banner

 

Czarnecki do zajawkiPierwsza część tekstu (Cień kolapsu – przyp. red.) nakreśliła tło dzisiejszej sytuacji prowadzącej już nie tyle do kryzysu co kolapsu królującej od kilku stuleci cywilizacji (a tym samym i kultury) Zachodu. A wraz z nią systemu zwanego demokracją (tu – liberalną).
Systemy quasi-demokratyczne (np. demokracja ateńska, czy szlachecka w I RP, które nie były prawdziwymi demokracjami według ocen współczesnych) w dziejach ludzkości nigdy nie trwały zbyt długo. Prędzej czy później się wyradzały, padały pod ciosami zewnętrznych wrogów, (bo okazały się mniej mobilne i spójne społecznie), czy po prostu więdły i szybko obumierały. Tak i prawdopodobnie stanie się teraz.

Wielopłaszczyznowe symptomy uwiądu tej cywilizacji wraz z jej podstawowymi atrybutami – a zwłaszcza rozpad i utrata znaczenia przez dużą część tzw. klasy średniej (o której wspominano w I części tekstu jako podstawie demokracji liberalnej) – widzimy dziś wyraźnie. I nie jest to wyłącznie kryzys klimatyczny, ale przede wszystkim społeczny, polityczny i kulturowy.

"Prawdziwa demokracja wymaga prawdziwych alternatyw ideologicznych podczas wyborów. Inaczej staje się staje się praktycznym stosowaniem zwyczajów plemiennych, gdzie jakieś plemię zajmujące niskie miejsce w hierarchii zostaje wyselekcjonowane do tego, by obwinić je o problemy kraju – a następnie ukarane wykluczeniem. Aby sprawnie funkcjonować, demokracja potrzebuje wizji utopii, czyli drogi do lepszego społeczeństwa. To coś, co wykracza poza wąski, sekciarski interes partykularny".
Lester C. Thurow


W swej proroczej książce Przeszłość kapitalizmu, wydanej w 1996 (w Polsce – 1999), przemilczanej z racji królującej ideologii neoliberalnej, Lester S. Thurow zauważał, iż nierówności prędzej czy później pogrzebią demokrację liberalną. Są one niejako immanencją systemu kapitalistycznego, który wbrew wszelkim zaklęciom i spostrzeżeniom z okresu „złotego wieku kapitalizmu” (E. Hobsbawm, Wiek skrajności. Spojrzenie na krótkie dwudzieste stulecie) jest sprzeczny z zasadami demokracji.
Wolnorynkowa główna zasada głosi, że „powinnością jednostek dobrze przystosowanych ekonomicznie jest eliminowanie z rynku jednostek źle przystosowanych. I w rezultacie spychanie ich w ekonomiczny niebyt”, pisze Thurow. To naczelny kanon konkurencji wolnorynkowej. I doktryny neoliberalnej.
Natomiast demokracja jest wiarą - i prawem - w oświeceniową równość szans wszystkich ludzi: jeden człowiek / obywatel – jeden (taki sam) głos. I te głosy ważą tyle samo. Żadna z istniejących cywilizacji – trwających o wiele dłużej niż hegemonia Zachodu i jego kultura – nie opierała się na wartości, jaką jest wolność jednostki. Ona też jest antynomią istniejących i pogłębiających się nierówności. Tak jak demokracja.

Dawne cywilizacje nie stawiały wolności jednostki na jakimkolwiek piedestale. I opierały się właśnie na jasno pokazywanych nierównościach w organizacji społeczeństwa. Np. w Imperium Romanum olbrzymi procent stanowili niewolnicy i nie byli traktowani jako współobywatele przez reprezentantów wiodącej klasy,nazywanych obywatelami rzymskimi. Wystarczy popatrzeć na perypetie w tej mierze z administracją rzymską św. Pawła z Tarsu, o których wspominają Dzieje Apostolskie: 16, 37-38 i 22, 23-29 (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu). Chodzi o stosunek władzy do obywatela i nie-obywatela.

