banner

Jeszcze nie powstało nic wielkiego opartego na legendzie.
Ernest Renan

Czarnecki do zajawkiKontynuując rozważania nad przyczynami agresji, nienawiści i dramatycznych podziałów, jakie widzimy dziś w Polsce, warto zwrócić uwagę na historię polskiego kolonializmu.
To w epoce rządów oligarchii magnackiej i wspierającej ją rzeszy szlachty - często herbowej „gołoty”, lecz symbolicznie absolutnego suwerena - tkwią nieprzezwyciężone jak do tej pory źródła owych podziałów i dramatycznych swarów.

Socjolog Jan Sowa zauważył („Fantomowe ciało króla”), iż nieobecność teorii postkolonialnej w polskiej humanistyce i naukach społecznych to istotny brak. Brak, który niesie konsekwencje w wielu płaszczyznach życia naukowego, dyskursu publicznego, kształtuje polską narrację w sferze historii, kultury, socjologii, zagadnień społecznych itd. Ów deficyt i przemilczanie problemu polskiego kolonializmu oraz tego wszystkiego co społecznie z tym zagadnieniem się wiąże – u nas w kraju i na terenach kolonizowanych intensywnie przez polską szlachtę w XVI i XVII wieku – rzutują dziś na stosunki w nadwiślańskiej przestrzeni publicznej.

Dzieje ćwierćwiecza III RP dają tej tezie niezbite, smutne w wymiarze egzystencjalno-psychologicznym i zbiorowym, dowody. Ta pańskość władzy, wyniosłość arystokratyczna elity (jakiejkolwiek oraz pochodzącej ze wszystkich możliwych opcji politycznych), ten rodzaj paternalizmu postszlacheckiego wobec „maluczkich”, czyli „ludu”, megalomania sarmacka i napuszoność wywodów ex cathedra odzwierciedlają wypisz wymaluj stosunki feudalne, folwarczne, opisywane w micie „dobrego Pana” z Kresów: zarazem ojca, króla i sprawiedliwego sędziego. To w takim razie gdzie tu miejsce na społeczeństwo obywatelskie?

Onegdaj przed wyborami samorządowymi, już w czasie III RP, jeździł po Wrocławiu tramwaj z banerem informującym, co dobra władza zrobiła w mijającej kadencji dla obywateli miasta. Władza - zrobiła, łaskawie, po pańsku, z pietyzmem kresowego paternalizmu. A przecież – jak uczył Immanuel Kant - paternalizm to najgorsza niewola, jaką człowiek może uczynić drugiemu człowiekowi.

Klasycznym uosobieniem owego stosunku elity do gminu, do maluczkich i poddanych, jest osoba b. Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Dobrotliwy, jowialny i lekko-pobłażliwy pan, konserwatysta i tradycjonalista w każdym calu, wierny sługa Kościoła, z kochającą (acz pozostającą lekko z tyłu) „białogłową”, otoczony gromadką dzieci, lubiący męskie rozrywki – biesiady, polowania i myśliwskie trofea. Dopełnieniem tego obrazu jest pełna dezynwoltury wypowiedź z minionej kampanii prezydenckiej (2015), kiedy to w tzw. terenie, trawionym przez patologie, bezrobocie i beznadzieję na pytanie młodego człowieka jak żyć, urzędujący wówczas Prezydent radził mu, aby „wziął kredyt, założył firmę, zmienił pracę”. Swoista arogancja i oderwanie od realiów życia ludu to odwieczni słudzy paternalizmu rządzących. Tu dochodzi jeszcze despekt i wspomniany paternalizm wobec pytającego.

Dobry pan daje „to coś” w swej łaskawości swemu ludowi niczym ziemianin, szlachcic na zagrodzie, niczym król, bądź udzielny książę. Daje ludowi z łaski i swej szczodrobliwości. I gdzie tu – pytam po raz wtóry - miejsce na tzw. obywatelskość, która bezpośrednio wiąże się z równością, braterstwem i partnerstwem? Paternalizm – w jakiejkolwiek formie - jest jej przecież jawnym zaprzeczeniem. Nota bene – dolnośląską stolicą od 1989 roku rządzą ekipy demoliberalnego mainstreamu odwołującego się do tradycji opozycji demokratycznej z lat PRL i wiążące siebie z heroiczno-wzniosłą wersją dziejów „Solidarności”.

