banner


Czarnecki do zajawkiNa fali skandali obyczajowych w środowisku duchowieństwa pokazanych w filmie „Kler” oraz niebywale wysokich transferów finansowych z budżetu na konta Kościoła katolickiego w Polsce trwa debata nad komercjalizacją i dochodami tej instytucji. Zjawiska te są jednak tylko częścią powszechnego utowarowienia i promowania „zakupizmu” we współczesnym świecie.
Te z kolei wiążą się z medialną stroną przedsięwzięć biznesowych łączącą oglądalność (przyciągnięcie widza), aktywną obecność na portalach społecznościowych oraz reklamę – także treści religijnych. Wszystko w celu pomnażania kapitału i zysków.

Treści religijne są takim samym towarem jak pasta do zębów, samochody, piły łańcuchowe, kremy na porost włosów, medykamenty medyczne, wyposażenie mieszkań itd.


Kościoły amerykańskie dostarczają swoim klientom wszystkiego, począwszy od kinowych foteli, po kawiarnie i żłobki. Dzieci mogą żuć ciasteczka w kształcie opłatków lub jeść tort urodzinowy Jezusa w Boże Narodzenie.
John Micklethwait / Adrian Wooldridge


Im bardziej wolne rynki, tym mniej wolne są społeczeństwa. Ta prawda dotyczy też religii oraz instytucji je reprezentujących. Dziwić więc może w Polsce niedowierzanie odnośnie przepychu i luksusowego życia znacznej części polskiego duchowieństwa (zwłaszcza hierarchii), wykazującego także ciągoty do biznesowego traktowania posług religijnych. Modelowym przykładem takich tendencji jest imperium medialno-biznesowe redemptorysty z Torunia.

Instytucje religijne - zgodnie z doktryną neoliberalną panującą od 40 lat - muszą jednak zachowywać się niczym podmioty zorientowane na działalność rynkową. Na tym polega dostosowanie się do tego Zeitgeistu wiejącego przez świat niczym huragan. Religia i jej instytucje nie są bowiem odgrodzoną od życia społecznego twierdzą.

Dziś zdają się rozpadać tezy XIX-wiecznych myślicieli, europejskich gigantów refleksji dotykających religii, wierzeń, przyszłości idei Boga. Marks, Freud i Nietsche uznawani za pesymistycznych proroków w tej materii znaleźli w XX wieku kontynuatorów w Durkheimie, Weberze, Sartrze, Robinsonie, Coxie, czego zwieńczeniem stała się teoria śmierci Boga. Religia natomiast dominuje nawet w takich przestrzeniach sfery publicznej, gdzie wydawało się do niedawna, że jest z nich już skutecznie wyrugowana, wycofała się w prywatność.

Widać to we wszystkich religiach, a zwłaszcza w judaizmie, islamie i chrześcijaństwie. Zainteresowaniem mediów liberalnych, prodemokratycznych, chcących szerzyć idee wolności i postępu – choć ich działania są często antywzorcem głoszonych haseł – cieszą się charyzmatyczni przywódcy religijni, różnej maści guru, radykalni egzegeci świętych pism, apostołowie tradycji i współcześni mesjasze antymodernizmu. Osoby atakujące idee głoszone przez te media.
Bo oglądalność, bo zyski, bo reklamodawcy…
Tak realizuje się zapotrzebowanie na religijną wiarę, na kolejnych mesjaszów, charyzmatycznych guru i religijnych szamanów (tzw. teleewangelistów, teleimamów czy telerabinów).

Eksportowane na cały świat amerykańskie wartości, amerykańska wersja gospodarki wolnorynkowej, dolar jako światowa waluta, Hollywood i … siła militarna USA, przyczynia się do obłaskawienia religii i ich instytucji przez współczesną kulturę. Kreując zapotrzebowanie na wiarę religijną – jako dochodowy i przy tym modny sposób na zarabianie – koncerny i sam neoliberalizm po dwakroć ożywiły religię. Posiłkując się Marksem, możemy powiedzieć, iż pod neoliberalnym baldachimem ten system jest opium ludu, ale i stymuluje zapotrzebowanie na ten narkotyk.

Towar religijny

Religia jest zawsze odzwierciedleniem tego, z czym mamy do czynienia w świecie realnym, doczesnym. Magia, fetyszyzm, totemizm, animizm, później - antropomorfizacja bóstw, zawsze były emanacją rozwoju człowieka i stosunków produkcji oraz relacji społecznych. Jak wspomniał działacz katolicki z Ghany Peter Sarpong, „gdyby Jezus urodził się jako członek plemienia Fante, posługiwałby się winem palmowym i kenkey, nie zaś winem gronowym i chlebem. Tymi dwoma posłużył się dlatego, iż były one słuchaczom najbliższe”.

