Czy to nowe średniowiecze?
Nieodłącznym myśli konserwatywnej i prawicowej jest przekonanie, że społeczeństwo dzieli się na światłą eliitę i masy, nad którymi te pierwsze muszą sprawować intelektualną kuratelę.
Jan Sowa
Sentencja prof. Sowy, socjologa, kulturoznawcy, badacza nowoczesności, nie jest immanencją wyłącznie sił sytuujących się po prawej stronie sceny politycznej. Zwłaszcza dziś, gdy w wyniku procesów zachodzących w przyśpieszonym tempie na świecie po 1991 r. konserwatyzm, oraz wszystko co z nim jest związane (w odróżnieniu od tradycjonalizmu), stał się też swoistym systemowym modus operandi.
Termin ów, rodem z kryminalistyki, oznacza powtarzający się sposób działania sprawcy przestępstwa, zatem na podstawie ponad czterech dekad doświadczeń z niepodzielnymi rządami demoliberałów można z dużą dozą pewności przewidzieć kierunek rozwoju, w jakim podąży cywilizacja Zachodu i co przyniesie kultura z nią związana. Ludzie mają bowiem skłonność do perserwacji (łac. powtórzeń), czyli wykonywania takich samych czynności jedną (lub zbliżoną do niej), metodą.
Tak działają też ludzie władzy i szeroko rozumianego mainstreamu. Zwłaszcza, gdy te działania przynoszą im szeroko rozumiane korzyści, jak również z racji zrutynizowania swego myślenia determinowanego widzeniem świata oraz procesów w nim zachodzących.
Ten stan dobrze oddaje m.in. treść książki dwóch niemieckich dziennikarzy i publicystów, Mathiasa Böckersa i Paula Schreyera pt. Wir sind die Guten (Jesteśmy tymi dobrymi). Ich zdaniem (i nie tylko) współczesną demokracją liberalną Zachodu zarządza niedemokratyczna, nie wybierana przez suwerena (za jakiego w demokracji ma uchodzić lud), amorficzna, wszechplanetarna i mglista struktura unosząca się nad rządami i państwami, która zaprasza, przyjmuje i absorbuje urzędników, aktywistów, fanatycznych woluntariuszy i akolitów spraw kwalifikowanych jako political correctness. Kieruje tym samym nie tylko dyskusjami, dostarczaniem mediom quasi-profesjonalnych i objaśniających wszystko „ekspertów”, ale korumpuje tym samym debatę publiczną, czyniąc z niej rozmowę głuchego ze ślepcem. Taka manipulacja opinią publiczną na globalną i niewyobrażalną skalę przywodzi na myśli to, co George Orwell nazywał Ministerstwem Prawdy.
Rozum na wygnaniu
Przyczyna takiego stanu rzeczy tkwi w tym, że rozum znalazł się na wygnaniu. Po prostu jest w niełasce i permanentnie się go deprecjonuje, stawiając na emocje i afekty, „czucie” i chwilowe zauroczenie. Ten trend wzmocnił się wraz z dojściem do władz w krajach anglosaskich określonych sił (Ronald Reagan i Margaret Thatcher) i rozpoczęciem kontrrewolucji neoliberalnej, która po deregulacji gospodarek opanowała także inne przestrzenie życia publicznego.
Zapłodniona została świadomość w efekcie długotrwałej narracji i propagandy proneoliberalnej, charakterystycznymi dla niej koncepcjami i wartościami, głównie bezrefleksyjną apoteozą wolności. Za tym idzie zawężenie poznania oraz ciekawości świata i ludzi innego autoramentu ograniczające zainteresowania do indywidualnych spraw (swoisty narcyzm i egocentryzm) sprawiających przyjemność: konsumpcji i zabawy.
Poza tym, niejako równolegle, zrodził się na tej bazie swoisty „radykalizm ideologii praw człowieka – wywodzący się (…) z ducha roku 1968 – i wynikająca z niego hipertrofia jednostki przyczyniająca się do impotencji demokracji. Tym samym perspektywa wspólnotowej siły zostaje przed nami zamknięta” (Marcel Gauchet, Idee z pierwszej ręki).
Jednocześnie z tą kontrrewolucją, która sama w sobie jest typowym produktem konserwatywnym, wpływającym na społeczne myślenie, zaobserwować można fundamentalistyczne wzmożenie w łonie religii światowych. Zwłaszcza dotyczy to islamu (zwycięstwo ajatollaha Chomeiniego w Iranie) i katolicyzmu (wybór Karola Wojtyły na rzymskiego papieża). Zaowocować to musiało z kolei popularnością mętnej duchowości, nadprodukcją wróżek, zwiększeniem liczby w przestrzeni publicznej jasnowidzów, fachowców od hipnozy (vide Kaszpirowski), pospolitego szamaństwa, charyzmatyków w rodzaju Bashobory czy teleewangelistów (zwłaszcza w USA) itp.
