banner

Symbole, mity, fantasmagorie, miraże pożarły polską rzeczywistość.
Bronisław Łagowski

 

 

Czarnecki do zajawkiNa tzw. sukces transformacji w naszym kraju należy patrzeć przede wszystkim poprzez pryzmat społeczeństwa obywatelskiego. Jego roli, znaczenia, wpływu na humanizowanie stosunków międzyludzkich w Polsce. Pod tym względem jest bardzo mizernie, pomimo optymistycznych i idealistycznych opracowań nie tylko medialnych, ale i popularno-naukowych.

W wyborach uczestniczy mała część naszej populacji (ostatnia ostra polaryzacja na dwa obozy i wyższa frekwencja wcale nie świadczą o zwiększonym zaangażowaniu społecznym w sprawy obywatelskie), rządzi więc nami od lat mniejszość, a w sprawy dobra wspólnego angażuje się garstka osób. I tak jest praktycznie od samego początku zmian po 1989 roku. To jest praktyczny wymiar pojęcia wolności i jej subiektywnego rozumienia, jaką medialnie oraz z ust rządzących elit aplikowano społeczeństwu polskiemu przez ostatnie 30 lat. Obywatele nie mają zaufania do państwa i jego instytucji.

Kolejną egzemplifikacją wspomnianej wolności i zrozumienia obywatelstwa jest ogromna fala emigracji. Z Polski wyjechało więcej ludzi, niż podczas stanu wojennego i hucpy „AD’68” (razem wziętych). To się rzadko podkreśla, milczy wstydliwie i kłamliwie omija ów problem. A on jest namacalnym świadectwem i symbolem zarówno rozumienia obywatelstwa jak i patriotyzmu, tak ochoczo i prymitywnie (bo w klerykalno-nacjonalistycznym i mitologiczno-martyrologicznym wymiarze) serwowanym Polkom i Polakom.

To wszytko sumuje się na absolutną deprecjację czegoś, co prof. Tadeusz Kotarbiński nazywał spolegliwością tworzącą podstawową tkankę dobra wspólnego i utożsamianiem się z nim, dbaniem i kultywowaniem jego dobrostanu.
Z polskiego cudu gospodarczego od samego początku Polacy migrowali masowo. I to do krajów, które nakładają na swych obywateli tak krytykowane przez cały nadwiślański mainstream podatki - o wiele wyższe niż ma to miejsce w Polsce. To mit, oszustwo, że państwo ma być tanie. Ono ma być skuteczne, efektywne i zapewniać poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności swoim obywatelom. Tak krytykowane i wyśmiewane z lat PRL kolejki po mięso zastąpiły dziś kolejki po życie. Oprócz emigracji kolejnym na to dowodem jest stan polskiej ochrony zdrowia, po wielokrotnych reformach, prywatyzacji kolejnych placówek, komercjalizacji usług i wypchnięciu gros personelu za granicę (stawki i zarobki są w tej sferze urągające cywilizowanej i XXI wiecznej przyzwoitości, zwłaszcza jeśli chodzi o średni personel).

