Polski homo politicus sprawia wrażenie ciągle zakompleksionego, rwącego się do czynów heroicznych dzieciucha, a przy tym – żyjącego mitami i fantazmatami z minionej przeszłości; ciągle patrzy na wschód Europy, gdzie go permanentnie i z nostalgią niosą lektury lat szkolnych będące źródłem owych mitów, legend o wielkości i kulturotwórczo-cywilizacyjnej roli Polaków i Polski na tamtych terenach. Typowo postkolonialna tęsknota.
Polskie myślenie polityczne cierpi na symbolizm i mitotwórstwo. Chorobę, która w III RP, a jeszcze bardziej w IV RP (kolejne rządy PiS-u), przeszła w stadium ostrego zapalenia.
Bronisław Łagowski
Temu tekstowi dałem tytuł zaczerpnięty ze zbioru felietonów prof. Bronisława Łagowskiego. Po raz kolejny czas miniony daje świadectwo, że polska elita polityczna i nadwiślański mainstream kultywują niezdrową nostalgię za tzw. Kresami Wschodnimi, a nawet czasami I RP. I ona determinuje zarówno polskie myślenie polityczne jak i decyzje w tej materii. Podpierając się solidarnością z Ukrainą, zapomina się na kanwie permanentnej, irracjonalnej walki z komunizmem i Jałtą, że ta znienawidzona Jałta, odcinając nam garb owych Kresów, cywilizacyjnie i kulturowo przeniosła nas formalnie w centrum (i poniekąd na Zachód) Europy – że stosunki panujące w owym olbrzymim wschodnio-europejskim kraju, jakim stała się Polska po Unii Lubelskiej (1569), legły u podstaw choroby, a potem zagłady I RP. I to te stosunki spowodowały jej anihilację na prawie wiek z mapy Europy.
Stawianie mitów i fantasmagorii ponad rzeczywistość – a tam tkwią źródła owych rojeń i mrzonek chcących odtworzyć jagiellońskie tradycje, piłsudczykowski prometeizm i romantyczny, postmickiewiczowski mesjanizm – źle się kończą, gdyż jest to postulat (czyli jak być powinno, co nam się wydaje z punktu widzenia naszych interesów, ale bez brania pod uwagę realiów współczesnego świata) nie definiujący przyczyn rzeczywistego stanu rzeczy i ustalenia, dlaczego tak się dzieje. I dlaczego w historii tak się stało jak się stało. Typowe, wańkowiczowskie „chciejstwo”.
Z kraju ciążącego w średniowieczu ku Zachodowi Europy, (dzięki kontaktom i wpływowi kultury idącej z terenów dzisiejszych Niemiec, byliśmy wówczas - także intelektualnie i cywilizacyjnie - częścią Zachodu), Polska po 1569 r. w wyniku określonych stosunków gospodarczo-społecznych, religijnych i własnościowych stała się orientalną oligarchią rządzoną przez co najwyżej 10% populacji. Polonizacja i katolicyzacja ruskich kniaziów oraz bojarów wprowadziła takie właśnie orientalne relacje do ustroju i praktyk I RP.
U swego schyłku (XVII w. - bitwa pod Wiedniem) dla artylerzystów zachodnio-europejskich strzelających w kierunku oblegających Wiedeń Turków stroje wojsk osmańskich i ubiory polskiej odsieczy były jednakowe. Dlatego wiele oddziałów polskich biorących udział w tej bitwie musiało za pasy wpiąć pęki słomy by artyleria cesarska nie położyła – na równi z Turkami – po nich ognia.
Doskonale te stosunki oraz procesy prowadzące do orientalizacji oraz oligarchizacji we wschodnim stylu opisują w: Trójkącie ukraińskim Daniel Beavois oraz Fantomowym ciele króla Jan Sowa.
Kolejną próbą materializacji tych koncepcji jest propozycja, jaka padła podczas ostatniej wizyty prezydenta RP Andrzeja Dudy w Kijowie. Wspólna deklaracja Dudy i jego ukraińskiego odpowiednika, Wołodymira Zełenskiego, o unifikacji prawa nad Wisłą i Dnieprem w zamyśle pomysłodawców to wyjście ku jakiejś formie unii czy federacji obu krajów. I to jest właśnie echo opisywanego myślenia popularnego i obecnego cały czas w polskim mainstreamie. Wspomniana solidarność i chęć pomocy Ukrainie w dzisiejszych trudnych dla niej czasach służy naszym elitom za parasol przykrywający wspomniane prokresowe i postsarmackie ciągoty.
