"Moja ojczyzna to nie dzień wczorajszy. Moja ojczyzna to jutro".
Romain Rolland
Sens motta tego tekstu, zaczerpniętego z dorobku Romain Rollanda zawiera się między historią i doświadczeniem z jednej strony, a życiem i spojrzeniem za horyzont z drugiej. Jest on afirmacją postępu, patrzenia w przyszłość, nastawienia na działanie i aktywność, odczytywaniem znaków czasu i odgadywaniem wyzwań epoki. Nie ma tu dojutrkowości, zdania się na Absolut i pozostawanie w więzieniu przeszłości.
Niewolnictwo historii i doświadczeń z nią związanych nie może człowieka ubezwłasnowolniać, gdyż czyni zeń wyalienowanego z życia kwietystę (w sensie decyzyjności i opisu świata), co z kolei prowadzić może do solipsyzmu teoriopoznawczego à la Gorgiasz z Leontinoi („Nic nie istnieje oprócz mnie”), będącego w zasadzie afirmacją skrajnego indywidualizmu, egotyzmu i egoizmu.
W Polsce przypływ uczuć patriotycznych, których emanacją jest przede wszystkim mnogość patriotycznych gadżetów w przestrzeni publicznej rozlewa się niezwykle szeroko. T-shirty z taką symboliką, tatuaże podkreślające przywiązanie do tego, z czym można kojarzyć „Boga, Honor i Ojczyznę”, narracja podniosła, wzniosła i nadęta, okadzona narodową mirrą i biało-czerwonymi dymami, pokazują, że Polak musi mieć obowiązki polskie.
W takim czasie tylko co poniektórzy – zapewne obcoplemieńcy, jacyś Żydzi, komuniści lub inni „popaprańcy” – próbują sikać do polskiego mleka, niczym mrożkowe garbate karzełki. A już szczególnie jest to naganne właśnie wtedy, gdy wśród młodzieży budzi się patriotyczny zew. On bowiem, zdaniem wyznawców tych praktyk, jest nadzieją na wielkość Polski, jej odrodzenie w wersji jagiellońskiej, kraju i narodu królującego między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym.
Adwersarze i krytycy, uważający takie stanowisko w sprawie tzw. polskości - dziś fetyszyzowanej ponad miarę - za fałszywe świadectwo polskości, antypatriotyzm, przemilczają wszakże fakt, iż za tym „odrodzeniem uczuć patriotycznych” idą właśnie ataki rasistowsko-ksenofobiczne na wszystko co inne, co nie mieści się w endecko-klerykalnym, iście XIX-wiecznym mniemaniu o ojczyźnie, narodzie czy państwie. Bo w Polsce patriotyzm zawsze kojarzyć się musi ze sznytem endeckim i oenerowskim entourage. I tego żadne zaklęcia nie zmienią w przewidywalnym czasie.
No i do tego klerykalizm, a w zasadzie narodowo-religijna narracja, zbieżna z islamistyczną wizją wiary religijnej, prawa i porządku publicznego, niesłychanie utwierdzająca taki właśnie model patriotyzmu rodem z XIX stulecia.
Jak pisze włoski intelektualista i literat Umberto Eco („Cmentarz w Pradze”), taki patriotyzm stanowi najczęściej „ostatnie schronienie łajdaków; ludzi bez zasad moralnych owijających się zwykle sztandarem; bo bękarty powołują się zawsze na czystość swojej rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo tych biedaków, a poczucie tożsamości oparte jest na nienawiści - na nienawiści wobec tych, którzy są inni”.
Jeśli opowiedzieć się mamy za istnieniem państw sensu stricte narodowych, pobudzanych i żywiących się nacjonalizmem, ksenofobią, walką o niepodległość (dotyczy to tych wspólnot, które do tej pory swych państw nie posiadają) – nikomu dążeń do własnego państwa odmówić nie możemy. Czy to Baskom, Szkotom, Tyrolczykom i Bawarczykom, mieszkańcom włoskiego regionu Trydent-Górna Adyga, Walijczykom, Korsykanom, Lombardczykom, mieszkańcom Sandżaku, Ślązakom, Łużyczanom, czy Rusinom. A co z Rosją (o, tu Polacy chętnie by widzieli poszatkowanie jej na setkę jednostek państwowych ), z Indiami (podobnych Tamilom w Indiach i na Cejlonie jest ok. 65-70 mln), z autochtonami na terenach USA, Kanady i Australii? Co z Kurdami, Jezydami, z całą mozaiką narodów, wspólnot, społeczności na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce. Co z Czarnym Lądem w ogóle?
