Horyzont zdarzeń ludzkości został przez system neoliberalnego kapitalizmu zakreślony dość jednoznacznie. I działa przez te ostatnie 3-4 dekady na zasadzie analogicznej jak czynią to „czarne dziury” zasysające materię we Wszechświecie. Systematycznie, permanentnie z coraz większą precyzją (technologie) i w zwiększonym zakresie. Umysł, który doń wpadł pozostaje na zawsze zaszczepiony tą toksyną neoliberalnego chowu przypisującą prymat zysku, deregulacji, wolności obrotu kapitału i pochodnych mu priorytetów, przed pracą czyli przed człowiekiem.
Wszystko co słyszymy jest opinią, nie faktem. Wszystko co widzimy
jest punktem widzenia, nie prawdą.
Marek Aureliusz
Niczym grawitacja „czarnej dziury” doktryna poprzez owo zassanie wywarła i cały czas wywiera kolosalny wpływ na rozumienie świata i procesów w nim zachodzących. W takiej strukturze czasoprzestrzeni, jaką jest „czarna dziura” wszystko zostaje rozerwane i unicestwione w naszym ziemskim, humanistycznym, postępowym (w rozumieniu oświeceniowym czyli pluralistycznym) wymiarze. Tak jak światło nie może opuścić „czarnej dziury”, tak nawet światłe, racjonalne i logiczne informacje nie potrafią skruszyć umysłów, które zapadły się w te otchłanie.
Doktryna działa niczym wirus HIV degenerujący system odpornościowy człowieka. Uszkodziła - czy nawet pozbawiła - mentalność i świadomość ludzi zarażonych kultem rynku, zysków, pogardą dla przegranych i wykluczonych, prymitywną konsumpcją i związanego z nią sybarytyzmu –na jednostronne, zdehumanizowane, wąskie i prostackie rozumienie rzeczywistości oraz złożoności świata.I sprofanowała tym samym najbardziej nośne idee epoki wszechstronnego postępu, jakim było i jest oświecenie. A razem z nim takie pojęcia jak wolność, sprawiedliwość, humanizm, empatia, solidarność międzyludzka. Zaś jeden z zasadniczych kanonów oświecenia - równość – wyrzuciła na śmietnik swojej narracji, ośmieszając ją i deprecjonując na różne sposoby.
Rynek tworzy sytuacje chaotyczne, bo działa impulsywnie, idąc za popędem zysku, za emocjami. To system niczym z epoki opisywanej przez Karola Dickensa czy Emila Zolę, a skonkretyzowany naukowo przez Karola Marksa, działający wedle wilczych, socjodarwinistycznych (czyli spencerowskich) zasad. A przecież moralność i etykę we wspólnocie hoduje się poprzez zrozumienie i admirację odpowiedzialności za drugiego, za innego człowieka, za więź ze wspólnotą. To krzewi z kolei zrozumienie tego Innego (jak mówili m.in. Emanuel Levinas w Całości i nieskończoności oraz Martin Buber w Ja i ty) i poczucie owej wspólnoty budującej tożsamość jednostki w obrębie zbiorowości. Stanowiącej jej część, współpracującą i solidarną, a nie ciągle rywalizującą, walczącą, przepychającą się łokciami, mającą przed oczami i w głowie wyłącznie prywatny interes.
Został przeprowadzony dość skuteczny proces odmóżdżenia polegający na deracjonalizacji myślenia z jednoczesnym nałożeniem na ów proces określonego kagańca, (czyli zawężenie rozumienia np. wolności, sprawiedliwości, demokracji itd.), w efekcie dehumanizujący (gdyż pozbawia jednostkę genu kolektywizmu i pracy dla dobra wspólnego). A poza tym promujący przemoc, agresję i bezwzględność. Masz dążyć do celu, którym jest maksymalizacja zysku i podnoszenie rentowności swoich przedsięwzięć dających ci dochody, satysfakcję i społeczny prestiż (certyfikowany przez media).