Kto się przezywa, sam się tak nazywa

Termin homo sovieticus to opis postępującego procesu demoralizacji społeczeństwa komunistycznego. I nie stworzył go jak się u nas przedstawia uwielbiany ks. Józef Tischner, lecz rosyjski pisarz i socjolog emigracyjny Aleksandr Zinowjew (1982). Według niego, „cechami radzieckiego społeczeństwa stała się nieokreśloność, płynność, zmienność, wieloznaczność we wszystkim. Składać się ono miało z galaretowatych jednostek i samo przypominać miało galaretę. Jest to społeczeństwo kameleonów, będące w całości gigantycznym kameleonem”.
Czy podobnie o współczesnej, płynnej nowoczesności stworzonej przez demoliberałów i 40 latach ćwiczeń z reaganomiki i taczeryzmu (to nie tylko ekonomia, ale i rozciągnięcie wszystkiego co związane z wolnością gospodarczą na całość życia, mimo deklarowanego przywiązania do tradycyjnych wartości przez bałwochwalczych czcicieli rynku) nie wypowiadali tak różni myśliciele jak Zygmunt Bauman, Chantal Delsol, Andrzej Walicki czy Tony Judt?
Czy liberalizm jako ideologia i kierunek polityczny, esencją którego nadrzędną wartością jest wolność mająca charakter na wskroś indywidualistyczny, przeciwstawiany kolektywizmowi, nie jest sam z siebie twórcą tak definiowanego społeczeństwa? Tym, co szczególnie cenią liberałowie są wartości demokratyczne i prawa obywatelskie, ale nade wszystko – własność prywatna i wolny rynek. A tam królować musi zasada prymatu zysku i rywalizacji, których jednym z kanonów, typowym dla darwinizmu społecznego, jest eliminacja konkurenta.

Fetyszyzm, który towarzyszy powszechnej indywidualizacji powoduje równocześnie powstanie swoistego kultu własności prywatnej i wolności prowadzenia zyskownych interesów. Doświadczenia, jakich doznajemy w obliczu epidemii CoV-19 pokazują miałkość tych procesów nie tylko w naszym kraju. Zapomniano, że wolność bez pewności, w dokuczliwy i toksyczny sposób toczy umysł człowieka. To samo dotyczy sytuacji, kiedy pewność ruguje z myślenia ludzkiego poczucie wolności (Zygmunt Bauman).
Pojęcie wolności w liberalnym i absolutyzowanym ostatnimi czasy rozumieniu sprowadzono do wolności posiadania, do wolności niczym nieograniczonej konsumpcji, do ciągłego pomnażania prywatnego kapitału. Zwłaszcza, jeśli rozpatrujemy to z punktu widzenia potrzeb zbiorowości. Każdej zbiorowości. Także tej globalnej, naczelnej, bo gatunkowej. Potrzeba każdego człowieka do bycia kimś niepowtarzalnym, samoistnym, decydującym o swoim bycie (wolność) zderza się od zawsze z potrzebą przynależności do wspólnoty, bycia częścią jakiejś zbiorowości, utożsamiania się z grupą, kolektywem, społecznością.

Czym jest zapomniany termin „dobro wspólne” i czym ono jest podyktowane? Po pierwsze, wynika ono z potrzeby kolektywnego działania. Po drugie, jest główną racją istnienia obowiązującego prawa. Po trzecie, jeśli przyjmujemy, iż ma być główną praprzyczyną prawa stanowionego, tym samym dochodzimy do istoty prawa stanowionego. Po czwarte, dobro wspólne jawi się jako wartość absolutna. Najpełniej opisuje w swych 30 artykułach te zagadnienia i dylematy Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ONZ z 10.12.1948. Niestety, praktyka ostatnich dekad pokazała – w Polsce szczególnie (zwłaszcza w ostatnich dwóch dekadach) - iż w wielu przypadkach pozostało to pustą literą.

Bogdan Suchodolski zauważył niegdyś dalekowzrocznie, że jeśli akceptować mamy koncepcję cywilizacji uniwersalnej, humanistycznej, proczłowieczej, nie może nam być obojętny program urządzenia świata wedle dobrostanu wszystkich (czy maksymalnej liczby) ludzi. Społeczeństwo obywatelskie w swoich założeniach ma takie wzniosłe cele właśnie poprzez aktywizację, działanie na rzecz dobra wspólnego, poszerzanie sfer spolegliwości i obywatelskiej empatii. A jak u nas z tym jest, doskonale widać w praktyce.

Wspaniały mit i gorzka prawda

Wracając do homo sovieticusa, terminu tak powszechnie do niedawna używanego w celu pokazania degeneracji i wynaturzenia ludzi poprzedniego systemu. Sama istota tego pojęcia jest stygmatem, stemplem gorszości, nieprzystosowania do nowych, świetlanych warunków, jakie stwarza indywidualizacja i pęd do pomnażania swego indywidualnego kapitału (najszerzej pojmowanego), kosztem właśnie spychanego w niebyt dobra wspólnego.

