Mówienie o umiłowaniu kultury rosyjskiej, zachwycanie się Dostojewskim (tak, to polakożerca), Czajkowskim, Turgieniewem, Puszkinem, Rachmaninowem, moskiewskim baletem, Wysockim czy teatrem na Tagance nie świadczy absolutnie o braku rusofobii czy ksenofobii wobec „ludzi ze Wschodu” Europy.
Źródła leżą zarówno w emocjonalnie (zawsze) niezrównoważonej opcji romantycznej jak i w wielowiekowym zakodowaniu w polskiej myśli rzymsko-katolickiego, watykańskiego, rudymentu o misji Polski i Polaków rechrystianizacji „schizmatyckiej Rosji”. Powtarzanie mantry o tolerancji, spolegliwości i otwartości – jakie są ponoć immanencją polskości - nijak się nie ma do rzeczywistości. To pospolity humbug.
Tolerancja bez zrozumienia, bez próby zapoznania się z argumentacją strony przeciwnej jest obojętnością, zimną i skostniałą postawą rodzącą niechęć, z czasem – nienawiść i pogardę. Filozof prof. Andrzej Leder mówi: „Rozumieć nie oznacza się zgadzać. To jest podstawowy wymóg Oświecenia”. U nas w tej materii nie widać nawet prób zapoznania się z uzasadnieniami Wschodu – autentycznymi nie propagandowymi, krążącymi w przestrzeni publicznej niczym klisze starych filmów. „Azja i już” – w tym sloganie jest tyle wyższości, pogardy i paternalizmu polsko-katolickiego, że więcej de facto nie trzeba nic tłumaczyć.
Polska myśl polityczna od powstania listopadowego, ugruntowana przez styczniowe, zaprawiona przez refleksję romantyczną, zbudowała obraz Rosji jako największego wroga nie tylko Polski, ale i świata. Bunt przeciwko Rosji stał się obowiązkiem nie tylko patriotycznym, ale i moralnym. Tak cywilizowanej polityki uprawiać się nie da. Ciągle tkwimy w tych XIX wiecznych paradygmatach.
Andrzej Chwalba / Wojciech Harpula
Fascynująca rozmowa, wydana w ponad 450-stronicowej książce Polska-Rosja Wojciecha Harpuli i prof. Andrzeja Chwalby jest kolejną wyłamującą się z mainstreamowej narracji o stosunkach polsko-rosyjskich pozycją, jaka zaistniała w nadwiślańskiej przestrzeni publicznej w ostatniej dekadzie. Mimo tego, nadal panują u nas bezrefleksyjne: rusofobia i amerykanofilia (Bronisław Łagowski, Polska chora na Rosję, 2016). W minionej dekadzie warto w tej mierze odnotować m.in. pozycje Andrzeja Walickiego (O Rosji inaczej, 2019), Gracjana Cimka (Rosja – państwo imperialne?, 2011) czy Stanisława Bielenia i Andrzeja Skrzypka (Geopolityka w stosunkach polsko-rosyjskich, 2012). Te dwa antynomiczne sposoby postrzegania świata i rzeczywistości – rusofobia i amerykanofilia – wyznaczają przez ostatnie dekady profil i kanony polskiej polityki zagranicznej. I tak też kształtowane są gusty i mentalność opinii publicznej.
Co media pozytywnego o Rosji w ostatnim czasie napisały? Jaki obraz tego kraju-kontynentu, multikulturowego, wieloreligijnego i wieloetnicznego nam przedstawiają? Czy według ich narracji w tym olbrzymim państwie – „centrum cywilizacji prawosławnej”, jak stwierdził Samuel Huntington w Zderzeniu cywilizacji – wydarzyło się cokolwiek pozytywnego w XXI wieku? Czy polski obywatel karmiony państwową i demoliberalną propagandą pełną stronniczości, jadu, fobii i kompleksów (zarówno niższości jak i wyższości) może mieć przychylny, czy choćby neutralny stosunek do Rosji i Rosjan? Czy np. osiągnięcia kosmiczne Rosjan, którzy jako jedyni do tej pory potrafili skonstruować stację kosmiczną, z której korzysta do tej pory cały świat (nawet obdarzani u nas religijnym niemal kultem Amerykanie) opisywane są i komentowane w polskich mediach obiektywnie?