Taki podział świata bez żadnej zwierzchniej organizacji powszechnie akceptowanej, prowadzić będzie do permanentnej, hobbesowskiej wojny wszystkich ze wszystkimi. To perspektywa mało zachęcająca, wiodąca do totalnej klęski ludzkości.
Pluralistyczny NWO
Można domniemywać, iż amerykańskie wizje New Word Order, którym od upadku muru berlińskiego hołduje Biały Dom i elita polityczno-finansowa USA, widzące w Ameryce owego jedynego zarządzającego permanentnymi kryzysami, wojnami i kolapsami, jako tuczącego się nimi hegemona, zdążają właśnie w takim kierunku.
Lewica i liberałowie w swej narracji powinni, muszą wręcz opowiadać się za pluralizmem (politycznym w skali globalnej przede wszystkim), przeciwko wszelkiej hegemonii. Sytuacja, gdzie mamy dwóch, trzech (czy więcej) hegemonów jest mniej groźna niż pojedyncze, samotne i egocentryczne imperium. Bo tradycja Oświecenia (dziś zapomniana i wspominana półgębkiem) to przede wszystkim człowiek. Jednostkowo i grupowo. Bez względu na rasę, język, wyznanie, poglądy polityczne, zakorzenienie kulturowe, czy miejsce w stratyfikacji społecznej.
Oczywiście, lewica i liberałowie (ci klasyczni, nie w wersji współczesnych neo-) dążyć winni do niwelowania różnic, znoszenia barier (także mentalnych), wyrównywania szans i podnoszenia ogólnego poziomu jakości życia. Jednak klasyfikacja jednostki czy społeczności na podstawie narodowej przynależności jest z lewicowo-liberalnego punktu widzenia niesłychanie naganna. M.in. dlatego, iż zaciemnia, ruguje różnice klasowe i społeczną stratyfikację z nich wynikającą, rzutującą z kolei na wspomnianą jakość życia jednostkowego.
Patriotyzm na dziś i jutro
Czym patriotyzm współczesny nie jest i być nie może - nie będę się zajmował. Postawię natomiast pytanie, czym dziś, w warunkach, w jakich znajduje się Polska i w obliczu wyzwań XXI wieku winien być dla nowoczesnej lewicy i klasycznych liberałów patriotyzm.
Nas wszystkich na pewno musi nieść jakiś pierwiastek utopijny - coś na kształt „szklanych domów”, o których Cezaremu Baryce mówił w Baku jego ojciec. Oczywiście, z racjonalnym oraz realistycznym zmysłem, iż do utopii winniśmy dążyć, ale prawdopodobnie nie zdołamy jej za swojego życia osiągnąć.
Współczesny człowiek winien być otwarty właśnie na utopię oraz postęp, które stanowią otwarcie ku przyszłości. Lewicowo-liberalna wrażliwość, empatia mają humanistyczny, niesłychanie nośny wymiar. To różnić winno lewicę i liberałów od konserwatywnej, odwołującej się do tradycjonalizmu i minionych wartości, prawicy.
Jak mówi prof. Maria Janion - „konserwatyzm jest zawsze niebezpieczny i szkodliwy”. W konserwatywnych przestrzeniach lewica i liberałowie nie mają co rywalizować z prawicą. To nieskuteczne - ludzie wybiorą oryginał, nie podróbkę.
Patriotyzm to dziś np. uczciwe płacenie podatków i kontrola ich wydatkowania na cele ważne społecznie: u nas to będzie przez wiele lat przede wszystkim edukacja - nie militaria i napawanie się pozorną siłą. Uczciwe płacenie podatków, bo mamy przecież suwerenne, wolne i niepodległe państwo. Podatków na rzecz społeczeństwa – bo państwo to rzecz wtórna, nie jest strukturą omnipotentną. Pojawiło się na określonym poziomie rozwoju społecznego, powołane do porządkowania życia i zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom i - jak wszystko w życiu - podlega ewolucji, zmianom, może i zanikowi.