W neoliberalnym świecie instytucje religijne (i sama wiara religijna) muszą stosować mimikrę - przyjmować taką samą pozę, ulegać takim samym trendom, wpisywać się w takie same zasady działania. Potwierdzają to słowa znaczącego hierarchy Kościoła kat. z czasów Vaticanum II, kard. Franza Königa: „Kościół będzie egzystował w każdej formie społeczeństwa, nawet z każdą z tych form będzie do pewnego stopnia współpracował, ale tylko do pewnego stopnia, bo nie jest zadaniem Kościoła zmiana stosunków społecznych”.

Te dwa odwołania do wypowiedzi ludzi religii dotyczą co prawda katolicyzmu, jest to jednak uniwersalne i ponadczasowe spojrzenie na ten problem. Spojrzenie potwierdzające utylitaryzm, pragmatyzm i celowość działania tych instytucji, a nie – jak się zapewnia – wyłącznie etyczno-moralny, humanistyczny wymiar religii. Bo przecież – i to dotyczy wszystkich bez wyjątku wyznań - słowa Jezusa o wielbłądzie, uchu igielnym, Królestwie Bożym i posiadaczach są jednoznaczne. Nie można uczestniczyć czynnie w pomnażaniu kapitału (swego przede wszystkim) i być jednocześnie przeciwko tym procesom, być aktywnym uczestnikiem wolnego rynku i negatywnie go oceniać pod względem moralnym.

Towar religijny – to pojęcie autorstwa prof. Tadeusza Margula – czyli podmiot o wartości rynkowej służący kultowi (a więc religii) może być czysto handlowym artykułem spekulacji dla członka danej tradycji religijnej jak i człowieka niewierzącego i niepraktykującego. Rynek zglajchszaltuje wszystko, jeśli pozwoli się mu na niczym nieograniczone działanie. Do cywilizowanych, ludzkich, w miarę humanistycznych reakcji może go jedynie zawęzić nie moralność i etyka, a stanowione prawo.

Przykładów związków między rynkiem a religią w historii rozwoju ludzkości jest mnóstwo: równolegle z wszelkimi miejscami kultu religijnego, wokół wszystkich sanktuariów będących jednocześnie miejscami pielgrzymek, rozwijał się handel gadżetami kultu religijnego, przedmiotami ludowej sakralizacji, uwielbienia etc. I dotyczyło to i dotyczy wszystkich wyznań.

W chrześcijaństwie ostatecznie zwyciężyło ikonodulstwo, czyli kult obrazów, figurek świętych, amuletów-relikwii, dające nieograniczone możliwości producentom i handlarzom dewocjonaliów. Stało się to wbrew przypowieści biblijnej o Jezusie wypędzającym ze świątyni przekupniów i handlarzy.
De facto dotyczyło to właścicieli kantorów trudniących się wymianą pieniędzy przynoszonych do Jerozolimy przez pielgrzymów-wyznawców judaizmu z różnych stron świata antycznego (choćby dążących do Drugiej Świątyni tzw. Szlakiem Sandałowym z rejonu współczesnej Somalii i Etiopii przez Cieśninę Bab el-Mandeb, Arabię do Palestyny). Musieli kupić przecież jagnię na ofiarę Jahwe, zatem pieniądz służył towarowi religijnemu, a wpierw trzeba było go wymienić w ówczesnym kantorze na obowiązującą w ówczesnej Palestynie walutę.

Megasanktuaria chrześcijańskie już we wczesnym średniowieczu stały się miejscem handlowych transakcji. Generował te procesy niebywały kult i cześć dla różnego rodzaju relikwii. Rynek zareagował w sposób klasyczny. Pojawiło się mnóstwo tego typu produktów jak i miejsc (na szlakach pielgrzymek), gdzie je oferowano. Np. niezwykle popularny szlak pielgrzymkowy do Trzeciej Jerozolimy – Santiago de Compostela (miejscowy biskup wykopał przypadkowo szczątki apostoła Jakuba, ewangelizatora Kastylii) – zrodził kolosalny boom na owe gadżety.

W Tuluzie, ważnym mieście na szlaku przed przeprawą przez Pireneje, przy Bazylice Świętego Saturnina powstała olbrzymia giełda handlowa w celu wymiany relikwii i zaopatrywania pielgrzymów idących do Composteli w religijne bibeloty.

Walka o monopol, czyli religijna ekonomia

Podobnie jak podmioty na rynku, tak i instytucje religijne dążą do monopolizacji swojej roli i miejsca w przestrzeni publicznej. Klasycznym tego przykładem jest Polska, gdzie Kościół katolicki w wyniku różnych czynników zmajoryzował prawie każdą sferę. Analogiczna sytuacja ma miejsce w krajach islamskich takich jak Arabia Saudyjska, czy Iran.
W przypadku Polski mamy do czynienia z korporacją globalną, ponadnarodową, o długim i sprawdzonym w różnych epokach systemie sprawowania władzy.