Nie ludzie, ale konsumenci
Lud, będący osnową demokracji, został zastąpiony konsumentem. A konsument ma nie myśleć, ma być uwiedziony (Zygmunt Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności). Tym samym można za Erichem Frommem stwierdzić iż „człowiek umarł, niech żyją rzeczy” (O byciu człowiekiem). Rzeczy, które on musi nabyć, posiąść, skonsumować i czuć się szczęśliwym. Tym samym wyzbywa się potrzeb wyższego rzędu, zapotrzebowania na krytycyzm, samodzielnego myślenia. Kup, a będziesz szczęśliwy, jutro nie jest ważne, baw się i żyj kolorowo, nie zagłębiaj się i nie myśl, liczy się chwila obecna etc. – taki przekaz idzie do przeciętnego członka ludu przepoczwarzającego się w konsumenta i członka bezkształtnej biomasy.
I na dodatek przekaz od tej amorficznej, wszechplanetarnej struktury poprzez skolonizowane i skorumpowane media płynie z wielu stron – to narracja ociekająca moralizmem, pouczeniami, kaznodziejstwem i paternalizmem. Już w końcu lat 60. XX w. hiszpański filozof Adolfo Sanchez Vasquez zauważył, że w przekazie europejskich elit wzbiera abstrakcyjny moralizm oceniający rzeczywistość i akty (także polityczne) wyłącznie przez pryzmat preferowanych wartości i wyznawanej moralności. Przyjmuje się jednocześnie, iż jedyną drogą do jej odrodzenia jest przymuszanie jednostek do tych rozwiązań, a nie zmiana środowiska, w jakim te jednostki bytują. Bo zasady wyznawane przez moralistę mają obowiązywać wszystkich podległych jego wpływom (Adolfo S. Vasquez, Filozofia praktyki). Czyli - Wir sind die Guten… Współcześnie, po 60 latach od wygłoszenia przez Vasqueza tej myśli, sytuacja jest absolutnie klarowna.
Jeżeli ignorancja, brak wiedzy, peryferyjność horyzontów myślenia, ciasnota intelektualna, idące zawsze w parze z arogancją (na to zwrócił już uwagę Giordano Bruno), stymulowane są na dodatek w kierunku skierowania zainteresowań jak największej liczby ludzi ku doraźnym, konsumpcyjnym celom, to trudno się dziwić, iż w efekcie tak sformatowanej świadomości w tle, po cichu, powoli acz systematycznie zachodzą określone tendencje. Korzystne z punktu widzenia owych amorficznych, nie posiadających demokratycznego mandatu, niedookreślonych do końca, sił. Ten stan świadomości społecznej, zarówno w skali lokalnej, państwowej jak i globalnej, jest pochodną forsowania różnorodnych pomysłów, planów, tkania najdziwniejszych wizji i wdrażania określonych projektów.
AI i człowieczeństwo
Jednym z takich zagadnień jest szeroko dyskutowane znaczenie i rola sztucznej inteligencji (AI) dla przyszłości naszego gatunku w świetle technologicznego postępu. Wiadomo jest, że na tej drodze czai się wiele, nieuświadomionych dziś, zagrożeń. I to w sferze społecznej, kulturowej, politycznej, a także – w militarnej. Taki kierunek postępu jest jednym z podstawowych, formatujących niejako na nowo nasze człowieczeństwo. Nasze gatunkowe jestestwo. Wystarczy spojrzeć jak powszechny dostęp do masowej komunikacji i przeniesienie niejako naszych zainteresowań w przestrzeń wirtualną zmieniło ludzi. Posiadanie smartfona i zatopienie się ludzi w świat obrazu emitowanego przez tego typu urządzenia widoczne jest na co dzień na całym świecie. Chodzi głównie o kontakty interpersonalne i relacje budowane dawniej na zasadzie tête-à-tête, będące motorem „uczłowieczenia małpy” i humanizowania człowieka.