Kolejnym elementem tych procesów było sprowadzenie rozumienia ekonomii i polityki do jednego formatu – zysków, rentowności, pomnażania kapitału – co doprowadziło z kolei do zdehumanizowania i zmatematyzowania ekonomii, zaś politykę pozbawiło jej prospołecznych i ogólnoludzkich wizji, depcząc jednocześnie demokrację jako „rządy ludu, sprawowane przez lud, dla ludu” (Abraham Lincoln w tzw. mowie getysburskiej). Bo wybory niewiele zmieniają – zwłaszcza w programach ekonomicznych i podejściu do konfliktu: człowiek / praca kontra kapitał / zysk. Politycy poczęli „zajmować się odpadami z dwóch stuleci kapitalizmu i produkcji, w tym odpadami ludzkimi”. To polityka i ekonomia wydalania, odrzucenia, wykluczenia i separacji, upokorzenia stanowiąca „bezterminowe przedsięwzięcie” tzw. recyklingu cywilizacyjnego. „Wszyscy jesteśmy ofiarami tej wirtualnej katastrofy powrotu płomienia kapitału i historii, która sprawia że zmartwychwstajemy jako symptomy i zwielokrotnione odpady, wykluczeni z siebie samych, swoich idei i dotychczasowych pragnień” (Jean Baudrillard, Rozmowy przed końcem).
To zaowocować musiało z kolei niezrozumieniem i zamieszaniem pojęciowym w ludzkich głowach. I mamy tu przykład np. z Polski: w sprawach bytowych liberalizm wśród Polaków jest w odwrocie, gdyż 80% uważa państwo opiekuńcze za lepsze niż liberalne, bezpieczniejsze i zapewniające stabilizację (to echo doświadczeń z czasów Polski Ludowej i pewnej dozy egalitaryzmu, charakterystycznej dla społeczeństw postchłopskich). Ale jednocześnie rośnie wśród badanych poparcie dla podatku liniowego kosztem progresywności (z 32 do 35%), jak pokazują badania CBOS z 2023 r. Świadczy to o kompletnym niezrozumieniu zasad ekonomii oraz polityki – by nie rzec schizofrenii - jak również zależności wiążących skuteczność ściągania i wysokość podatków z jakością funkcjonowania państwa opiekuńczego. (Robert Walenciak, „Wyborcy przesunęli się na lewo”, Przegląd nr 33/1232/2023).
Naomi Klein w znakomitej książce Doktryna szoku wyjaśnia, jak ten współczesny system, tworząc kolejne archipelagi chaosu, anarchii, zamętu, a za nimi idących: przemocy, bezprawia, rządów mafii i karteli narkotykowych, wojen domowych czy otwartych konfliktów (jak np. w Libii, Syrii, Somalii czy na pograniczu Meksyku i USA), tworzy klimat strachu, poczucia zagrożenia, sprowadzając byt milionów ludzi wyłącznie do egzystencjalnych potrzeb. Ta sytuacja determinuje przymus myślenia o przeżyciu lub ucieczkę w rozpasany hedonizm tej części populacji, która jeszcze siebie zalicza do więdnącej wraz z postępującym kryzysem ekonomiczno-politycznym, cywilizacyjnym oraz dekadencją w kulturze, tzw. klasy średniej. Zachowującej się w krajach Zachodu niczym przyszli topielcy z „Titanica” podczas balu, gdy transatlantyk szedł już na dno. Bo jest to fin de siecle wolnorynkowej wersji globalizacji i wszystkich jej atrybutów. Łącznie z liberalną demokracją.
Już w końcu lat 90. XX wieku filozof amerykański Richard Rorty zauważył, że kultura liberalnych demokracji Zachodu powoduje, iż wielu obywateli, mimo dogodności niesionych przez samą demokrację, czuje się mieszkańcami więzienia, z którego chcą uciec poprzez indywidualną alienację, a nie zaczyna go burzyć, zmieniać, przekształcać. To według niego niechęć do rewolucyjnych, diametralnych i wizjonerskich planów oraz działań. Przestrzegał już wtedy przed kierunkami i trendami systemu, które przynoszą określone negatywne efekty. Jego zdaniem, „bogate północoatlantyckie demokracje nie dają szczególnych powodów do optymizmu. W kilku z nich, w tym w Stanach Zjednoczonych, panuje obecnie coraz bardziej zachłanna i egoistyczna klasa średnia – klasa, która stale wybiera cynicznych demagogów gotowych odebrać nadzieje słabym (…). Jeśli ten proces obejmie kolejne pokolenia, to kraje w których on zachodzi, ulegną barbaryzacji” (Richard Rorty, Obiektywność, relatywizm, prawda).