Patriotyzm w aktualnych polskich warunkach, to może przede wszystkim akcje o zachowanie w niezmiennym stanie Puszczy Białowieskiej. Dobra nie tylko narodowego (czyli – lokalnego), ale ogólnoludzkiego. To też sprzątanie Tatr, czy obrona Mierzei Wiślanej przed zakusami polityków, którzy mogą - nie bacząc na walory tego regionu – ją zniszczyć. To także unikalna akcja pod nazwą Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.
Łączenie polskości z uniwersalnymi dobrami, ogólnoludzkimi, społecznymi, w dobie globalizmu i ponadnarodowej władzy korporacji winno być dla lewicy i klasycznych liberałów priorytetem, podobnie jak walka o świat wolny od przemocy, egoizmu, nacjonalizmu, pazerności kapitału.
Kaliope czy Klio?
Nasza historia winna być podstawą do wyciągania wniosków na dziś i na jutro. Polskie dzieje, jak napisał prof. Konrad W. Studnicki-Gizbert („Dziś” nr 4/187/2006), to ciągła przewaga Kaliope (muzy epickiej poezji) nad Klio (muzą historii). Niesione przez Klio pergaminy symbolizują wiedzę, naukę, chłodną refleksję, zdystansowanie i mądrość. Jest to antynomia emocji, afektów, namiętności od zawsze obecnych w poezji, sztuce, literaturze. Pięknych i strzelistych aktów, ale pragmatycznie i życiowo zwodniczych, prowadzących często na manowce. W polskim przypadku – do tragedii narodowych.
Porzucić należy to, co jeszcze przed wojną Stanisław Cat-Mackiewicz uważał za naganne: tomiki wierszy Mickiewicza lub Słowackiego pełniące rolę podręczników orientacji patriotyczno-politycznej w ważnych dla kraju i społeczeństwa sprawach. Przestańmy deklamować politycznie, przestańmy myśleć romantycznie i irracjonalnie – apelował.
Kult pięknego dramatu, uwznioślonej śmierci, „liturgia cmentarna” i „czołobitność trumienna”, przeradzają się w traumatyczny dogmat: im więcej ofiar, tym większe bohaterstwo i powód do dumy oraz celebry. Emanują one retoryką na temat zła będącego cechą naszych przeciwników, wrogów, tych, którzy nas pokonali. Odmawiając im jakichkolwiek racji, racjonalnych (z ich punktu widzenia) uzasadnień, najczęściej też nie widząc naszych win i błędów.
Jak mówi narodowo-klerykalna prawica – to pedagogika klęski. Takie pojmowanie historii, ochoczo kultywowane nad Wisłą, może być zrozumiałe, lecz nie aprobowane, a na pewno nie może stanowić podstawy do uprawiania skutecznej i realistycznej polityki, bądź edukacji.
Czy konfederaci barscy, dziś stawiani jako XVIII- wieczni „żołnierze wyklęci”, walczący z odwiecznym wrogiem – „sowietami” – są godni admiracji z racji wartości, o które toczyli bój? Nota bene, dziś gloryfikowani tzw. żołnierze wyklęci są niezwykle podobni w swej postawie, tragizmie, (ale i irracjonalizmie oraz stygmacie klęski) do tamtych konfederatów. Podobnie ma się rzecz z powstaniem warszawskim.
Z tych przegranych i kultywowanych irracjonalnie powstań – zwłaszcza warszawskiego, które unicestwiło w 63 dni 216 tys. ludzi i jednocześnie zamordowało wielkie miasto – wyciąga się opaczne wedle kultu ofiary, cmentarza, pomnika i trumny, wnioski. Nie mówi się w ogóle o cywilach, o substancji mieszkaniowej, o zabytkach i tradycji popadłej w ruinę, w niebyt. Kazimierz Kutz w jednym ze swoich esejów („Gazeta Wyborcza, 15-16.02.2014) retorycznie i zarazem traumatycznie pyta: „Dlaczego w Warszawie nie ma obelisku ofiar powstania? Dlaczego udaje się, że nie ma sprawy?” I od razu odpowiada – bo refleksja nad tym faktem zniszczyłaby tandetność polskiego patriotyzmu, który może stać się „akumulatorem dla mesjanistycznego nacjonalizmu”.