Degradacja

Rosyjski ekonomista Michaił Chazin, jak również komentator polityczny z Ukrainy Dmytro Dżangirow, ale też ich amerykańscy i zachodnioeuropejscy specjaliści od tej problematyki (Dmitri Simes, Soshana Zubow, Yasha Mounk, Jamie Barlett i inni) wieszczący potężny kryzys globalnej gospodarki, a co za tym idzie systemu panującego na całym świecie, mówią o jednoczesnej degradacji poziomu i jakości życia. Zwłaszcza w obrębie cywilizacji zachodniej. Wiązać się to będzie z wieloma różnorakimi aspektami opisywanymi w części I tego tekstu. M.in. chodzi o braki surowców do produkcji high-tech, deficyt nośników energii niezbędnej do funkcjonowania współczesnej cywilizacji, dekarbonizację itd. Jak wspomniano, poszczególne kraje zaczynają zachowywać się coraz bardziej „wsobnie”, przedkładając unilateralizm nad współpracę w duchu multilateralizmu, ekskluzywizm przed inkluzywizmem, eskapizm kosztem realizmu i racjonalności.

W wyniku tych procesów porwane zapewne zostaną drogi dostawcze sprzyjające wymianie handlowej i wzajemnej komunikacji. Świat pewnie powróci do sytuacji z przełomu wieków XIX i XX i pierwszej dekady krótkiego – za Hobsbawmem – dwudziestego stulecia. Rywalizacji wrogich sobie państw narodowych i bloków. Znów – zanosi się na to – zmaterializuje się w innym oczywiście wymiarze starcie Zachodu ze Wschodem. Ponieważ świat stał się dzięki neoliberalizmowi jednym wielkim kasynem, a ten stan rzeczy rzutował - oprócz wspomnianej żądzy szybkiego i maksymalnego zysku - na inne gałęzi gospodarowania i przede wszystkim na kulturę i świadomość społeczną, załamanie finansowe będzie globalne. I odbije się w planetarnym wymiarze przede wszystkim na populacji ludzi z krajów najbardziej rozwiniętych. A poza tym ów system nauczył społeczeństwa bogate, demokratyczne, z euroatlantyckiego obszaru cywilizacyjno-kulturowego, życia „na czyjś koszt”. To jest cena globalizacji i za nią te zbiorowości przede wszystkim zapłacą.

Ból deklasacji

Ów system nauczył społeczeństwa bogate, demokratyczne, z euroatlantyckiego obszaru cywilizacyjno-kulturowego, życia na czyjś koszt. To jest cena globalizacji i za nią te społeczeństwa przede wszystkim zapłacą. Niektórzy, nawet z różnych ideowych pozycji – np. wspomniany Michaił Chazin, ale też i Matthews Desmond (socjolog z Harwardu) czy James Dawid Vance (dziennikarz i amerykański polityk konserwatywny) - w związku z tymi trendami zapowiadają 40–50% spadek udziału klasy średniej w społeczeństwach Zachodu.
A deklasacja boli najbardziej, przede wszystkim, kiedy jest się „klasą rządzącą”, powszechnie admirowaną przez media. I na dodatek, gdy się z racji wyznawanych wartości i głoszonej ideologii posiada materialnie coś ważnego. Bo z tego czerpie się często uzasadnienie dla zajmowanego miejsca w społecznej hierarchii, kosztem niżej posadowionych na tej drabinie.
O pogardzie i wyższości – wzmacnianej w ostatnich trzech dekadach przez media – wobec tych, którym się nie udało, nawet nie wspominam. Sytuują się tam, gdyż są leniwi, niewykształceni, roszczeniowi, populistyczni, po prostu gorsi „z urodzenia”. A teraz te argumenty i uzasadnienia dla własnej społecznej pozycji stają się niedostępne. To m.in. z tego tytułu dotknięta głębokim kryzysem ekonomicznym drobna burżuazja, zdeklasowani urzędnicy, nauczyciele, czy pozbawieni dochodów rzemieślnicy stali się klientami i głosowali na partię Adolfa Hitlera w Niemczech. Pomińmy propozycje i metody rządzenia, jakie ta partia zapowiadała - chodzi o przyczyny takiej sytuacji.
Jak wspomniano, te trendy przyśpieszyły dzięki pandemii. Pokazała ona ułomność systemu. Jak wskazują np. socjologiczne badania w Hiszpanii, dochody i poziom życia zniżył się tam do początku lat 90. XX wieku. Tym samym zredukowano zakres klasy średniej o taki czasowy wymiar (Studium Uniwersytetu Alacra de Heranes). Z kolei socjolog Rafael Feito z madryckiego Uniwersytetu Complutense sądzi, że kurczenie się klasy średniej w Hiszpanii już jest dramatycznie wysokie i zagraża nie tylko stabilizacji gospodarczej tego kraju. Niesie przede wszystkim groźbę zburzenia dotychczasowego ładu społecznego i wystąpieniem społecznych niepokojów. A biorąc pod uwagę tezy specjalistów i znawców tematyki, zasadnicze jądro i oko cyklonu nadchodzącego kryzysu dopiero przed nami. Przed ludzkością.