Nie do końca miał Rorty rację. Bo świat - co dziś doskonale widzimy - to nie tylko euroatlantycko-centryczne jego widzenie. Panujące niepewność i chaos z czasem budzą - u niektórych – gniew i bunt, tworząc napięcia sprzyjające agresji i nienawiści. Według przywoływanej Naomi Klein, system jest absolutnie, z gruntu egoistyczny, antyempatyczny, zaborczy i drapieżny, nagradzający tylko zwycięzców i bezwzględnych „kapitalistów kataklizmowych” ,(które to kataklizmy celowo się wywołuje). Życie, rzeczywistość, wszystko - stało się elastyczne, szybkie, chaotyczne i przypadkowe. Królujące powszechnie zasady i relacje rynkowe, wedle których ma trwać ciągła rywalizacja, konkurencja, wojna o możliwości zbytu i zyski, stymulujące, podsycające wzajemną agresję oraz ofensywność, musiały dać takie, a nie inne owoce: czyli uwiąd demokracji, która opiera się przede wszystkim na dialogu i kompromisach. Barbaryzację - jak przewidywał Richard Rorty. Rynek i kapitał nie tolerują kanonów, jeśli nie prowadzą bezpośrednio do pomnożenia zysków.
Zygmunt Bauman nazwał ten ponowoczesny świat, który zapanował powszechnie na Ziemi i który szykował ludzkości system neoliberalnego, cyfrowego i inwigilacyjnego kapitalizmu (jak nazywa go z kolei Shoshana Zuboff w Wieku kapitalizmu inwigilacji), narzucającego kult szalejącego i chaotycznego rynku - neopograniczem. Płynnym, niedookreślonym, mętnym. A na „pograniczu sojusze i linie frontu oddzielające od wroga mają podobnie jak przeciwnicy charakter płynny. Oddziały chętnie przechodzą na drugą stronę, a linie podziału między tymi, którzy nie uczestniczą w wojnie, a tymi którzy są w czynnej służbie są cienkie i łatwo się przesuwają. Koalicje przemijają i nie ma stałych mariaży, tylko rzeczywiście tymczasowo aranżowane dla wygody koabitacje. Zaufanie jest ostatnią rzeczą jaką oferuje, lojalność – ostatnią, jakiej się oczekuje[…].
Każdy sojusz rozpoczyna się od oczekiwanego zysku lub większej wygody. I rozpada się, bądź załamuje, gdy zadowolenie mija” (Społeczeństwo w stanie oblężenia). Nawet wrogość – mimo, iż poprzedza ją długa i krwawa historia oraz mitologia z tym związana – ochoczo będzie zawieszana i przenikliwie przemilczana przynajmniej na jakiś czas, kiedy kooperacja z wrogiem będzie obiecywać więcej korzyści niż ostateczne z nim stracie i wojna na jego unicestwienie.
Mistrzem w tym – jak widzimy dziś – jest prezydent Turcji Reçep Tayyip Erdoğan. Makiawelizm, mimo solennych i powszechnych zapewnień oraz zaklęć w mass mediach o demokracji, wartościach, zasadach liberalnych i prawach człowieka, w epoce nieograniczonej władzy rynku ponownie, jawnie stał się trendy i cool. Właśnie z tytułu panującego owego baumanowskiego pogranicza, zawłaszczającego totalnie całą rzeczywistość.
Sądzę jednak, że to nie jest neopogranicze , ale neośredniowiecze (Radosław Czarnecki, Ku wiekom ciemnym, Sprawy Nauki nr 11/234/2018). Dziś widzimy świat ogarnięty permanentnymi, zbrojnymi konfliktami, które w wielu przypadkach są wojnami prywatnymi lub między lokalnymi oligarchami, grupami interesów, mafiami czy korporacjami transnarodowymi. Walczą nie tyle armie poszczególnych krajów, ale zaciężne oddziały najemne, gdzie dowódcy owych najemników sami ustalają aktualne i płynne priorytety. Podobnie było w średniowieczu: m.in. dlatego rządzący i mający autorytet moralno-religijny Kościół katolicki rzucił hasło Treuga Dei (rozejm i pokój boży), by choć w jakimś wymiarze kontrolować i ograniczyć permanentną „wojnę wszystkich wszystkimi” (jak taki stan opisywał Thomas Hobbes w Lewiatanie). O podobnej sytuacji, ale odnoszącej się do ewentualnie zaistniałej współczesności pisali Heidi i Alvin Tofflerowie (Wojna i antywojna).