Jose Ortega y Gaset (Człowiek i ludzie) celnie zauważył, że człowiek staje się nim w wyniku autorefleksji nad sobą samym i swoim sposobem bycia. Tu i teraz, i w przyszłości. Czy pozbawienie bezpośredniego kontaktu z drugim, takim samym człowiekiem, temu sprzyja? Czy gdy atakująca jego świadomość i podświadomość, narzucająca mu określone drogowskazy życiowe, agitacja zawężająca byt do prymitywnej konsumpcji i zabawy, pozwoli takiej jednostce stawać się coraz bardziej człowiekiem? Mocno wątpliwe.
W tym mieści się też pojęcie pracy (przeniesionej w wirtualną przestrzeń), której coraz bardziej brakuje i ten problem będzie się tylko pogłębiać (Jeremy Ryfkin, Koniec pracy). Wspomniane procesy prowadzą do wyzbywania się intymności, prywatności i unikalności osoby ludzkiej. A na dodatek wszystko staje się grą, ekspozycją, reklamą a przez to – towarem, który jest na sprzedaż w sieci. A każdy z nas jest inny i osobliwy przez pewną dozę tajemniczości – coś na kształt sacrum - przypisanej każdej jednostce. Towar z wielu względów czymś takim nie jest i być nie może.
Warto w tym miejscu przywołać termin technopolu, o którym już w II połowie XX w. wspominali tacy myśliciele i komentatorzy jak George Orwell, Marshall McLuhan, Aldous Huxley, Alvin Toffler czy Neil Postman. To ten ostatni stworzył w zasadzie to pojęcie w oparciu o wpływ „kultury obrazka” na człowieka. Wierzy on teraz, że jedynym celem pracy i myśli jest wydajność, zaś standardowe procedury, techniczne wyliczenia, testy i mierniki statystyczne są pod każdym względem lepsze od oceny ludzkiej. Stąd wykreowany został sąd, iż najlepiej sprawami obywateli kierują eksperci, technokraci, znawcy namaszczeni przez media i wspomniane amorficzne siły. A to, co jest niemierzalne i nie pochodzi z relacji kupno/sprzedaż nie istnieje, albo nie ma wartości. Reguły te przeniknęły ze sfery produkcji materialnej do innych dziedzin życia. I to jest także przykład dyktatu doktryny neoliberalnej. Świat technopolu stał się ahistorycznym i pozbawionym kulturowego kontekstu molochem. Dotychczasowe wielkie symbole upadły. Myśli za nas i dla nas technika triumfująca nad kulturą (Neil Postman, Technopoly. The surrender of culture to technology).
Dalszym etapem rosnącego znaczenia i wpływów technopolu oraz kolonizacji następnych przestrzeni naszego bytu i oddania ich coraz bardziej pozaosobowej sile sprawczej będzie powszechne zastosowanie sztucznej inteligencji. Nad tym projektem prace w wielu krajach są już daleko zaawansowane, choć nie wszytko jest ze zrozumiałych względów ujawniane.
Kilku znaczących autorów w II dekadzie XXI wieku (Stephen Hawking, Stuart Russell, Max Tegmark i Franck Wilczek) we wspólnym artykule naukowym dla The Independent (2.05.2014) stwierdziło na temat sztucznej inteligencji, że może ona mieć dwojaki wpływ na ludzkość, a rezultaty są absolutnie dziś nieprzewidywalne. Jeden (krótkoterminowy) zależeć będzie od tego, kto i do jakich celów ją kontroluje. Drugi, może ważniejszy (długoterminowy) zależeć będzie od tego, czy w perspektywie jej rozwoju da się ją w ogóle kontrolować. Zwłaszcza z chwilą jej autoreprodukcji. I właśnie ten drugi aspekt budzi wiele kontrowersji i dylematów.
Przykładem możliwości technologiczno-wirtualnego oddziaływania na ludzi, był casus terrorystycznego ataku państwa Izrael za pomocą stosownych impulsów na osobiste urządzenia komunikacji obywatel Libanu i Palestyny. Tel Awiw tłumaczył tę akcję walką z terroryzmem, lecz w jej wyniku doznało ciężkich obrażeń fizycznych wiele postronnych osób.
Iluzja demokracji
Nie mniej ważką sprawą, idącą równolegle z opisanymi trendami i następstwami będącymi ich efektami, które zawdzięczamy rozwojowi technologicznemu, jest postępująca stratyfikacja w dochodach i gromadzeniu gigantycznych majątków przez coraz węższą grupę współczesnych plutokratów. Ich finansowe możliwości a przez to i wpływy są już dziś tak gigantyczne – vide projekty i pomysły oraz pozycja w przestrzeni publicznej Elona Muska, Jeffa Bezosa czy Billa Gatesa (o megafinansistach i tzw. inwestorach jak Rotschildowie, Rockefellerzy, Warren Buffett, Rupert Murdoch, George Soros itp. nie wspominając) – że przekraczają wielokrotnie zasoby, jakimi dysponuje większość państw na świecie. Ich znaczenie i oddziaływanie na sferę publiczną oraz polityczną nie są jednak legitymizowane - jak winno być w demokracji - jakimkolwiek wynikiem wyborów.
