Rok 2018 zwany jest rokiem stulecia odzyskania niepodległości właśnie dlatego, że w dniu 11 listopada zdarzyło się coś, co zadecydowało o tym, że jeszcze poprzedniego dnia nie było „niepodległego” państwa pod nazwą Polska. Od początku, zwłaszcza przed wojną, mieliśmy problem z interpretacją tej daty. W sensie prawnym nie stało się wtedy nic, co zmieniałoby treść pojęć prawnopaństwowych. Bo przecież taki byt jak państwo – jego powstanie, restytucja czy likwidacja – jest stanem prawnym.
Nikt tego dnia – nawet symbolicznie – niczego w imieniu Polski nie „proklamował” ani „zadeklarował”: w dalszym ciągu wszystkie (bez wyjątku) tereny, które wcześniej lub później należały do Państwa Polskiego, były pod okupacją dwóch niemieckich zaborów – Niemiec i Austro-Węgier. Państwa te, mimo abdykacji władców i przekształcenia w republiki, w dalszym ciągu istniały w sensie prawnym. Więcej, w tym dniu rządzący tych państw nie powiedzieli nic, co mogłoby być uznane za symbol Polonia Restituta.
W Warszawie w imieniu niemieckich zaborów rządził kolaboracyjny twór pod nazwą Rady Regencyjnej, istniał powołany przez tę Radę organ – Tymczasowa Rada Stanu, ba, był nawet… „rząd” (czego?) powołany przez ową Radę, na czele którego stał Jan Kucharzewski, autor jednego z najbardziej bałamutnych dzieł pt. „Od białego do czerwonego caratu”. Istniały niewielkie formacje wojskowe – Polnische Wehrmacht, które tworzyli Niemcy do walki z państwami Ententy, czyli bez sensu, bo po stronie przegranych. Wcześniej również oddziały polskie walczyły z państwami Ententy, czyli byliśmy po złej stronie.
Co prawda, już od początku listopada 1918 r. mnożyły się wystąpienia przeciwko niemieckim okupantom, rozbrajano zrewoltowanych żołnierzy rozpadających się armii zaborczych, a w dniu 7 listopada 1918 r. ogłosił swoje powstanie „Tymczasowy Rząd Republiki Polskiej” z posłem do wiedeńskiego parlamentu na czele – galicyjskim socjalistą, Ignacym Daszyńskim.
W sensie prawnym miał tego dnia miejsce tylko jeden fakt: podpisano w Compiègne zawieszenie broni między wojskami Ententy a armią niemiecką. Akt ten nie miał jakiejkolwiek mocy dla naszego regionu Europy i nie kończył stanu wojny. Nie była to w żadnym stopniu bezwarunkowa kapitulacja, którą musiało podpisać dowództwo wojsk niemieckich w 1945 r.
Jeżeli uważamy, że owo zawieszenie broni na zachodzie Europy było czymś ważnym dla powstania naszego kraju, to znaczy że w tamtej wojnie opowiadaliśmy się po stronie zwycięstw Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Włoch i… Rosji.
W warszawskiej rzeczywistości listopada 1918 r. było zupełnie inaczej. Politycy, którzy tworzyli i wspierali efemerydę w postaci „Królestwa Polskiego” powołanego „Aktem dwóch cesarzy” w 1916 r., reprezentowali opcję proniemiecką, która przegrała wraz z klęską swoich twórców i patronów. Wszyscy liczący się w ówczesnym politycznym salonie liderzy wyrośli na współpracy politycznej z niemieckim lub austriackim zaborcą w latach 1915-1918, albo od lat byli związani z wywiadem austriackim lub niemieckim. Dotyczy to zwłaszcza wszelkiej maści socjalistów.
Nie bez głębokiego zażenowania czytamy dziś udokumentowane prace naukowe na temat agenturalnego charakteru tzw. lewicy niepodległościowej, wywiadowczych zadań dla „partii”, których działacze brali pieniądze z Berlina lub Wiednia, a później trafili do podręczników historii jako wzorce patriotyzmu i do dziś patrzą na nas martwymi oczami z cokołów pomników. Oczywiście byli również politycy polscy, którzy związani byli ze zwycięską koalicją, a zwłaszcza zgrupowani w Komitecie Narodowym Polski w Paryżu, ale oni mieli w kieszeniach… rosyjskie paszporty dyplomatyczne.
Sądzę, że czas już odkłamać obraz przeszłości sprzed stu lat. Wcale to nam nie zaszkodzi: wręcz odwrotnie – nie musimy „poprawiać” naszej przeszłości: w dniu 11 listopada 1918 r. zakończyła się definitywnie I wojna światowa, którą militarnie, politycznie, moralnie i estetycznie wygrała koalicja państw, których liderami byli Francja, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, lecz również Rosja, czyli największy z naszych zaborców.
Przez poprzednie sto lat i również dziś pomijamy ten niewygodny fakt, najczęściej twierdząc, że „Rosji już wtedy nie było”, bo została (jakoby) zlikwidowana przez bolszewików. Jest to późniejsza mistyfikacja. Wówczas nikt nie traktował poważnie „rządów” lewicowych terrorystów, którzy bezprawnie panoszyli się w Piotrogrodzie, a później w Moskwie. Nie reprezentowali oni Państwa Rosyjskiego, które istniało nie tylko w sensie prawnym, ale faktycznym, prowadziło wojnę z uzurpatorami i miało szansę na zwycięstwo. Według mojej wiedzy, nikt „o zdrowych zmysłach” nie przewidywał w listopadzie 1918 r. przetrwania bolszewickich rządów, bo:
- byli agenturą nieistniejącego już Cesarstwa Niemieckiego,
- byli wrogo nastawieni do państwa Ententy, które wygrały tamtą wojnę,
- całość politycznej misji bolszewików sprowadzała się do likwidacji wschodniego frontu po to, aby uwolnione w ten sposób wojska niemieckie mogły pokonać Francuzów, Brytyjczyków i Amerykanów na froncie zachodnim i niewiele brakowało, aby zakończyło się to sukcesem,
- państwa Ententy nie uznawały bolszewickich uzurpatorów, nie wypowiedziały traktatów łączących ich z Rosją, która miała szansę odzyskać utracone stolice swojego kraju.