Sarmackie mity ciągle w nas

Wypreparowany z rzeczywistych konfliktów społecznych i klasowo zorientowanych anielski obraz mitycznych Kresów Wschodnich, życia dworkowo-ziemiańskiego, zakonotowany w polskim imaginarium – poprzez określoną propagandę i manipulację - prezentuje w historycznej zbiorowej pamięci sielskość zamiast gnuśności, idylliczność zamiast przymusu, cywilizowanie w miejsce wynaradawiania i opresji, dobrotliwość paternalizmu miast jego cichego, lepkiego niewolnictwa.

Elity rządzące, legitymizowane wolnymi, demokratycznymi wyborami współcześnie, pozujące na Sarmatów w imię owej fantazmatycznej idylli życia kresowo-ziemiańskiego, zanurzyły się w modelu słodkiej egzystencji państwa szlacheckiego, kultywując nostalgię za tamtymi czasami. To tu – podświadomie, jako „szkielety w szafach historii” – tkwią sarmackie mity władzy, elity uważającej się za coś innego niż pozostała część społeczeństwa.

Szlachta „wywodziła swoje pochodzenie od obcych plemion, które najechały tereny zamieszkałe przez Słowian i skolonizowały je między IV, a VI wiekiem. Nazywała siebie narodem i chodziło o stworzenie nie tyle dystynkcji, czyli dookreślenia społecznej hierarchii, ile o coś znacznie bardziej radykalnego – o wprowadzenie bariery heterogeniczności między szlachtą a resztą społeczeństwa”- pisze Jan Sowa.
Władza w Polsce - każda i w każdym okresie – jest w jakimś sensie echem tych procesów i urojeń sarmackich (utrwalana specyficzną formą miejscowej religijności). Różnica czasu i przestrzeni nie ma tu znaczenia. Liczą się fantazmaty i owo „uszlachcenie”.

Ten kolonialny, imperialny stosunek elit magnacko-szlacheckich I RP do innych mieszkańców owego imperium najlepiej pokazuje odpowiedź udzielona poselstwu Kozaków Zaporoskich przybyłemu do Warszawy w przededniu elekcji Władysława IV Wazy w 1632 roku. Senatorzy i posłowie, wysłuchawszy zapewnień poselstwa kozackiego (wielu z nich było „herbowymi braćmi” rządzącej elity, choć innej wiary oraz konduity ekonomicznej), że oni „są członkami tej samej Rzeczypospolitej i dlatego mają prawo wziąć udział w elekcji” i chcą oddać swoje głosy na królewicza Władysława, ostro złajali „Kozaków Zaporoskich, że ważyli się mienić członkami Rzeczypospolitej, żądać głosu na elekcji i surowo napomniani zostali przez Senat, aby więcej tego nie próbowali czynić” ( J. Niklewska, „Wolne elekcje królów polskich 1573-1764”).

Skolonizowany kolonista

Wracając jeszcze na chwilę do skrzętnego i celowego omijania zagadnień związanych z polskim kolonializmem oraz tego, co się z nim wiąże, należy zwrócić uwagę na peryferyjność wszystkich krajów kolonialnych oraz ich gospodarkę, która nie przekroczyła progu agraryzmu i ekstensywnej, przedkapitalistycznej gospodarki kolonialnej. Kraje skolonizowane konserwują dawny porządek i wskutek tego mogą dostarczać światu tylko proste intelektualnie rozwiązania. Tym samym utrwalone zostają przednowoczesne i de facto antyrozwojowe trendy. Kolonia będzie siłą rzeczy rozwijać się wolniej, a dystans wobec cywilizacyjnych centrów będzie się powiększał.

I RP, będąc państwem kolonialno-imperialnym, rządzonym przez klasę polityczną stanowiącą zbiorowisko megalomanów, egotyków, fanfaronów, bufonów i intelektualnych impotentów – czemu wydatnie sprzyjały oprócz sarmatyzmu, tzw. jezuityzm i kontrreformacja mające za nic dobro wspólne - stała się w przeciągu stulecia „chorym człowiekiem Europy”. W końcu ulec musiała możnym sąsiadom, popadając w kolonialną niewolę. I to Rosja, Niemcy i monarchia austrowęgierska „skolonizowały” tereny I RP.
I jest to jedyny w Europie przypadek – i jeden z nielicznych chyba na świecie - kiedy to mocarstwo kolonialno-imperialistyczne, realizujące w szerokim zakresie politykę kolonialną na olbrzymich obszarach Europy Wschodniej, dyktujące warunki przez kilka wieków w znacznej części Starego Kontynentu (a poprzez alianse rodzinno-dynastyczne wpływające na sytuację w całej niemalże Europie), staje się samo terenem obcej kolonizacji - wskutek wewnętrznej degrengolady wynikłej z degeneracji klasy panującej.

