W wypowiedziach znaczących komentatorów na temat procesów zachodzących na świecie zwraca uwagę często używany termin korporatokracja. Dotyczy on grupy osób stanowiących (lub starających się ustanowić) specyficzną społeczność o międzynarodowym wymiarze i zasięgu. Można za Zygmuntem Baumanem nazywać ich zarówno turystami jak i włóczęgami, czyli ludźmi będącymi wszędzie i nigdzie – jak „nie z tego świata”. O tym mówili i mówią tak różni myśliciele jak Lester Thurow, Andriej Fursow, Song Hongbing, Benjamin Barber, Kishore Muhbubani, Naomi Klein, John Perkins, Zeng Yongnian, John Mearsheimer, czy Aleksander Dugin.
Aby skutecznie dominować, najlepiej odwołać się do strachu
Thomas Hobbes
Procesy globalizacyjne świat jednocześnie degradują i zapładniają nowymi ideami, tworząc tym samym nową jakość życia. W XX wieku ku globalizacji prowadziły tragiczne wydarzenia: dwie wojny, z których pierwsza pochłonęła prawie 15 mln ludzi, a druga – ok. 75 mln, upadek imperiów Osmanów, austrowęgierskie i Romanowych, a także ostateczny krach Pax Britanica, a wraz z nim - schyłek kolonializmu Made in Europa.
Próby globalizacji we wcześniejszych epokach to np. krach boomu tulipanowego (1637), który niweczy pozycję Niderlandów (dzisiejszej Holandii) na światowym rynku i zadaje cios jej imperialnym dążeniom. Tak samo można traktować rok 476 i upadek Rzymu, gdzie Pax Romana (swoista globalizacja ówczesnej ekumeny) budowano poprzez podboje i dostawy niewolników (oraz wszelakich dóbr) z peryferii imperium.
A co dzisiaj?
Produktem ubocznym tego, co rozumie pod pojęciem globalizacji jest korporatokracja. Jest to jednocześnie efekt zwycięstwa systemu neoliberalnego kapitalizmu, kolapsu bloku radzieckiego (czyli rozpadu modelu rozwoju alternatywnego dla tzw. wolnego rynku i związanej z nim demokracji liberalnej) i hegemonii amerykańskiego imperium.
Korporatokracji blisko do pojęcia merytokracji. To wieloznaczne pojęcie określające najczęściej system, w którym pozycja społeczna człowieka uzależniona jest od kompetencji weryfikowanych za pomocą obiektywnych systemów oceny. Merytokracja stanowi przeciwieństwo władzy budowanej w oparciu o członków rodziny (nepotyzm), klasy (oligarchia) czy narodowość (nacjonalizm). Ale i ona tworzy choć eklektyczną, to zamkniętą grupę czy warstwę ludzi związanych ze sobą interesami, najczęściej dochodowymi.
Warto przypomnieć, że nie kto inny jak klasyk myśli liberalnej, John Stuart Mill zauważył, iż „z gruntu odpychające jest pojęcie społeczeństwa utrzymującego się w łączności przez stosunki i uczucia wynikające z interesów pieniężnych”. Dziś w neoliberalnym harmidrze wirtualnej przestrzeni i globalnym przekazie medialnym to jednak sukces materialny stanowi clou życia. Wszyscy – jak w reklamach – muszą być piękni, młodzi, bogaci, szczęśliwi, tu i teraz. Tyle wokoło możliwości, że tylko zarzucić wędkę i łowić szanse.
Ten promowany sukces nie ma związku ani z wolnością, ani równością, ani solidarnością, ani braterstwem. W gruncie rzeczy jest antyoświeceniowy. Bo media będące własnością kilku megakoncernów (czyli hiperkorporacji) są częścią machiny mającej pomnażać ich zyski.
By nie być gołosłownym: proces koncentracji kapitału w sferze medialnej wiążącego się też z homogenizacją przekazu i jego utylitarnością doskonale opisuje Benjamin Barber w książce Dżihad kontra McŚwiat. Od lat 90-tych, kiedy powstawało to dzieło, ten proces uległ zwielokrotnieniu. Np. szacowny Washington Post wszedł w skład imperium Jeffa Bezosa (właściciela Amazonu).