Dziwnie idea Dudy i Zełenskiego zbiegły się z ogłoszeniem przez rząd Borysa Johnsona ścisłego sojuszu pod auspicjami Londynu, w skład którego weszłaby Polska, Ukraina oraz poradzieckie republiki nadbałtyckie. Wstrzeliwuje się to w owe ciągoty i polskie mary postjagiellońskie – Inflanty (czyli współczesna Pribałtyka), które w pewnym okresie też należały do I RP.
W interesie Brytyjczyków (a i pośrednio Amerykanów, którzy na pewno inicjatywę Londynu w jakiejś formie pilotują) jest jednak po pierwsze – osłabienie przez taki alians Brukseli i Unii Europejskiej jako struktury, dwa – stworzenie stałego zagrożenia wedle wielowiekowych trendów polityki Anglosasów dla interesów Rosji, trzy – osłabienie pozycji oraz wpływów Niemiec i Francji na Starym Kontynencie. Mrzonki i resentymenty Polaków, trauma Ukraińców czy fochy Pribałtów jak zawsze dla Anglosasów i ich interesów geopolitycznych mają niewielkie znaczenie.
Polska ustami premiera Morawieckiego i innych przedstawicieli politycznego mainstreamu chce za wszelką cenę walczyć z „ruskim mirem”, rozumiejąc go wedle granic państwowych. Nic bardziej błędnego. Wystarczy sięgnąć np. do tak admirowanego niegdyś przez posierpniowych polityków radzieckiego dysydenta Aleksandra Sołżenicyna. Jego definicja „ruskiego mira” dotyczy głównie kultury, swoistej cywilizacji, „ducha”, jak mówił sam noblista, a z tym dopiero wiążą się dalsze, także polityczne przesłanki i wnioski. O tym często mówią w Rosji ostatnio tak różni ludzi, o różnych politycznych biografiach jak Siergiej Karaganow, Nikita Michałkow, Michaił Chazin czy Jewgienij Satanowski.
„Ruski mir” to przede wszystkim język, kultura, obyczaje, religia, związana z tym mentalność i spojrzenie na świat oraz ludzi.
Podobnie można scharakteryzować „mir germański”, czyli przestrzeń w historii nie związaną przez wiele wieków z państwem niemieckim, którego długo nie było jako zwartej, jednolitej struktury. I ten wpływ „niemieckiego mira” datuje się na naszych ziemiach niemalże od 1000 lat. Jałta i Poczdam skróciły go do obszaru między Odrą a Renem. Ale Polska na tej operacji niesłychanie zyskała. Przede wszystkim cywilizacyjnie, gdyż rekompensata za utracone tzw. Kresy w postaci Ziem Zachodnich i Północnych była niezwykle sowita.
Nie odnosząc się do realiów utworzenia unii polsko-ukraińskiej, warto zadać jednak następujące pytanie w świetle wykazanych i aktywnych resentymentów: otóż droga ku odtworzeniu I RP otwiera pewien dylemat. Tereny, jakimi władała ówczesna Rzeczpospolita nie zawierały Dolnego Śląska, Ziemi Lubuskiej, Pomorza, Warmii itd. Czy w takim razie – jeśli tym układem powracamy do tamtych czasów i terytorialnego podziału Europy Środkowo-Wschodniej, ostatecznie kładąc niesławną Jałtę do grobu – te tereny nie powinny wrócić do obszaru niemieckojęzycznego, pozostać ponownie pod wpływami kultury germańskiej, spowodować aby „niemiecki mir” powrócił jak I RP do dawnego stanu choćby w warstwie symboliczno-mitycznej itd.? Czyli do odtworzonia po dekadach czegoś co byłoby nową, „IV Rzeszą Niemiecką” (teraz w XXI wiecznej formie). Czy naprawdę tego chcemy?
I nie chodzi o strach, czy zjawy z przeszłości. Granice zdaje się tracą aktualnie na znaczeniu, choć nie wiadomo czy ten trend trwale się utrzyma. Chodzi o realizm i racjonalizm, gdyż jak sądzę powtarzamy ten sam krok, jaki wykonała polska elita polityczna idąc na układ z Litwą (a de facto – z Rusią) w 1569 roku. Zderzyło to I RP z Moskwą - gdyż takie były priorytety ówczesnej polityki Wilna - a potem z imperium carów. Czy dziś ewentualna unia polsko-ukraińska nie spowoduje ukrainizacji III RP tak jak Unia Lubelska spowodowała orientalizację I Rzeczpospolitej? I czy to powtórzenie naszego „Drang nach Osten” jest dla nas korzystne i niezbędne politycznie, społecznie, kulturowo i cywilizacyjnie?
Radosław S. Czarnecki