I nawet ten fakt polskie imaginarium usuwa ze swojej perspektywy, mówiąc eufemistycznie o rozbiorach. Nawet tu następuje jakby gloryfikacja i sakralizacja w zbiorowej pamięci epoki sarmatyzmu, folwarku i ziemiańskiego stylu życia. Ona bowiem z racji swej wielkości, wybrania, predestynacji nie mogła ulec takiemu poniżeniu, upodleniu, takiej totalnej porażce równej unicestwieniu.

Rozbiory (zwłaszcza w Galicji oraz w zaborze rosyjskim, a w szczególności na tzw. Kresach gloryfikowanych po 1989 roku jako clou polskości i sui generis polskiego etnosu) usankcjonowały istniejącą strukturę społeczno-klasową. Szlachta i ziemiaństwo nadal w swej podstawowej masie – o ile pozostawali lojalni wobec nowej władzy (gros ochoczo przystało na zmienione warunki polityczne, a nie zmienione warunki społeczno-własnościowe) – byli panami swoich chłopów w niezmienionej formie pańszczyzny i feudalnych zależności. Dopiero polowa XIX wieku przyniosła w tej mierze jakieś zmiany.

Zasadniczym zadaniem na dziś winno być więc wydobycie się z owego syndromu kolonialnego: cechującego zarówno kolonizatorów jak i kolonizowanych. To jest też pozbycie się megalomanii, irracjonalno-romantycznych fantasmagorii, cmentarno-martyrologicznych wizji i fobii, konserwatywno-wsobnego myślenia. Bo to wszystko jest zapatrzeniem w przeszłość, a nie spojrzeniem w przyszłość. Łatwo przychodzi wiara w to, czego się pragnie, jak pisał Owidiusz.

Dwa plemiona

Ale jest jeszcze jeden aspekt polskiego kolonializmu, nigdy nie przezwyciężonego, nie wspominanego, nigdy nie opisanego i zanegowanego – dotyczący przestrzeni mentalnej. Zagadnienie kolonizacji wewnętrznej, czyli feudalnej, pańszczyźnianej formy zniewolenia (de facto skolonizowania ponad 80% społeczeństwa I RP) jest bowiem absolutnie przemilczane w publicznej dyskusji - wiadomo, z jakiego powodu.
Pragnąłbym jednak na kanwie wspomnianych uwag też zwrócić uwagę na współczesny kontekst tych zagadnień. Obserwujemy bowiem dziś, po ponad 25 latach ćwiczeń z wolności obywatelskich i demokracji w Polsce, taką polaryzację stanowisk, graniczącą niekiedy już z nienawiścią i fizyczną przemocą, że można bez kozery skonkludować, iż od ponad kilku wieków w relacjach elit z „ludem” (czy „pospólstwem”) niewiele się zmieniło.

Dziś napięcia społeczne i polaryzacja, wykorzystywane na wielu frontach przez określone środowiska do osiągania własnych celów, przypominają czasy tuż sprzed rabacji galicyjskich, czy epoki schyłku I RP (zwłaszcza na Kresach Wschodnich). Władza dzisiejsza zajmuje natomiast pozycję podobną do władającej Galicją monarchii austro-węgierskiej.
Agresja, (o której wspomina przywoływany tu Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”) wszechobecna i narastająca w narracji publicznej, jest efektem, dalekim echem folwarcznych stosunków społecznych, (współcześnie gloryfikowanych przez prawicę i mainstream rządzący Polską po 89 roku) i nie przezwyciężonego nigdy w Polsce paternalizmu. Dziś wręcz kultywowanego i powszechnego. Tak naprawdę polskie społeczeństwo XXI wieku składa się z dwóch różnych i antagonistycznych plemion.
Czy blogowe refleksje Jana Hartmana, typowego przedstawiciela polskiej inteligencji, wykształconego erudyty, de facto reprezentanta elity umysłowej społeczeństwa o „chamach i burakach” nie są właśnie tego przykładem? Albo profesor Zbigniew Mikołejko i wielokrotnie wyrażana przezeń publicznie pogarda dla wyborców PiS-u? A dawne fochy salonów warszawsko-krakowskich na siermiężność i parweniuszowską proweniencję Andrzeja Leppera? A paternalistyczno-moralizatorski ton pouczeń, „że lewicy w Polsce mniej wolno” po zwycięskich wyborach AD 2001 - czy aby nie świadczy o cieniach idei narodu (tu – klanu) wybranego i swoistej pańskości?