Benjamin Barber pisał: „W 1945 r. w Ameryce i Europie było tysiące konkurujących ze sobą niezależnych gazet i rozgłośni radiowych. Dziś sześć korporacji kontroluje przeszło połowę światowego rynku mediów. Z pewnością będą się one łączyły, opanowywały coraz większą część rynku informacji i idei. Wolność słowa będzie się stawać coraz bardziej formalnym przywilejem, z którego coraz trudniej będzie nam korzystać. W USA jest o to dziś trudniej niż 20 lat temu” (marzec 1998, Gazeta Wyborcza). Wspomniany Bezos, Amazon i The Washington Post to klasyczny przykład tego, o czym 20 lat temu mówił Barber.
Korporatokracja, zarówno z tytułu osiąganych dochodów jak i prestiżu wynikającego z pracy dla światowych korporacji, jest mocno zhierarchizowana. I to wedle mocno zwiędłego – bo quasi-feudalnego – modelu. Jest ona niejako emanacją postmodernizmu i właściwych mu zjawisk: chaosu, niedookreśloności, przypadkowości i ciągłej zmienności (czyli tego, co nazywa się ponowoczesnością lub płynną nowoczesnością). Wszystko to jest z jednej strony symbolem współczesnej wersji modernizmu, jego wyższego stadium, a z drugiej – te właśnie elementy quasi-feudalizmu i silnie kastowych, hermetycznych struktur są emanacją władzy w dawnym stylu. Dalekiej od jakichkolwiek kanonów liberalnej demokracji. Czymś, co przypominać może krytykowany powszechnie termin: demokracja socjalistyczna.
Korporatokrację można też przyrównać do oligarchii. Oligarchia (gr. panowanie nielicznych) to forma rządów polegająca na sprawowaniu władzy przez niewielką grupę ludzi. Najczęściej ludzie ci wywodzili się z arystokracji lub bogatych rodzin. Ta grupa rządząca jest zamknięta a wszystkie najważniejsze stanowiska w państwie oraz realna władza jest sprawowana przez jej członków. Nawet jeśli w obrębie elity toczy się mniej lub bardziej zakulisowa walka o władzę, to oligarchia na zewnątrz tworzy jednolity front, starając się nie dopuścić do władzy innych grup społecznych.
Z oligarchią mieliśmy do czynienia np. w wielu polis starożytnej Grecji, w średniowiecznym państwie egipskich mameluków (oligarchia wojskowa), w Republice Weneckiej (oligarchia kupiecka), w pewnym okresie istnienia Rzeczypospolitej szlacheckiej (oligarchia magnacko-szlachecka) czy w XVIII-wiecznej Wielkiej Brytanii (oligarchia arystokratyczna). Dziś to ma miejsce w wielu tzw. krajach upadłych czy postautorytarnych (np. Ukraina, Rosja czy wiele krajów Ameryki Łacińskiej).
Korporatokarcja ma zresztą wiele wspólnego z oligarchią. Jest ona systemem władzy, choć to władza jak przystało na czasy postmodernizmu rozproszona, niewidoczna, wirtualna. Jest to jednak system tak eklektyczny, jakim była i jest oligarchia. Owa eklektyczność i hermetyczność widoczna jest najbardziej na najwyższych szczeblach władzy w poszczególnych megakorporacjach.
Przykładem takiej struktury szkolącej kadry dla państwa jak i korporacji jest francuska ENA (École nationale d’administration). Ta uczelnia kształcąca elity polityczne została założona w 1945 w Paryżu przez Charlesa de Gaulle’a. Jej część została przeniesiona do Strasburga z zamiarem rozszerzenia jej wpływów na europejską administrację. Absolwentów uczelni określa się potocznie mianem énarques (czyli rządzący z ENA) ze względu na ich rolę w państwie. Uczelnię tę ukończyło około 5600 urzędników wysokiego szczebla francuskiej administracji.
Warto jeszcze przywołać jedno pojęcie, pomocne w tych rozważaniach. Chodzi o autokrację (gr. samowładny), czyli system rządów sprawowany przez jedną osobę lub niewielką grupę osób posiadających nieograniczoną władzę, poza jakąkolwiek kontrolą społeczną.