Mury nie runą


Neoliberalizm jako doktryna narzucona całemu światu przez ośrodki polityczne w USA, MFW i Bank Światowy oraz brukselskich technokratów , stała się fundamentalistycznie pojmowaną ideologią wolnego rynku, podpartą religijnym porządkiem wszechrzeczy. Rynek i idąca z nim pod rękę prywatna własność jako niezmienny „boski porządek” (tu widać korzenie konserwatyzmu tej ideologii) wraz z interpretacją dziejów według von Hayeka, doprowadziły cywilizację na granice kolapsu. To, co było podstawą funkcjonowania demokracji liberalnej i źródłem zachwytów nią - państwo i funkcjonujące w nim obywatelskie społeczeństwo, będące emanacją rządów klasy średniej, sczezło.
Stało się tak wskutek zarówno neoliberalizmu, jak i bezrefleksyjnie kibicującej tym procesom klasie średniej w krajach zamożnych. Zbiorowości o egalitarnym wymiarze i stwarzającej w miarę wszystkim równość szans. Według neoliberałów i ich akolitów, państwo ma tylko tworzyć warunki dla sprawnego funkcjonowania wolnej konkurencji, przeciwdziałać ewentualnym monopolom i kartelom, utrzymywać stabilny pieniądz i stwarzać równe szanse dla biznesu.

Ortodoksyjnie pojmowana wolność gospodarcza jest podstawowym warunkiem wolności, a każdy egalitaryzm prowadzi do totalitaryzmu. Gdzie są w takim razie zachwalane prawa człowieka, otwarcie na jego godność, potrzeby i rozwój? A przede wszystkim - jakość i swoboda życia, czym np. Unia Europejska mamiła i mami, przyciągając ludzi z różnych części świata. Dziś jest to już przeszłością, bo teraźniejszość ma ponure barwy. Sytuacja wokół UE skłania do przypuszczeń, że będziemy - niczym Rzymianie od II w n.e. – tworzyć na swoich granicach limesy (mury) lub fossaty (głębokie rowy, fosy).

A po 1989 roku– gdy padł mur berliński – miało już nie być jakichkolwiek murów na Starym Kontynencie. Bo europejscy demoliberałowie, którzy swą dogmatyczną narracją opanowali media, twierdzili zgodnie (i słusznie zresztą), iż mury, zasieki, płoty i umocnienia nie dadzą rady „wolności”. Co pozostało z tych zapewnień i pobożnych życzeń? To samo, co z dogmatów na temat „skapywania”. Współcześnie widzimy, iż były to pospolite humbugi.