Czy powszechne wykluczenie, stygmatyzacja, brak poczucia minimum pewności i bezpieczeństwa (to także pustka z niedoboru wspólnotowości) nie powodują, iż ci słabsi, nie potrafiący konkurować i walczyć, podszyci strachem przed eliminacją, zadeptaniem, wykluczeniem, przed niebytem, nie staną się taką zbiorowością kameleonów, tworzących en bloc gigantycznego kameleona w celu obrony tego minimum, które im pozostawia takie życie i takie zasady w nim obowiązujące?

Mit sukcesu i niebywałego skoku cywilizacyjnego (ponoć) Polski po 1989 roku musi zostać jednak w perspektywie efektów dzisiejszej sytuacji obalony. Dzisiejsza sytuacja nie wzięła się z nieba, nie z racji zmiany władzy (trend jest de facto ten sam, zmieniła się jedynie narracja: neoliberalno-konserwatywną z dużą dozą klerykalizmu zastąpiła retoryka i argumenty nacjonalistyczno-konserwatywne z zalewem klerykalizmu (taka współczesna endecja z przedwojnia). Bo po owocach – tu: działaniach ruchu, który roztaczał przez całą dekadę lat 90. XX wieku parasol nad transformacją – ich poznacie (Mt. 7: 15-20). Egzegeza biblijna mówi jasno i wyraźnie o efektach i konsekwencjach ludzkich działań.

Mit transformacyjnego hipersukcesu naszego kraju – jak każdy mit – zawiera szczyptę prawdy i racjonalności oraz spore pokłady irracjonalności, fantazmatów, pospolitego chciejstwa i pobożnych życzeń. Główni beneficjenci tego mitu chcą nawet w pamięci i świadomości pozostać w historii jako wyłącznie świetlani, niemal boscy herosi. I temu służyła bezrozumna propaganda połączona z bezrefleksyjną manipulacją pokazującą wyłącznie jedną stronę procesów transformacyjnych. Dzisiejsza sytuacja w naszym kraju jest tylko pokłosiem nachalnie i prostacko prowadzonej przez polskich liberałów mitologicznej narracji. Liberałów rządzących niepodzielnie po 1989 r. polskimi duszami i umysłami.

Demitologizacja zawsze boli, gdyż dla zauroczonego i owładniętego mitomanią oraz poczuciem misji człowieka porzucenie dotychczasowych poglądów i przekonań jest trudne. Mit polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne, wyobrażenia były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji Opatrzności, sił wyższych, pozaracjonalnych. W takiej perspektywie zdjęta jest odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy.
To bardzo wygodna psychologicznie pozycja, sprzyjająca infantylizmowi i niedojrzałości i tym samym tworzeniu owego „zbiorowego, gigantycznego kameleona”.

Doktryna fałszu

Liberałowie nadal mówią – nawet w obliczu katastrofy pandemicznej w ochronie zdrowia - o prywatyzacji, konkurencji, tanim państwie itd. I że taki stan jest naturalny, pożądany, właściwy. Spojrzenie na życie wyłącznie z perspektyw utylitarnych, materialnie korzystnych jest zdaniem przywoływanego już Tadeusza Kotarbińskiego „doktryną fałszu”. Przeczy bowiem rudymentarnie dobru wspólnemu. Człowiek nie może być wyłącznie rozpatrywany w wymiarze indywidualnym, personalnym, subiektywnym. Jest zwierzęciem stadnym. Jego wyjątkowość – w odróżnieniu od ssaków drapieżnych żyjących i polujących kolektywnie – polega na tym, iż potrafi myśleć i czuć (nie tylko działać) zbiorowo, społecznie, tworzyć projekty, które mają tej zbiorowości zapewnić lepszą jakość życia i lepszy byt w przyszłości.