Dzisiejsza rabacja

Przyczyną buntów chłopskich pod przywództwem Jakuba Szeli przeciwko szlachcie polskiej (1846) był niebywały wyzysk, upodlenie, wyzucie z człowieczeństwa chłopów, trwające od wieków (szlachta, stanowiąca 8-10% społeczeństwa uważała tylko siebie za prawdziwych obywateli, reszta to były nic nie warte „chamy”, folwarczni niewolnicy, wiejska „hołota”). Wystarczy prześledzić nieliczne i wstydliwie współcześnie pomijane w edukacji przykłady z literatury opisującej stosunki właściciela folwarku (szlachcica, ziemianina) z jego poddanymi, czyli chłopami. To stąd wywodzi swą genezę powiedzenie: „pan vs cham”.

Dziś możemy powiedzieć, iż partia Prawo i Sprawiedliwość (a szerzej – środowiska bliskie mentalnie, politycznie i kulturowo takiej właśnie wizji rzeczywistości i takiemu opisowi świata) są dla panującego od ćwierćwiecza mainstreamu niczym Jakub Szela i jego irredenta w XIX-wiecznej Galicji skierowana przeciwko pozycji tamtejszej szlachty. Jej postępowanie przez wieki z poddanym „ludem”, można przyrównać do genezy tego „kęsim” co czyni PiS i jego zwolennicy wszystkim Innym. Elita inteligencka („żoliborska”?) sprawująca władzę w tej partii jest podobnej proweniencji jak jej wrogowie z obozu demoliberalnego. Wywodzi się bowiem z tej samej tradycji i posiada podobne konotacje tożsamościowe oraz dotyczące tradycji narodowej. Jest jednak, wykorzystując owe nastroje „ludu”, niczym administracja austro-węgierska w Galicji przed i podczas rabacji. A wyborcy i protagoniści PiS-u to po prostu – symbolicznie - Jakub Szela & Comp.

Przywołajmy – w tym kontekście - spolegliwego, usłużnego i niewolniczo-poddanego służącego, starego sługę Maciejunia z „Przedwiośnia” Żeromskiego, nachylającego się z uśmiechem i mówiącego przymilnie: "jaśnie paniczu". Cezary Baryka jednak wie, że przy byle okazji spolegliwy i usłużny Maciejunio skoczy swym pryncypałom do gardła. Trzeba tylko okazji.
Polska „opakowana w styropian” po 1989 roku przez przedstawicieli tzw. demokratycznej opozycji z okresu PRL-u (i jej klony, jakie od ponad dekady sprawują niekwestionowane i coraz bardziej konserwatywno-tradycjonalistyczne rządy w naszym kraju) powróciła do tych złych tradycji sarmacko-szlacheckich. I tak jak Umberto Eco diagnozował prafaszyzm i jego istnienie oraz znaczenie w kulturze Europy („od zawsze”), tak podobną paralelę możemy sformułować i zaprezentować wobec tradycji, wpływów i znaczenia sarmatyzmu oraz jego nieodrodnego kompana – kontrreformacji w kulturze i tradycji współczesnej Polski.

Mit Kresów (i wszystko co z nim się wiąże) jest praprzyczyną większości dolegliwości drążących współczesną Polskę. To tam tkwią te antynomie, ta nienawiść i struktura polskiego narodu składająca się z dwóch plemion, z dwóch klanów. Sobie obcych, wrogich, nienawistnych. Echa obu kolonizacji – tej na zewnątrz i wewnętrznej – wraz z sakralizacją tego mitu i jego gloryfikacją dają dziś znać w sposób dramatyczny w polskiej przestrzeni publicznej.
Polskie zaplecze kulturowe jest od dekad pełne przemocy, zawiści, uprzedzeń i plemiennej wsobności pisał Stanisław Lem. Polska literatura, współcześnie pomijana i przemilczana z tego właśnie tytułu (przyczyny ideologiczno-klasowe), daje niezbite tego dowody. Wystarczy im tylko uchylić drzwi. Co rządzący od ponad dwóch dekad mainstream ochoczo czynił. I dziś wszyscy zbieramy po prostu tego gorzkie owoce.
Radosław S. Czarnecki