Mówiąc najprościej: w Warszawie oraz w ważnych (i nieważnych) stolicach ówczesnej Europy oczekiwano rychłego upadku bolszewickich rządów, które odcięte od niemieckich pieniędzy nie miały (racjonalnie) szansy przetrwania. Do okupowanych przez bolszewików przez poprzedni rok Moskwy i Piotrogrodu miały wrócić „rządy prawa i porządku”, wspierane przez zwycięskie „zachodnie demokracje”.
Czy jednak obawiano się „rewolucji”, która mogła zburzyć ówczesny ład świata? Oczywiście, a część opinii publicznej jej wręcz oczekiwało, bo poprzednie cztery lata (i nie tylko) kojarzyły się większości z biedą i głodem. Rewolucja społeczna była już faktem, a najlepszy jej przykład dawali żołnierze niemieccy stacjonujący na naszych ziemiach. Wynieśli czerwone sztandary, zamordowali niektórych oficerów i utworzyli Rady Żołnierskie, które objęły dowództwo. Nie chcieli już umierać za jakąkolwiek władzę „pochodzącą od Boga”, żądali zmian społecznych i politycznych.
Czy powszechna radykalizacja nastrojów objęła również ówczesne ziemie polskie? Oczywiście, bo panujący głód, represje niemieckich okupantów i całkowita kompromitacja ich miejscowych zwolenników (postawili przecież na przegranych) wzmacniały każdy ruch opozycyjny, w tym zwłaszcza skrajnie lewicowy. W schizofrenicznej sytuacji znaleźli się działacze partii socjalistycznych, którzy chcieli stanąć na czele rewolucji, ale jej antyniemiecki charakter kłócił się z ich polityczną afiliacją. Należy pamiętać, że w 1918 r. nie tylko przegrała monarchiczna Europa mówiąca po niemiecku: był to rzeczywisty koniec XIX wieku, upowszechnienie świadomości lewicowej i laickiej, rewolucja obyczajowa oraz estetyczna odrzucają tzw. odwieczny porządek rzeczy.
Rządzący wówczas w Warszawie nominaci niemieckich zaborców stracili grunt pod nogami. Byli po złej stronie, ich kalkulacje polityczne wzięły w łeb, nie byli uznawani przez zwycięzców, którzy nie mieli litości dla przegranych. Legionowa legenda niewielkich oddziałów walczących u boku Austrii z Rosją, czyli z członkiem zwycięskiej koalicji, była garbem, o którym najlepiej byłoby zapomnieć.
Przywieziony specjalnym niemieckim pociągiem do Warszawy Józef Piłsudski reprezentował od zawsze opcję niemiecką i nie miał żadnej pozycji w relacjach z Paryżem czy Londynem: ba, był brygadierem wrogich wojsk. Nie ukrywał swoich antyzachodnich niechęci, a nawet fobii (nie tylko był rusofobem): dziś niezręcznie jest przypomnieć, że nie ukrywał on swojej nienawiści w stosunku do… Stanów Zjednoczonych, oskarżał prezydenta Wilsona o doprowadzenie do upadku cesarskich rządów w Berlinie i Wiedniu. Ponoć obawiał się, że w 1918 r. powtórzy się scenariusz sprzed 12 laty, gdy to Stany Zjednoczone stanęły po stronie Rosji w jej przegranej wojnie z Japonią, czyli doprowadzą do likwidacji bolszewickich uzurpatorów. Nie wiedział (zresztą niewiele wiedział), że rewolucja bolszewicka była bardzo ciepło przyjęta w Waszyngtonie, który miał swoje plany wobec Rosji. Waszyngton nie chciał jej powrotu do klubu mocarstw, wspierał bolszewików, którzy jednocześnie byli jedynym zwycięskim reliktem przegranych państw niemieckich. Czy „jedynym”? Nie. Podobnym przypadkiem były wykreowane przez Niemców rządy w Polsce, na Litwie, Ukrainie, Łotwie a nawet w Gruzji.
Warszawscy politycy z kręgów Rady Regencyjnej nie czuli się dobrze w nowej sytuacji. Wielu z nich chciało się pozbyć stanowisk i tytułów otrzymanych od przegranych. Dlatego szybko ze sceny zniknęły samorozwiązujące się Rada Regencyjna i Tymczasowa Rada Stanu.
Konkluzja z powyższych wywodów jest niezbyt oryginalna: w listopadzie 1918 r. same likwidowały się polskie pozostałości niemieckiej okupacji, czego finałem była ucieczka z Warszawy Harrego Kesslera, niemieckiego posła przy uznanym tylko przez Berlin rządzie Jędrzeja Moraczewskiego. Czyli od jego ucieczki wymuszonej przez „ulicę”, można liczyć początek naszego uniezależnienia się od Berlina: ale to było w grudniu 1918 r…
Witold Modzelewski
Autor jest profesorem nauk prawnych, wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim oraz współtwórcą Instytutu Studiów Podatkowych.