Kto i z której strony otwierał bramę w Auschwitz
Synonimem rusofobii oraz związanego z nią pogardliwego stosunku do Rosji i jej obywateli w najgorszym stylu jest wypowiedź czołowego polityka polskiego z partii demoliberalnej, w której stwierdził, iż obóz koncentracyjny w Auschwitz wyzwolili… Ukraińcy. Żołnierze Armii Czerwonej, 1 Frontu Ukraińskiego, którzy uczestniczyli w operacji oswobodzenia więźniów KL Auschwitz-Birkenau, mieli tylko tyle wspólnego z Ukrainą, iż wojsko to nacierało od południa, od strony Ukrainy. Bo służyli w tych oddziałach „ludzie radzieccy”, różnych narodowości, religii, kultur i języków, walczący z nazizmem i wojskami III Rzeszy. Gorszącego wymiaru ta wypowiedź - bądź co bądź znaczącego - polityka polskiego nabiera tym bardziej, iż jest on z wykształcenia historykiem, posługującym się dyplomem uniwersyteckim.
Ten skandaliczny, cechujący się brakiem wykształcenia, bądź złą wolą, ale popularny w mainstreamie, sposób kształtowania poglądów, zasługuje na notę niedostateczną z dyplomacji. Przede wszystkim z etyczno-moralnego punktu widzenia. Świadczy bowiem o braku empatii i poszanowania uczuć obywateli Federacji Rosyjskiej, naszego największego sąsiada i potencjalnego partnera polityczno-gospodarczego. Wielka Wojna Ojczyźniana (jak się nazywa w Rosji II wojnę światową, w której zginęło prawie 27 mln obywateli ZSRR) jest otaczana tam na wpółreligijnym kultem, gdyż niemal każda rodzina utraciła podczas tej wojny kogoś bliskiego. Próby poniżania i swoista pogarda dla ich uczuć i pamięci milionów ludzi (a to widać w enuncjacjach czy drobnych, acz wymownych gestach), jest nie tylko politycznym błędem. Jest po prostu wyrazem egotyzmu i dehumanizacji.
O kulcie poległych w obronie ojczyzny świadczą choćby masowe uroczystości związane z Dniem Zwycięstwa – marsze zwane „Bezsmiertnym połkiem”. Ta trwająca od niewielu lat tradycja zbiera w okolicznościowych pochodach miliony ludzi na terenie całej Federacji Rosyjskiej i za jej granicami. Uczestnicy marszu to rodziny poległych - maszerują z portretami i fotografiami swoich przodków oraz przypiętymi do piersi wstążkami św. Jerzego. I nawet te symbole – czysto rosyjskie, wiążące się z historią Rosji – są krytykowane jako „przejaw imperialnych ciągot Rosjan” (wypowiedź m.in. marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, 2014).
Więc czemu nasz ból i rozpamiętywanie często dawnych tragedii narodowych, dramatów i związanych z nimi ofiar może być przedmiotem kultu i rytualnych egzekwii, a innych - nie? Szydzimy z innych, postponujemy ich, sami strojąc się przy tym w moralne i wzniosłe retorycznie piórka.
Jak inaczej nazwać kibicowanie podczas czeczeńskiej II wojny (i czasów bezpośrednio z nią związanych) terroryzmowi panoszącemu się w Rosji, któremu na Kaukazie przewodził bliski współpracownik ibn Ladena, Jordańczyk Chattab (zabity przez spec. służby rosyjskie) jak nie rusofobią? Mniejsza o gazetowe teksty, choć klimat tworzony wówczas np. przez najbardziej opiniotwórcze medium jakim była Gazeta Wyborcza (E. Skalski, „Czerwona zaraza, czarna śmierć”, 17-18.04.2004) nie może być pomijany milczeniem.
Absolutnym skandalem były wypowiedzi czołowych polityków polskich – w tym prezydenta czy ministra spraw zagranicznych – pouczających Rosjan w tym bolesnym dla nich i ich państwa momencie, stawiających się w roli Katonów i recenzentów, biorących de facto stronę morderców (dzieci z Biesłanu), czy zamachowców z Kaspijska (podczas obchodów dnia zwycięstwa zginęły wówczas 44 osoby, w tym 19 żołnierzy z orkiestry uczestniczącej w paradzie, kilkanaścioro dzieci, a 133 osoby zostały ciężko ranne). Te głosy stanowiły nie tylko dysonans, ale były pokazem zdehumanizowanych postaw na tle przekazu cywilizowanego świata (do którego polscy politycy tak ochoczo pretendują) solidaryzującego sie z Rosją i ofiarami terroryzmu międzynarodówki islamistycznej.
