprowadzić „dawny, paternalistyczny porządek”.
Zbyt wiele wolności, równości i braterstwa szkodzi, więc należy „wreszcie usunąć przyczyny” zakłóceń w „hierarchicznym i paternalistycznym społecznym ładzie” („Pięć pism moralnych”).
 

Wielki, niedoceniany mistrz polskiej filozofii – bodajże największy myśliciel znad Wisły w XX wieku - Tadeusz Kotarbiński w tej mierze głosił zawsze potrzebę umiaru, wycofania, dystansu, antyafektywności. Obca inteligentowi i „opiekunowi spolegliwemu” (czym elita w społeczeństwie winna być) powinna być zachłanność – we wszystkich sferach publicznego życia. Jej antytezę stanowią realizm, wstrzemięźliwość, mierzenie zamiarów na siły i okoliczności. I szacunek do człowieka, jako tego Innego, jako „miary wszechrzeczy”. Kotarbiński stawia tezę w konkluzji tych rozważań, że właśnie „żądanie postawy opiekuńczej” względem Innego, słabszego, wykluczonego, postponowanego wymaga realizmu, systematycznego i przemyślanego działania, nie w afekcie i namiętnościach.(„Problemy sztuki życia” [w]: „Żyć zacnie”). 
 

Bo jeśli inteligencja staje w szranki konsumeryzmu, akceptując jego bezpośrednią egzemplifikację, czyli tzw. wyścig szczurów, jeśli jej zdaniem bezwzględna zyskowność i rywalizacja ma być wyłącznym i jedynym kryterium społecznego życia, jeśli to rynek i jego zasady mają wyznaczać wyłączne standardy, czyli: jeżeli inteligencja wybiera rynek kosztem jednostki, to przestaje być tym prawdziwym „spolegliwym opiekunem”, przewodnikiem i „niemym’” drogowskazem, a staje się mesjaszem autorytarnej doktryny, która  doprowadziła nasze życie do absurdu, totalnie je dehumanizując - tak w wymiarze zbiorowym, jak i jednostkowym.

 

Panowie i niewolnicy

 

To w wyniku takiej postawy i sytuacji „lud” staje się postpolityczny, alienując się – bo nie ma na nic wpływu, nie czuje się partnerem, nie jest dostatecznie wyedukowany – z życia publicznego, gdyż dyskurs społeczny sprowadzony zostaje do monologu, przemowy pana do niewolnika, stosunku „właściciela” do „służącego”.

Tym samym inteligencja, stając się mesjaszem, traktowana może być równocześnie jako dogmatyczny kaznodzieja, ortodoksyjny misjonarz określonych doktryn, apodyktyczny quasi-tyran, dyktator, możnowładca. To stąd wychodzi postpolityczność, egoizm, alienacja z dyskursu o wartościach, postępie, rozwoju i przede wszystkim – obojętność wobec zagadnień społecznych, wspólnotowych, itd.  
 

John Pilger,  znany na całym, świecie australijski dziennikarz i publicysta współpracujący z renomowanymi periodykami na różnych kontynentach, zauważa, że „kiedy zaawansowane społeczeństwa stają się odpolitycznione, zmiany są w równej mierze subtelne i spektakularne. W codziennym dyskursie język polityczny zostaje postawiony na głowie, zgodnie z przepowiednią Orwella w „Roku 1984” ‘Demokracja’ uchodzi obecnie za instrument retoryczny. Pokój jest wieczną wojną, globalny oznacza imperialistyczny, a niegdyś pełne nadziei pojęcie reformy teraz jest synonimem regresu - nawet destrukcji. Oszczędności są narzuceniem ekstremalnego kapitalizmu biednym oraz podarowaniem socjalizmu bogatym: pomysłowy system, w którym większość obsługuje zadłużenie mniejszości”. (J.Pilger, 11.07.2014, „Exignorant’s Blog”).
 

Niezwykle plastycznie omawiany kryzys toczący polską inteligencję, przeniesiony potem na to, co zwie się współcześnie mainstreamem, przedstawia prof. Marcin Król, konserwatywny myśliciel i politolog („Gazeta Wyborcza, 07.02.2014): „Wygasł we mnie ten zapał dość szybko. Zorientowałem się, że w liberalizmie zaczyna dominować składnik indywidualizmu, który po kolei wypiera inne ważne wartości i zabija wspólnotę. To zresztą łatwo wyjaśnić. Indywidualizm ma bardzo mocne wsparcie ze strony sił wolnego rynku, który na indywidualistycznym modelu życia zbija pieniądze. Natomiast wartości społeczne i obywatelskie, solidarność, współdziałanie nie mają takiego dopalacza. One są nieefektywne z punktu widzenia ekonomii.
Zapanowało złudzenie, że każdy człowiek może żyć osobno, w ramach swojej osobistej wolności gdzieś tam pracować, zarabiać możliwie jak najwięcej, używać życia jak najwięcej, a ktoś tam będzie nami rządził. Można się zająć własnymi przyjemnościami, a nie zawracać sobie głowy sprawami tego świata”.