Komercjalizacja – zagrożenie dla wolności
Komercjalizacja neoliberalnego świata ciągle postępuje, gdyż to jest właściwość zarówno neoliberalizmu jak i tak realizowanej globalizacji: ciągłe poszukiwania nowych rynków zbytu, nowych źródeł coraz tańszej siły roboczej w celu skuteczniejszego pomnażania zysków. Wróciły czasy manchesterskiej XIX-wiecznej gospodarki rynkowej. Widać to wyraźnie po upadku Muru Berlińskiego i bipolarnego podziału świata. Dziś wpływ pieniądza na wybory polityczne jest kolosalny i stale rośnie.
Klasa średnia, która miała być (była?) podporą liberalnej demokracji „złotego wieku kapitalizmu zachodniego” lat 1945-80 (Eric Hobsbawm, Wiek skrajności), pauperyzuje się, zanika. Rosną bowiem różnice w posiadaniu dóbr i to zarówno w skali świata jak i w obrębie społeczeństw do tej pory uważanych za zamożne (ostatni raport OXFAM informuje, że 26 najbogatszych ludzi na świecie posiada tyle, ile połowa populacji światowej). Tym samym pogłębia się dramatycznie rozwarstwienie społeczeństw. To powoduje wzrost frustracji u ludzi, co z kolei rzutuje na opinie o jakości życia.
I tu kłania się właśnie korporatokracja rządząca niejako z „tylnego siedzenia”. Barber, kontynuując swój wywód mówi: kiedy dziś zarządcy korporacji Disneya czy McDonald’s podejmują decyzje, które dotykają np. ludzi w Polsce czy w każdym innym kraju na świecie nie widzi się zagrożenia dla wolności, gdyż te decyzje zapadają daleko, za oceanem. Łatwiej poznać przymus pochodzący od miejscowej administracji czy lokalnej polityki, niż ze strony takiej globalnej korporacji. Bo ten niewidoczny przymus globalnego rynku, korporacyjnego olbrzyma większego często niczym budżet wielu krajów, jest diabolicznym determinizmem glajchszaltującym w mgnieniu oka życie i byt setek tysięcy ludzi, całych regionów, demolując infrastrukturę, porządek, bezpieczeństwo i przewidywalność.
Za pieniądze nie tylko ksiądz się modli…
Już w 2003 roku noblista Paul Krugman ostrzegał, że za pieniądze można kupić wpływ na politykę. Postępując zręcznie, tym sposobem można uzyskać poparcie środowisk intelektualnych. Np. konserwatywne (czyli neoliberalne) poglądy przeciwne opodatkowaniu bogatych nie przypadkiem są tak upowszechniane i propagowane przez media i mainstream. Za pieniądze można zapewnić sobie nie tylko bezpośredni wpływ na decyzje. Można je wykorzystywać dla zmiany nastawienia opinii publicznej, a przede wszystkim elit opiniotwórczych, co widzimy dzisiaj.
Kapitalizm doskonale może obejść się bez demokracji, a to co było do 1989 roku to był przypadek, epizod, wymuszona konieczność przez ówczesne warunki geopolityczne. Dziś widać, że prestidigitatorskie manewry liberalnych elit (nie tylko w Polsce, ale tu wyglądało to wybitnie pokracznie i przaśnie) nad powiązaniem kapitalizmu i demokracji liberalnej okazały się humbugiem.
Powiązania biznesu i polityki w erze neoliberalizmu, związanej z nim globalizacji i rozkwitu korporatokracji, rozrastają się w niebezpiecznej formie i skali. Doskonale pokazuje te procesy John Perkins w książce Economic Hit Man: np. banki notowane na Wall Street, m.in. Citigroup, płaciły swym menedżerom (ukrywając te praktyki) wielomilionowe gratyfikacje podczas delegowania ich z korporacji do prac w amerykańskich agencjach federalnych. Ten proceder nazywany jest „drzwiami obrotowymi”. Administracja i megakorporacje są w jego efekcie ściśle skomunikowane - tak fizycznie jak i decyzyjnie. Czy w tym kontekście nie można także rozpatrywać casus premiera Mateusza Morawieckiego?