Z katolickim paszportem wpieriod!
Celnie ową atmosferę podsumowuje prof. Bronisław Łagowski, pisząc o panującym w Polsce „obłędzie antyrosyjskim” (p. Polska chora na Rosję). Taka postawa świadczy bowiem o tym, że polska elita polityczna cały czas, od lat gra na upokorzenie, pokazanie swej wyższości i odegranie się za historię, za to żeśmy jako kraj i naród przegrali de facto w XVIII i XIX wieku sprawę hegemonii i odgrywania konstruktywnej roli na wschodzie Europy z powodu własnych decyzji politycznych i społecznych.
To dobitny przykład na racje wyłożone w koncepcji długiego trwania Ferdynanda Braudela. Według niej, wydarzenia polityczne i militarne stanowią najpłytszą warstwę historii, którą najłatwiej usunąć. Na głębszym poziomie znajdują się procesy gospodarcze. Natomiast przemiany cywilizacyjne i religijne budują poziom najgłębszy, będący zarazem najważniejszym dla zrozumienia całości dziejów. Mają one najważniejsze znaczenie tak dla tożsamości, jak i systemu wartości panującego w danej zbiorowości. Reprezentowanie przede wszystkim interesów potrydenckiego Kościoła katolickiego wobec prawosławia (i wszelkiego innowierstwa) na wschodzie Europy w epoce przedrozbiorowej, połączone w XIX w. z romantycznymi uzasadnieniami mistyczno-moralnymi i misją „Polski jako Chrystusa narodów” wydaje po dziś dzień jak widać gorzkie, polityczne owoce.
Podłoże takich nastrojów i mentalności – na co zwraca w swym dorobku m.in. prof. Andrzej Walicki – leży w poczuciu wyższości moralnej. Zdarzało się to już kilkakrotnie w polskiej historii. Na ten fakt zwracają także uwagę w swej książce Polska-Rosja Chwalba i Harpula, zwłaszcza jeśli chodzi o kontekst wybuchu i przebiegu - a także efekty - powstania listopadowego w 1831 roku. Moralnym zwycięzcą jest jednostka, zbiorowość, naród cierpiący – niczym Jezus – za innych, za Europę, za Kościół i wiarę katolicką. Źródła można mnożyć. Lecz jest to zaprzeczenie tradycji i kultury starożytnej Hellady, do której polska elita tak ochoczo się odwołuje (jako do źródła cywilizacji zachodniej, której my mamy być jednym z newralgicznych segmentów w misji nawracania Wschodu). W starożytnej Grecji powszechnym nakazem było zapominanie (amnezja) o rzeczach złych w celu zachowania pokoju. Taka narracja i narzucona odgórnie jednolita tożsamość moralna zaprzecza pluralizmowi nowoczesności, tożsamości definiowanej według kanonów multi-kulti, różnorodności światopoglądowej wywiedzionej z różnych systemów aksjologicznych.
Czy to jeszcze nacjonalizm?
Współczesne polskie elity przywłaszczyły sobie prawo do reprezentowania narodowej pamięci i interpretowania historii w sposób bezdyskusyjny i aprioryczny w przeciwieństwie do „Polaków metrykalnych i ludności polskojęzycznej”. Walicki taką projekcję nazywa nacjonalizmem integralnym niewolącym polskie społeczeństwo mentalnie, utwierdzającym paternalizm, negatywnie pojmowany elitaryzm i kult wodzostwa. Pozbawia je tym samym umiejętności pluralistycznego widzenia świata i procesów w nim zachodzących (A. Walicki, O Rosji inaczej).