I dalej stwierdza: „Do 1990 roku, jak się spotkało grono inteligentów, to owszem, prowadziliśmy poważne rozmowy. O tym, jak rozwiązać różne problemy, o priorytetach dla Polski. Potem to zniknęło z rozmów na skutek przeświadczenia, że związek między rozumem a władzą został zerwany. Co się będę zajmował sprawami tego świata, skoro nikt nie słucha”.

Chyba jednak owo zerwanie rozumu z władzą zostało dokonane nie z alienacji „ludu”. Tu widać wyraźnie po raz kolejny naiwność elit solidarnościowych zapewniających od 1980 roku, iż nadwiślański „lud” jest samym dobrem, wszyscy chcą demokracji i  wolności – nie wiadomo tylko co pod owymi terminami rozumiano – a tylko narzucona z Kremla nie dobra władza jest wyalienowana i blokująca słuszne i postępowe dążenia owego „ludu”.
To raczej nieprzygotowanie tych elit inteligenckich en bloc do rządzenia, ich leniwość intelektualna, bądź tzw. wsobność (Stanisław Lem),  traktujących władzę nad krajem jako łup, jako sposób dla wprowadzania porządków opartych o idealistycznie i życzeniowo brzmiące  irracjonalne mrzonki czy wyobrażenia spowodowało ów kryzys oraz eliminację liberalnej demokratycznej inteligencji z przestrzeni społecznego oddziaływania. „Lud” się zawiódł na swoich przewodnikach – bo tak musiało się stać -  którzy go porzucili, traktując jako glebę do brutalnej i niehumanistycznej (przecież miano do czynienia z ludźmi) uprawy.

To oderwanie mające u swych źródeł oprócz tej afektywności i irracjonalizmu, owego pańskiego i paternalistycznego podejścia do  „ludu” – my wiemy, my wam powiemy jak macie mówić, czynić i myśleć – daje m.in. efekt taki, że dziś inżynierska kadra młodego pokolenia jest korwinowska, gardzi związkami zawodowymi, ludźmi niższego stanu („robolem”, „rabem”, „cieciem, któremu się nie udało”, itd. ), a wyścig szczurów jaki im zaproponowano, i w jakim ochoczo uczestniczy, powoduje w tych kręgach absolutną dehumanizację relacji interpersonalnych i neoliberalną (czyli szkodliwą i antyspołeczną, powodującą anomię) butę tudzież zadufanie.

Ów determinizm przejawia się takim oto skostnieniem: syn adwokata ma być członkiem palestry, syn lekarza – lekarzem, syn polityka – oczywiście politykiem, a dzieci bezrobotnego - bezrobotnymi lub zatrudnionymi na kiepsko płatnych umowach czasowych lub w ogóle bez stałej, niosącej poczucie bezpieczeństwa i oparcia, pracy. Takie społeczeństwo funkcjonuje więc wedle wzorów quasi-feudalnych, silnie patriarchalnych, folwarcznych i hierarchicznych (co nie ma żadnego przełożenia na narrację proobywatelską, prodemokratyczną, modernistyczną i XXI-wieczną).    

Kto przejrzał


Dlaczego zanikł odbiór narracji inteligenckiej w narodzie? „Lud” począł słuchać innych nauczycieli i nadstawił ucha dla innego przekazu. Czy powrócił do swego jestestwa i swej istoty? Trudno stwierdzić, ale jest to wyraźny dysonans z tym co pisano w solidarnościowych fanzinach i ulotkach, w bezdebitowych wydawnictwach, o polskim narodzie, pięknym, mądrym, solidarnym i prowadzonym „za rękę” przez elity opozycji demokratycznej wobec rzeczywistości Polski Ludowej.

Porzucenie debaty ogólnej, o wartościach uniwersalnych (nie plemiennych, nie wspólnotowych, nie klanowych), o polityce i państwie – jako dobru wspólnym, ponadczasowym, agnostycznym wobec ustroju, jaki w nim panuje - to jak dziś widzimy niezwykle szkodliwa praktyka tamtego okresu.
I jeszcze ten brak odpowiedzialności za społeczeństwo, a przy tym patrzenie na państwo według mniemania wojownika czy myśliwego; czyli jako zdobycz, trofeum, łup. Na dobro, które nam się należy z racji jakichś wyimaginowanych przewag (najczęściej uzasadnianych moralnością, dawnymi zasługami, własnym poświęceniem, walką z tzw. komuną, czyli etosem, bądź „styropianem” itd.).
 