A to suweren, czyli lud, winien decydować o kierunkach prowadzenia polityki przez rządy. By nie być gołosłownym, należy przytoczyć fragment słynnej mowy gettysburskiej Abrahama Lincolna, która stała się Biblią demokracji winnej zawsze być rządami ludu, sprawowanej przez lud, dla ludu. A demokracja to uczestnictwo ludzi świadomych, obywateli, nie konsumentów traktujących rządzących i ich programowe oferty, (które dotyczą przecież ich egzystencji), niczym reklamę pasty do zębów, czy samochodów.
Więc w tej materii zasadne jest pytanie, jakie postawił już w końcu XX w. w jednym z wywiadów Jose Saramago, literacki noblista (1998), w kontekście kryzysu demokracji i rodzących się preferencji ku autokracji o jej sens w obecnej formie. Bo jeśli „głosujący mogą usunąć rząd, jeśli im nie odpowiada umieścić na jego miejscu inny, ale ich głos nigdy nie miał, nie ma i nie będzie miał jakiegokolwiek widocznego wpływu na prawdziwą siłę rządzącą światem, a więc nie będzie miał też wpływu na losy ich kraju i ich samych. Mówię oczywiście o potęgach ekonomicznych, szczególnie tej wciąż powiększającej się części rządzonej przez międzynarodowe korporacje, których strategie stosowane w celu zdobycia dominującej pozycji na rynku nie mają nic wspólnego ze wspólnym dobrem, o które z definicji dba demokracja. Więc po co taka demokracja?”.
Dzisiejsza demokracja z przyrostkiem liberalna, dzięki technopolowi i bezgranicznemu królestwu neoliberalizmu, stała się po prostu teledemokracją żyjącą wyłącznie z sondaży, statystyki, nie z przekonań obywateli, które można swobodnie głosić na współczesnej agorze. A możliwości dla niej, jak nigdy w historii, postęp technologiczny stworzył aż nadto. I gdy mamy jako ludzkość tak rozlegle możliwości komunikacji, prezentacji i wymiany myśli, wychyla się niczym z jaskini obskurantyzmu nowa wersja średniowiecznej inkwizycji oraz papieskiego Idexu librorum prohibitiorum.
Znów znajdują się w mainstreamie, ponoć liberalnym i demokratycznym, reprezentanci chcący ochoczo cenzurować i określać co jest prawdą, a co nią nie jest. Co może mieć atest na rozpowszechnianie, a co jest zabronione. Jaki głos jest prawowierny, a co stanowi herezję zwalczaną jurydycznie etc. Ów mainstream niczym średniowieczny Kościół rzymski stara się zmonopolizować możliwie absolutnie przestrzeń publiczną. Jedną drogą jest infantylizacja i upupienie (vide Józio Kowalski w gombrowiczowskiej Ferdydurke) ludu przez uczynienie go konsumentem kosztem obywatela. Drugą - nachalność i totalizm medialnego przekazu, zgodnego z interesami elit pozostających u władzy, a de facto owych planetarnych, mglistych struktur, o których wspominają Bröckers i Schreyer. W obu przypadkach technopol jest niezwykle pomocnym narzędziem.
Czasy średniowieczne można scharakteryzować przede wszystkim jako głęboki podział na elity i lud. Utwierdzały tę dychotomię dwa filary – feudalizm ze swoją strukturą klasową i Kościół katolicki, który był jednocześnie feudałem rządzącym w wymiarze doczesnym, ale i depozytariuszem świadomości społecznej. Była to sytuacja, która wynika z sentencji papieża Gelazego I o dwóch mieczach, które władają światem. Jeden dzierży w ręku cesarz, drugi – papież. I obaj się uzupełniają w sprawowaniu władzy. Dziś trendy tak charakterystyczne dla świata „późnej nowoczesności” (termin stworzony przez Chantal Delsol, Esej o człowieku późnej nowoczesności) prowadzą do analogicznej społecznie sytuacji, mimo zaklęć o rozwoju i utrwalaniu demokracji.
A te miecze dzierżą dziś kapitał i media, ponoć wolne, acz pozostające na jego smyczy.
Radosław S. Czarnecki