Zdolność monopolizacji przez firmę religijną przestrzeni publicznej zależy przede wszystkim od umiejętnego wykorzystywania siły przymusu państwa, powiązania struktur administracyjnych (lokalnych i państwowych, formalnych i nieformalnych) z agendami instytucji religijnej, medialnego show wokół religijnych świąt i kultu, itd.
Stąd się biorą jej wpływy w kontekście tzw. ekonomii religijnej na kształt prawodawstwa, retoryki obowiązującej w życiu publicznym, nadobecność tematyki religijnej w debacie publicznej. Jeśli jedna instytucja religijna osiąga monopol (lub prawie monopol), to dana społeczność ulega sama z siebie sakralizacji wraz ze wszystkimi swoimi aspektami życia, zwłaszcza politycznego.
Sfera publiczna staje się przesiąknięta z jednej strony religijną symboliką, rytuałami i kultem (co czyni tych Innych automatycznie wykluczonymi lub umocowanymi niżej w hierarchii wartości i społecznej akceptacji), a z drugiej – stwarza wrażenie jedności państwa i religijnej instytucji, czyli istnienia kościoła państwowego i państwowego wyznania wiary.

Rozproszony model, jaki reprezentują denominacje protestanckie, w jakimś sensie eliminuje taką skrajną sytuację: rynek proponujący różne towary religijne, pochodzące z wielu podmiotów (choć niosących sobą to samo de facto przesłanie).
„Disnejlandyzacji” i utowarowieniu religii (i wszystkiego, co się z nią wiąże) sprzyja niesłychanie neoliberalna narracja promowana w przestrzeni publicznej, kult indywidualizmu, subiektywnego doświadczenia szczęścia, samozadowolenia, czyli – skrajnie i personalnie rozumiany hedonizm połączony z egoizmem. Taki system stał się hegemonicznym światopoglądem.

Ten problem odnośnie kultury masowej, mechanizmów działających w show biznesie i typologii neoliberalizmu doskonale pokazał ponad 30 lat temu Neil Postman w książce Zabawić się na śmierć. W takim świecie wszystko jest show biznesem i musi przynosić dochód. Tam, gdzie paliwem jest chciwość, zachłanność i „wielkie żarcie”, a na dodatek taki model życia jest preferowany przez globalne media, wszystkie jego aspekty muszą się siłą rzeczy temu trendowi podporządkować. Bo system inaczej je wypluje.
Duch kultury, świadomość i mentalność humanistyczna, oświeceniowe spojrzenie na świat i ludzi zanikać mogą na dwa sposoby: poprzez sytuację jak z Orwella, czyli więzienie, lub jak u Huxleya – wszystko jest burleską, zabawą. A równolegle z tymi procesami idzie m.in. infantylizacja, banalizacja i karnawalizacja.

Teologia biznesu

Instytucja religijna – każda – tkwiąca niczym zanurzona łódź podwodna w społeczeństwie, procesach go kształtujących, podlega wszystkim skutkom takich trendów. Kaznodzieje, teleewangeliści, domorośli guru i wirtualno-radykalni (w przekazie społecznościowych mediów) alimowie, bądź rabini, wszyscy oni stają się cząstką emocjonalnego, dochodowego show biznesu, którego zasady dyktuje rynek religii i wymogi przekazu obrazkowego (telewizja, przestrzeń wirtualna, nowe metody komunikacji).

Nie na darmo uczelnie katolickie, protestanckie kolegia, judaistyczne jeszyboty czy muzułmańskie medresy, oprócz klasycznej teologii, egzegezy świętych ksiąg, od ponad dwóch dekad nauczają zasad tzw. teologii biznesu, profesjonalnego public relations.

Poprzez określone działania marketingowo-reklamowe instytucje religijne budują tzw. świadomość marki potrzebną na rynku religijnym w celu przyciągnięcia kolejnych wyznawców-klientów, albo utrzymania w przestrzeni swego oddziaływania zdeklarowanych już adherentów - kupców towarów religijnych.

Aby sprzedać skutecznie swoje produkty czy usługi, przekaz musi być spójny oraz skierowany do konkretnej grupy docelowej. Przekaz taki jest częścią procesu zwanego brandingiem. W przypadku instytucji religijnych (przemysł towarów religijnych jest ich częścią zasadniczą) bardzo ważnym aspektem jest tzw. personal branding, mający za zadanie nie tylko sprzedaż towarów i usług (tu – religijnych), ale budowanie pozytywnego wizerunku instytucji, będącego częścią jej sukcesu rynkowego.