Inny przedstawiciel warszawskich salonów, Jacek Rakowiecki, potwierdził nie tylko kłamstwa i oszustwa dokonywane permanentnie przez elitę mainstreamową - prawicową in situ, gdyż innej w naszym kraju nie ma - rządzącą Polską formalnie od ponad dekady (de facto – w przestrzeni świadomości i mentalności są to dekady trzy), ale dodał jeszcze własne spostrzeżenie w tej materii: „byliśmy idiotami!”.

A dalej: „Kompletnie nie rozumieliśmy kapitalizmu. Naiwnie uważaliśmy, że to jest system, który właściwie gwarantuje wolność, równość, no może z braterstwem ma najmniej wspólnego, ale z tym braterstwem to damy radę, bo sobie dorobimy je na boku. A okazało się, że to guzik prawda, że ten system nie gwarantuje ani wolności, ani równości, że jest to, przynajmniej w wydaniu, z którym już mieliśmy do czynienia, system dla uprzywilejowanych, a nie dla wszystkich.
Pewnie, co gorsza, wydawało nam się przez pewien czas, że to my jesteśmy uprzywilejowani. I to jak najbardziej słusznie! – myśleliśmy. Bo przecież zasłużyliśmy na to swoimi osiągnięciami, stanowimy bardzo ważny element systemu demokratycznego” („Rozmowa Rzeczkowskiego”, [w]: Krytyka Polityczna, 5.02.2016)
 

I to jest przykład życzeniowego, naiwnie-optymistycznego, irracjonalnego, nierealistycznego spojrzenia na społeczne, polityczne, kulturowe procesy drążące współczesny świat i Polskę. Stąd wzięło się twierdzenie, (które dziś, przy szalonej polaryzacji polskiego społeczeństwa zagraża jego spójności, grożąc krajowi nieobliczalnymi skutkami) , że  nieważne czy krytyka jest merytoryczna czy nie. Liczy się swój. Jeżeli masz inne zdanie, jeśli pochodzisz nie z naszego klanu, naszego plemienia, jeśli krytykujesz naszą partię, to znaczy, że się stawiasz po drugiej stronie.
 

Na zakończenie trzeba jeszcze przypomnieć kolejnego, który „przejrzał na oczy”, reprezentanta etosowych elit: Waldemar  Kuczyński, współpracownik Tadeusza Mazowieckiego, szara eminencja kilku rządów III RP, znany publicysta i mentor. Przyznał on po latach, że zagrożeniem dla demokracji i wolności po 1989 roku nie byli postkomuniści, lecz niektórzy przedstawiciele tzw. opozycji demokratycznej z czasów PRL. Kierowały nimi bowiem patologiczne ambicje  w dążeniu do władzy. Pokrywa się ów passus po części z tym o czym prowadzimy tu rozważania. Choć nie do końca.
 

Bo jak to wszystko ma się do znanego i niebywale toksycznego dla publicznej narracji w Polsce szlagwortu prominentnej przedstawicielki tego środowiska, oddającego z jednej strony istotę stanowiska mainstreamu do publicznej przestrzeni demokratycznego i wolnego państwa oraz uczestników życia politycznego, a z drugiej – rzucającego złowrogi cień po dziś dzień na polskie życie polityczne, na polską kulturę, na miejscowe zagadnienia społeczne: „Lewicy w Polsce mniej wolno” (Ewa Milewicz).
I nie doczekano się jakiejkolwiek ekspiacji ze strony autorki  tej szkodliwej, nierzeczywistej, nonsensownej strofy.
   

A wspomniana w motto rewolucja moherowa musi być zwieńczeniem takiej oto sytuacji, wzmacnianej permanentnie sączoną z różnych stron nienawiścią do Innego. Rzezie Tutsich dokonywane przez Hutu w Rwandzie (i przyległych rejonach) przygotowywane były przez wiele lat za pomocą określonej propagandy, agitacji, narracji prowadzonej w eterze. (W.Tochman, „Dzisiaj narysujemy śmierć”). Rwanda przypomina Polskę w jednym aspekcie – to najbardziej katolicki (tak było do 1994) kraj na Czarnym Lądzie. I mimo ponad stuletniej akcji misjonarskiej Watykanu, mimo siły miejscowego Kościoła katolickiego (tak ilościowej jak i materialno-organizacyjnej), doszło tam do ludobójstwa: katolicy Hutu mordowali niezwykle okrutnie katolików Tutsich!

A rozpad byłej Jugosławii? A obecna sytuacja w Syrii czy Libii? A wojna domowa („zimna” i „gorąca”) na Ukrainie? To wszystko koszmarne memento dla nieodpowiedzialności w polityce: tej w skali globalnej, kontynentalnej, wewnątrzkrajowej czy lokalnej. Czy polskie elity zdają sobie dziś (bo wczoraj i przedwczoraj – na pewno nie) z tego sprawę? Pozwolę sobie wątpić. I to nie napawa optymizmem i nadzieją na szybką zmianę sytuacji w naszym kraju.

Radosław S. Czarnecki