Takim przykładem wodza z pogranicza jawi się słynny, zmieniający kilkakrotnie stronę w wojnie i suwerenów którym służył, Albrecht von Wallenstein z czasów wojny trzydziestoletniej. To również praktyka wielu słynnych kondotierów w rodzaju Johna Hawkwooda, Angelo Broglio Tartaglii, Muzio Attendolo Sforzy, Francesca Bussonego, Cesarego Borgii, służących temu, kto więcej zapłacił. Cel był obojętny, choć zasady i moralność katolicka (pozornie) kwitły. Tak jak dziś prawa człowieka, demokracja i wolności osobiste.
Weźmy chociażby podstawowy cel krucjat do Ziemi Świętej. One miały być tylko i wyłącznie wyprawami krzyżowymi dla obrony, odebrania muzułmanom świętych przybytków związanych z Jezusem i początkami religii chrystusowej. Potem to pojęcie rozciągnięto na całość walk z niechrześcijanami i krucjaty stały się walką z wyznawcami innych religii (hiszpańska reconquista) czy na terenach dzisiejszej pribałtyki - tzw. krucjaty północne - gdzie rycerstwo zachodnie toczyło boje z wyznawcami chrześcijaństwa, acz obrządku wschodniego (Eric Christiansen, Krucjaty północne). Władcy i wielmoże, wśród których znaczną część stanowiło wyższe duchowieństwo, ustalali sobie priorytety dla kierunków podbojów i związanych z nimi profitów, nadając im sakralną i tym samym wyższą, bo duchową rangę, odwołując się do idei krzyżowej krucjaty. Dziś to samo czyni się z tak wzniosłymi i mającymi analogiczne funkcje pojęciami jak: demokracja, wolności osobiste, prawa człowieka, żonglując nimi dla uzasadnień haniebnych i utylitarnych celów. Wojen napastniczych, powodujących katastrofy i chaos.
Polski kulturoznawca i antropolog Wojciech J. Burszta tak zdiagnozował katastrofę, jaką przyniosło rozerwanie więzi interpersonalnych w ramach wspólnot, zbiorowości, narodów. Wreszcie w obrębie planetarnego pojmowania ludzkości, którą preferowało oświecenie w swej istocie, a także naukowy komunizm, będący jego ideową częścią (chodzi o internacjonalizm choć doktrynalnie w zawężonym, klasowym formacie). Przyczyniło się do tego sprowadzenia relacji międzyludzkich wyłącznie do rynkowych, zyskownych związków i majaczącego w oddali indywidualnego sukcesu.
Takie myślenie spowodowało, iż peryferie i wykluczeni, których szeregi rosną, podążać poczęli własną drogą, niewiele przejmując się tym, co o nich sądzą elity i tzw. mainstream. A „one są bezradne, gdy przychodzi zetknąć się z realiami wojującego islamu, brzydotą lepianek miasta Meksyk czy nawet Murzynami koczującymi na wypalonym townhouse South Bronx” (Wojciech J. Burszta, Czytanie kultury). Pisał to ponad 20 lat temu, a sytuacja od tego czasu wydatnie się pogorszyła.
Przykłady głębokich podziałów społecznych na bazie kultury i tożsamości, podejścia do świata wartości i ich praktycznego rozumienia są w dzisiejszym świecie czymś namacalnie widocznym. Lecz jednocześnie ich dalsza i postępująca polaryzacja jest niesłychanie groźna, niosąca zagrożenia wojen domowych, terroryzmu czy lokalnych strać. USA, Polska, Francja, Izrael, Niemcy itd. to najlepsze przykłady tych obserwacji. Chaos i deracjonalizacja służą bowiem wyłącznie zyskom i prymitywnemu utylitaryzmowi, skutecznie dehumanizując pozostałe sfery naszego życia.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część obszernego artykułu Autora. Drugą zamieścimy w następnym numerze – SN 2/24.