Koniec wielkiego żarcia

Warto na koniec tego tekstu zwrócić uwagę na determinizm z jednej strony „zielonego ładu”, który już nakłada na całą ludzkość niezwykle silne obostrzenia w zakresie – najszerzej mówiąc – gospodarowania zasobami, produkcji i konsumpcji.
A z drugiej – przewidywanego kryzysu, mającego uderzyć w jakość życia szerokich warstw społecznych. Zwłaszcza w fetyszyzowaną i rządzącą klasę średnią. Dwa ostatnie elementy światowej gospodarki, o których wspomniano wyżej, a przede wszystkim system panujący od trzech dekad w wymiarze planetarnym, pogłębią na pewno kryzys w najbliższych latach czy nawet dekadach. Bo upadki cywilizacji trwają czasami i wieki. Imperium Romanum umierało 300 – 400 lat.
Umiejętności, wiedza i znajomość technologii, rozwiązań, zarządzanie itd. nie upadły. Ludzie tego nie zapomnieli, ale z racji powszechnego kolapsu zmieniły sie ich preferencje, zainteresowania, potrzeby i wymogi. Budowa akweduktów, łaźni, dróg, obrony granic przed plemionami nomadów i Germanów z północy itd. musiały w obliczu powszechnego załamania cywilizacyjnego, chaosu, zagrożeń egzystencjalnych (w wymiarze podstawowym) ustąpić wobec potrzeb zdobycia chleba, ochrony życia (nawet już nie zdrowia) rodziny i najbliższych. I m.in. dlatego nastąpiło potem 7- 8 „wieków ciemnych”.

„Zielony ład” niesie oprócz ograniczenia emisji CO2 , także elementy dyskretnie przemilczane przez polityków i propagatorów tych rozwiązań. To przede wszystkim ograniczenie dotychczasowej masowej konsumpcji, stanowiącej clou panującego systemu.
Z tym wiążą się także cięcia w produkcji dóbr i usług. A w konsekwencji – ograniczenie dostępu do nich. To będzie wynik ich ceny i permanentnie spadających dochodów ludności.
Co z zatrudnieniem? A co z bezrobociem, które dotknie prawdopodobnie 40-50% populacji? To zagadnienie jest nie tylko egzystencjalne – dochody z pracy zapewniają przeżycie - ale ma szerszy aspekt z uwagi na znaczenie pracy w humanizowaniu jednostki, jej rozwój i poszerzanie horyzontów intelektualno-mentalnych.
Co z tak podstawowymi dobrami społecznymi jak powszechny dostęp do energii elektrycznej, gazu, wody, ogrzewania? Raz, że tych dóbr ma być mniej (ochrona emisyjna i dekarbonizacja), dwa - wzrosną horrendalnie ich ceny przy jednoczesnym spadku dochodów ludności.
To tylko część dylematów, na które winno się w tym miejscu odpowiedzieć, a które elita polityczna pomija z racji długości kadencji wyborczych (najczęściej cztery lata). Utylitarnie i krótkowzrocznie.

Ograniczyć oczekiwania, powiedzieć prawdę ludziom, że dobrze już było, a teraz musi być tylko gorzej – zwłaszcza tym, którym się wydawało (i którzy byli w jakimś sensie), że są „klasą rządzącą” – to gest i decyzja dla demoliberalnych polityków neoliberalnego chowu nie do wykonania. Oznaczać będzie ich publiczną śmierć.
Wyjściem jest tylko ograniczenie dostępności i powszechności wyborów. To już się w jakimś sensie dzieje wskutek coraz większej absencji wyborczej właśnie wśród klasy średniej, którą nominowano medialnie do pozycji demiurga i ostoi demokracji liberalnej. Czy po takich machinacjach będzie to jeszcze demokracja liberalna? Nie wiem. Choć w ostatnich trzech dekadach widzieliśmy już tyle zgwałconych, wydawałoby się trwałych i niezmiennych wartości, że w obliczu kolapsu i powszechnego załamania systemu wszystko jest możliwe.

To, co pokazał (w 1973) w filmie Wielkie żarcie Marco Ferreri w formie symbolicznej, dziś dzieje się na naszych oczach w realu. Czy skończymy tak, jak bohaterowie filmu? Można z wielkim prawdopodobieństwem tylko stwierdzić, że hegemonia systemu jest u kresu. Co będzie później, po niej, co wyłoni się z chaosu upadającej cywilizacji i rządzącego wraz z nią systemu, też trudno przewidzieć. Można jedynie przypuszczać, iż królująca do tej pory liberalna demokracja – utożsamiana z Zachodem i klasą średnią - przepoczwarzy się bądź w oligarchię, bądź w merytokrację po okresie zarządzania społeczeństwami na modłę autorytarną lub nawet totalitarną, (aby zapanować nad powszechnym nieładem, chaosem i społeczną dezorganizacją).
Radosław S. Czarnecki