Ustawiając się w dualistycznej - a jednocześnie sprzecznej, wykluczającej względem siebie - pozycji względem Rosji, stajemy się niewiarygodni, irracjonalni, śmieszni. Z jednej strony chcemy być wieczną ofiarą i niewinnym męczennikiem, występującym wobec wschodniego sąsiada z pozycji moralnej wyższości uzasadnionej nie tylko naszym nieusuwalnym i niezapominanym cierpieniem doznawanym z jego strony. Z drugiej – ustawiamy się w pozycji imperialno-cywilizacyjnego rywala Rosji na wschodzie Europy. A przy tej okazji podkreślamy swoją cywilizacyjno-kulturową wyższość. Sporo autorów zwraca uwagę na kierunki i zamiary naszych prób okcydentalizacji Wschodu (bez względu na to, czy Wschód tego chce i czy mamy plenipotencje ze strony Brukseli na takie działania). Kierujemy je na Białoruś, Ukrainę, Mołdawię, Gruzję – nawet do Azerbejdżanu i Armenii.
W telewizyjnej debacie – niezależna i liberalna, moskiewska TV Deszcz – między Aleksym Nawalnym a znanym opozycyjnym i liberalnym dziennikarzem Władymirem Poznerem w kontekście wymiany zdań na takie tematy Pozner przytoczył casus kryzysu kubańskiego (1962). Czy rząd USA – zapytał – miał prawo wtedy naciskać i grozić Hawanie i Moskwie na sojusznicze zobowiązania dwóch suwerennych państw, członków ONZ i wynikające stąd decyzje odnośnie rozmieszczenia rakiet? Dzisiejsza sytuacja ze zbliżaniem się NATO do granic Federacji Rosyjskiej, sadowienie wokół jej granic broni ofensywnej ma ten sam prawno-międzynarodowy (i etyczno-propagandowy) wymiar.
Nie chodzi tu tylko o stosunek do Wschodu (Rosji i Rosjan przede wszystkim), ale o całą retorykę i sposób prowadzenia debaty publicznej, sposób myślenia i formy przekazu w naszym kraju trwające od niemal trzech dekad.
Świat według nowych analityków
Najbardziej skrajnym przejawem rusofobii i połączonej z nią politycznej aberracji jest ocena, jakiej ostatnio dokonał analityk ds. Wschodu Europy Witold Jurasz (Onet.pl z dn. 21.04.2021). W kontekście napięcia na granicy Ukrainy i Rosji uważa, że „pokój jest często groszy od wojny”, bo stabilizacja stosunków Zachodu (w zasadzie chodzi mu o UE) i Rosji oznacza powrót do dyplomacji, wymiany handlowej, normalizacji stosunków między dwoma częściami naszego kontynentu.
Abstrahuję od rozpatrywania opłacalności i korzyści idących z jakiejkolwiek wojny wobec najbardziej „zgniłego pokoju”. Na ten temat wypowiadali się jednoznacznie tak różni ludzi jak Nelson Mandela, Dietrich Bonhöffer, Karol Wojtyła, Dalaj Lama, Jean Paul Sartre czy Immanuel Kant. Stanowisko w najmniejszym stopniu udowadniające, iż jakikolwiek konflikt zbrojny komukolwiek może przynieść korzyści deprecjonuje wszystkich, roszczących sobie miano cywilizowanych, humanistycznych, empatycznych ludzi z wyobraźnią. Nie tylko osobników chcących uchodzić za poważnych analityków, komentatorów, o politykach nie wspominając.
Nie na darmo jeszcze w 2009 r. Michaił Gorbaczow, człowiek absolutnie pozbawiony cech krwiożerczego, czyhającego wyłącznie na życie Polaków „rosyjskiego niedźwiedzia” miał stwierdzić, że „jeśli chodzi o stosunek do Rosji, w Polsce wszystko jest zniekształcone”. (Jerzy Baczyński, Polityka, 31.10.2009)
Ci, którzy nie podzielają narzuconej przez mainstream rusofobicznej, paternalistycznej i zamkniętej w perspektywie mitu odwiecznego wroga wizji naszego wschodniego sąsiada, gdzie Kreml i prezydent Putin to symbole wszelkiego zła i przyczyny niepowodzeń dzisiejszego świata (przede wszystkim zachodniego i Polski) są oskarżani o agenturalność, podejrzaną i nieautentyczną polskość oraz kalekie poczucie tożsamość narodową.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju „Mała rzecz o politycznym realizmie”. Drugą zmieścimy w następnym numerze, SN 7-8/21
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.