Podnosi się u nas nieetyczne i podejrzane związki polityki i biznesu, gdy chodzi o b. kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, który po odejściu z polityki przyjął posadę w Gazpromie i Nord Stream. A Jose Manuel Barroso ,b. przewodniczący Komisji Europejskiej, i jego doradztwo w Goldman Sachs? A powiązania Dicka Cheneya z Halliburtonem, wiceprezydenta USA z czasów Georga W. Busha jr. i kontrakty, jakie owa korporacja uzyskała po interwencji USA i NATO w Iraku? A Rex Tillerson, były sekretarz stanu USA - wcześniej dyrektor generalny Exxon-Mobil? A wicepremier Tajlandii Supachai Panitchpakdi, niezwykle przychylny na przełomie tysiącleci dla zachodnich inwestorów w czasach azjatyckiego kryzysu, który po zakończeniu misji rządowej (w wyniku skandali i masowych protestów Tajów) został szefem (2002-05) World Trade Organization, a w marcu 2005 r. wybrano go sekretarzem generalnym Konferencji ONZ ds. Handlu i Rozwoju (UNCTAD)? To są namacalne przykłady istnienia korporatokracji.
Biowładza
Można stwierdzić za Foucaultem, Negrim i Hardem, bądź Colasem, iż korporatokracja pełni coraz większą rolę, tworząc coś w rodzaju nowego imperium, czy tzw. biowładzy. Biowładza jak to określają Michael Hard i Antonio Negri jest formą władzy regulującą życie społeczne od wewnątrz, przez naśladowanie, interpretowanie, wchłanianie i ponowną artykulację. Tony Judt (Źle ma się kraj) określał te zjawiska przebiegające dziś w przestrzeni publicznej w następujący sposób: „Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazesy, oni śmiało ogłaszają, iż wyrażają tylko powszechne nastroje”.
Ten wątek zaczerpnięty jest bezpośrednio z dorobku Michaela Foucaulta. U niego przedmiotem władzy staje się samo życie. Więcej – władza, która udaje życie po to, by móc przeniknąć do jego wnętrza i stamtąd zarządzać nim tak, by osiągać własne, korporacyjne cele (Nadzorować i karać. Narodziny więzienia). Tym sposobem imperium kontroluje nie tylko terytorium i populację, ale kreuje również cały zamieszkiwany przez nią świat, stosunki i interakcje międzyludzkie. Poczyna też sprawować bezpośrednie rządy nad ludzką naturą. Przedmiotem jego rządów jest życie społeczne jako całość.
To co w danej chwili nie pozostaje w obszarze zainteresowania tej nieformalnej, niewidocznej, ale sprawującej władzę struktury (czy pajęczyny kapitałowo-bankowo-medialnej) – nie istnieje w realnym przekazie. Jest zmarginalizowane, usunięte w niebyt przez m.in. usłużne korporatokracji media.
Współczesne media wchodzące w skład megakorporacji przestały być niezależną, czwartą władzą. Dziś przeważnie pełnią one rolę opriczniny (1565-72) z czasów Iwana IV Groźnego z Malutą Skuratowem na czele, czyli spec służby, prokuratora, sędziego i kata w jednym. Nie, nie mordują, nie terroryzują, nie torturują: zadają jednak śmieć cywilną, wygaszając obecność niewygodnych jednostek w przestrzeni publicznej, rzucając pochodzące z wielu źródeł oskarżenia, pomówienia czy insynuacje. Obiekt tak zmasowanego ataku nie jest w stanie ich zweryfikować, ani im przeciwdziałać. Ofiara jest po prostu zagoniona w ślepy zaułek i skutecznie, po stygmatyzacji, zmarginalizowana. Przypomina to polowanie z nagonką.
Obserwowane przejście - dla wielu niewidoczne, bo długotrwałe - od demokracji przedstawicielskiej i pluralizmu politycznego do demokracji liberalnej (a w zasadzie neoliberalnej), od władzy państwowej do globalnej korpowładzy można porównać z ewolucją w ramach Imperium Romanum: od republiki przez pryncypat (Oktawian) do dominatu (Dioklecjan). Choć to daleko idąca paralela, to jednak pokazuje ciągle te same procesy związane z władzą. W tej perspektywie teza Francisa Fukuyamy o końcu historii, jakoby demokracja liberalna jest ostatecznym celem rozwoju ludzkości, wydaje się jeszcze bardziej pokraczną i życzeniową.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju po tym tytułem. Drugą zamieścimy w numerze 6-7/19.
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.