Tadeusz Kotarbiński w rozmyślaniach nad ideą dobrego, spolegliwego opiekuństwa tak uzasadnia posadowienie osoby ludzkiej we wszystkich wymiarach w centrum zainteresowania i praktyki: „Życzliwość, prawość, odwaga, dzielność, opanowanie, godność własna nie dlatego zasługują na szacunek, że tego żąda Opatrzność w pouczeniach przez siebie wtajemniczonym rzekomo objawionych, ani nie dlatego, by praktykując owe cnoty zbawić dusze dla rzekomego życia przyszłego. Po prostu dlatego, że postępować w duchu dobrego opiekuna jest czcigodnie, a postępować wedle motywacji przeciwnej – haniebnie”.
Dobry opiekun, dobro wspólne, empatia, solidarność przed wsobnością i kultem indywidualnego sukcesu za wszelką cenę, kooperacja przed bezwzględną rywalizacją, praca (jako źródło socjalizacji i rozwoju) przed kapitałem (czyli zyskiem ponad wszystko).

Mit wynika także z uznania za jedyną i niepodważalną prawdę określonej wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych. Mamy wtedy bowiem do czynienia z nadprzyrodzoną ingerencją, której my jesteśmy jedynymi egzegetami. To rodzaj świadomości społecznej obecny we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych.
Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości, przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać. Zadowalamy się, lub wmówiono nam, że się mamy zadowolić (bo innej drogi nie ma) mitem o absolutnej fantastyczności procesów tzw. transformacji.

Mit ten zaczął funkcjonować niczym tanie poczucie wieczności, absolut w kieszonkowym, płaskim wydaniu. Możemy mówić wręcz o totalnej glachszaltyzacji myślenia, wyprania jej z pluralizmu, monokulturze opisu świata. A taki scenariusz rodzi właśnie jednostki galaretowate, które przez swą nieokreśloność, etyczną labilność, kameleonowatość chcą się utrzymać na powierzchni. Bez względu na koszty i aspekty moralne.
Tak ex cathedra mówiły cały czas autorytety dekretujące mity jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od sił pozaziemskich, od Opatrzności. I za sakralizacją tych mitów stał cały czas wszechwładny Kościół, któremu liberałowie cały czas czynili fawory. A on ich w pewnym momencie porzucił – jak zawsze w Polsce – na rzecz sił endekoidalnych, hiperprawicowych (często quasi-faszystowskich) i nacjonalistycznych.

Szerzona megalomania, sztuczny heroizm polskich liberałów, kiepski bo nieszczery mistycyzm (zupełnie odległy od kanonów klasycznego liberalizmu) oraz traktowanie Polski (i siebie przede wszystkim) jako Chrystusa Narodów przy jednoczesnym dyktacie medialnym i określonej politycznej poprawności stanowiły żyzną glebę dla odrodzenia się zwalczanego drodzy liberałowie, pogardzanego przez was i wyśmiewanego homo sovieticusa. Teraz - jego bliźniaka, homo liberalicusa w konserwatywnym, klerykalnym, nacjonalistycznym palcie.

Schizofrenię, w jaką popadły nasze społeczeństwo i państwo, widać dziś jak na dłoni.
O istocie nadziei i tradycji oraz źródłach sierpniowych protestów nikt naprawdę już nie pamięta. Jak zawsze rzecz sprowadzono do legend, mitów, fatamorgany wypełniających obficie zakamarki polskiej świadomości, a funkcjonujących bujnie w nadwiślańskim imaginarium. Sławomir Mrożek proroczo puentował (w Weselu w Atomicach) taką mentalność, której sprzyjali przez ostatnie trzy dekady demoliberałowie, nawożąc glebę pod współcześnie zaistniałą sytuację w naszym kraju: „Proszę uprzejmie o oddanie mi władzy nad światem. Prośbę moją uzasadniam tym, że jestem lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od wszystkich ludzi”.

Radosław S. Czarnecki