Z tandetnością polskiego patriotyzmu współgra doskonale narracja wypełniająca całą przestrzeń edukacyjną, dyskusje naukowe i popularne, kształtująca dialog społeczny i medialną retorykę po 1989 roku. Reszty zniszczenia dokonały i dokonują liczne przedsięwzięcia Instytutu Pamięci Narodowej.
Czy ze wszech miar humanistyczne hasło „za waszą wolność i naszą” można odnosić do legionistów pacyfikujących Santo Domingo, bądź szwoleżerów Kozietulskiego, wyrzynających Hiszpanów na przełęczy Somosierra w imię imperialnych interesów Napoleona? Refleksje Krzysztofa Cedro z „Popiołów” Żeromskiego snute podczas walk o Saragossę nie są przedmiotem szkolnej egzegezy, edukacji obywatelskiej. Nie zajmują poczesnego miejsca w popularyzatorach historii, licznych periodykach itd.
Potrzeba wiedzy i refleksji
Irrealizm i absolutna nieznajomość – lub znajomość opaczna – dziejów swojego kraju przez najbardziej oddanych tradycyjnemu, nadwiślańskiemu patriotyzmowi adherentów prawicy ujawniła się w lipcu 2017 roku na pl. Krasińskich podczas wizyty prezydenta USA, D. Trumpa (z okazji spotkania przedstawicieli tzw. Trójmorza).
Otóż jedna z uczestniczek tego spotkania porównała je do zjazdu gnieźnieńskiego w 1000 roku. Zapewniając przy tym solennie, iż ten dzień wyznacza świetlaną przyszłość Polsce i regionowi, tak jak wydarzenie sprzed 1017 lat. Zapomniała jednakże, a może o tym w ogóle nie wiedziała, iż w kilkanaście lat po zjeździe w Gnieźnie na terenie naszego kraju rozpętała się okrutna wojna domowa (objęła Wielkopolskę, Śląsk i część Małopolski oraz Kujaw): liczni zwolennicy dawnej religii Słowian – czyli pogaństwa – obalili na kilka lat rzymsko-cesarski, (zachodnioeuropejski w dzisiejszym mniemaniu) porządek. Zapanowała powszechna anarchia, zburzono praktycznie większość świątyń chrześcijańskich, wyrżnięto kapłanów i mnichów.
Czesi pod wodzą króla Brzetysława splądrowali kraj, także Gniezno - wywożąc relikwie, dobra i pamiątki po owym zjeździe, a miasto arcybiskupie obrócili w perzynę. Dopiero wspólna interwencja z Zachodu (cesarza niemieckiego Henryka III) i Wschodu (księcia ruskiego Jarosława I Mądrego) przywróciła prawowitego władcę Kazimierza I Odnowiciela na gnieźnieński tron.
Czy kiedy pozostaniemy w tej symboliczno-bezrefleksyjnej narracji o naszej historii, możemy nadal rzucać kalumnie na sąsiadów, ich złowrogość, próby mieszania się w polskie sprawy?
Przyczynowo-skutkowa egzegeza faktów historycznych winna być esencją prowadzonej przez świadome elity edukacji, narracji i takiej też retoryki. Edukacji pokazującej procesy i skutki zdarzeń, a tym samym kultywowania racjonalnego patriotyzmu, ukształtowanego na tle historii regionu, Europy, świata, uwzględniającego procesy społeczne.
Bolesław Prus powiedział celnie, jakiego patriotyzmu nam trzeba (i jest to myśl nadal, mimo upływu dekad, jak najbardziej aktualna): „Prawdziwy patriotyzm nie tylko polega na tym, ażeby kochać jakąś idealną ojczyznę, ale żeby kochać, badać i pracować dla realnych składników tej ojczyzny, którymi są ziemia, społeczeństwo, ludzie i wszelkie ich bogactwa”.
Radosław S. Czarnecki