Jezus w korporacjach

Wszystkie te uniwersalne i ponadczasowe kanony funkcjonowania rynku opisał i zdefiniował Edward Luis Bernays (1891 - 1995) - austriacko-amerykański teoretyk, „ojciec public relations”. Połączył on idee Gustave’a Le Bona i Wilfreda Trottera dotyczące psychologii tłumu z psychoanalizą autorstwa swego wuja, Zygmunta Freuda.

Manipulacja jest konieczna w społeczeństwie, które uważał za nieracjonalne i niebezpieczne bo stymuluje je „instynkt stadny” (Trotter). Ludzi można łatwo przekonać nie za pomocą racjonalnych argumentów, ale przez odwołanie się do ich emocji. To właśnie dlatego (zdaniem Bernaysa), iż ludzie są źli, głupi, nieracjonalni i rządzi nimi mentalność tłumu, można i trzeba ich kontrolować, a demokrację kształtować lub przynajmniej nią manipulować za pomocą emocji, afektów, uprzedzeń, fobii etc. Religie doskonale się do tego nadają, a instytucje religijne to od wieków wykorzystują.

Weźmy np. megaświątynie amerykańskich ewangelikanów, które jak grzyby po deszczu od przeszło 30 lat wyrastają na terenie USA. Eksport tych wyznań – głównie do Ameryki Łacińskiej – owocuje znacznym udziałem (w do tej pory tradycyjnie katolickich społeczeństwach) ewangelikalnych denominacji, niezwykle ekspresyjnych i afektywnych w sprawowaniu kultu, zamerykanizowanych, mocno prorynkowych i sekciarsko-autorytarnych. Za nimi idą określone zmiany społeczne i kulturowe, czego przykładem są ostatnie wybory prezydenckie w Brazylii.

Popatrzmy na Willow Creek Community Church w South Barrington (Illinois), Preston Baptiste Church w Plano (Teksas), Cathedral of Hope w Dallas (Teksas) czy Compaq Center w Houston (także w Teksasie), Calvary Temple Church w indyjskim Hajdarabadzie czy świątynię Deeper Christian Life Ministry (Lagos. Nigeria).
To nie świątynie, ale megacentra handlowo-rozrywkowe, gdzie modlitwa i kaznodziejskie popisy pastorów przeplatają się z wyprzedażami różnego rodzaju akcesoriów codziennego użytku, odwiedzinami na basenie, siłowni, korcie tenisowym, boisku baseballu, pójściem do multimedialnego kina, wypiciem kawy latte w restauracji, możliwością wypożyczenia samochodu czy roweru etc.

Np. Willow Creek posiada cztery studia montażowe filmów video, Fellowship Church (Grapevine, Teksas) - studio muzyczne i wytwórnię płytową. We wspomnianym Willow Creek na sali jest 7200 wygodnych tronów do siedzenia, nie ławek jak było do tej pory. Sale te służą nie tylko modlitwom czy spotkaniom wiernych, ale komercyjnym koncertom gwiazd estrady.
Jezus w takich korporacjach – bo tak można śmiało nazywać te przedsięwzięcia służące głównie generowaniu zysków – idzie pod rękę z lalką Barbie i Kenem, Batmanem, gwiazdą wrestlingu Hoolk Hoganem czy dawnym mistrzem koszykówki Michaelem Jordanem. Wszystko zgodnie z zasadami brandingu.

Reaganizm w koloratce

Konsumencka do szpiku kości mentalność zapanowała tak w życiu doczesnym, jak i duchowym. Wykorzystuje się instrumenty amerykańskiego społeczeństwa (ale ten trend rozszedł się na cały świat) do szerzenia religii i to w określonej wersji. Klasyczne korporacje chętnie współpracują z owymi megakościołami ze względu na liczbę potencjalnych klientów. Można powiedzieć śmiało o ofensywie teokonserwatyzmu na wszystkie dziedziny życia. Ofensywie popartej przez licznych, do tej pory religijnie obojętnych tradycjonalistów, neoliberałów czy republikanów. Katolicy amerykańscy nazwali ów ruch „reaganizmem w koloratce”.

Nie mogą więc dziwić postępy takich też i teorii – zdawałoby się do wczoraj wziętych prosto z głębokiego Średniowiecza – jak kreacjonizm, dosłowność interpretacji Biblii w przedmiocie stworzenia świata, zasięg oddziaływania zwolenników płaskiej Ziemi czy propagandy antyszczepionkowej i antyprzeszczepowej (o fanatykach z tzw. ruchów pro life nawet nie warto wspominać). Dziwić więc nie powinien także zasięg i formy działania imperium redemptorysty o. Tadeusza Rydzyka z Torunia. To powielenie w prosty sposób mechanizmów rządzących masowo przemysłem religijnym w USA i odzwierciedlenie neoliberalnych porządków, jakie zapanowały powszechnie na świecie.
Radosław S. Czarnecki