banner

ModzelewskiLegitymacja władzy publicznej w państwie demokratycznym jest jednocześnie wyjątkowo słaba i zbyt silna. Słaba, bo zależna od nastrojów, a przede wszystkim prognoz wyborczych; strach przed przegranymi wyborami i zemstą obecnej opozycji paraliżuje i ubezwłasnowolnia.

Jednocześnie demokratyczny wybór może ośmielić do działań, o których nie śniło się nawet charyzmatycznym dyktatorom, co oczywiście wiąże się ze zwiększeniem ryzyka przegranej w wyborach.
Potencjalna siła jednak najczęściej przegrywa z naturalną słabością. Ona dominuje; ujawnia się, zwłaszcza gdy demokratycznie wybranej władzy przychodzi rządzić ludźmi bogatymi.
Nie powiem nic oryginalnego, twierdząc, że racjonalny i efektywny model demokratycznego państwa zakłada po cichu, że wielkie bogactwo nie istnieje, a rządy sprawowane są nad egoistycznym społeczeństwem gołodupców, którzy głównie w pocie czoła zaspokajają swoje codzienne potrzeby.
Ora et labora. Nie ma głodu i biedy, ale brak jest również oligarchów, wielkich „międzynarodowych” koncernów, które stać na przekupstwa, zwłaszcza te legalne. Oni przecież dla własnego bezpieczeństwa są w stanie opanować czwartą władzę, czyli media, gremia opiniotwórcze, naukowców, a także (choć pośrednio) trzecią władzę, czyli elity wymiaru sprawiedliwości. Dzięki lobbingowi są zdolni kształtować proces legislacyjny i zdusić w zarodku każdą rządową inicjatywę, która zagrażałaby interesom bogatej mniejszości.
Członek demokratycznie wyłonionego rządu jest z reguły dość śmiesznym petentem, gdy antyszambruje w „wielkich koncernach” i zabiega o ich przychylność. Szczególnie, gdy jest to firma z państwa będącego protektorem „wolnego świata”. Przecież dobrze wie, że niczym nie różni się od muchy, tej którą można, podobnie jak ministra, zabić gazetą. Bo czwarta władza często albo służy władzy – pierwszej lub drugiej, albo ma innych, bogatych protektorów.

Przypomnę mało znane wydarzenie z początków zeszłego wieku, obrazujące (jakoby) siłę wolnej prasy. Bohaterem tej opowieści jest dziennikarz Maximilian Harden, który skompromitował bezpośrednio najbliższe otoczenie Wilhelma II, a pośrednio również samego cesarza, bo ujawnił homoseksualizm tych ludzi. Była to zupełnie inna epoka.
W II Rzeszy, podobnie jak w innych państwach Zachodu, homoseksualizm był przestępstwem. Skandal ten doprowadził do politycznego upadku i kompromitacji „Phila” zu Eulenburga, będącego osobą szczególnie bliską Wilhelmowi oraz liderem zapomnianej już Grupy z Liebenbergu, czyli klanu homoseksualistów faktycznie rządzących w tym państwie.

Z perspektywy dzisiejszej, również zachodniej poprawności, sukces Hardena spotkałby się z powszechnym potępieniem opiniotwórczych mediów i „społeczności międzynarodowej”, bo przecież nikt nie może podnieść ręki na środowisko LGBT. Wtedy było inaczej. Cesarz musiał się pożegnać ze swoimi bliskimi współpracownikami, którzy pod wpływem prasy utracili stanowiska. Wilhelm przeżył wtedy chyba najgłębsze załamanie nerwowe, z którego już nigdy nie zdołał w pełni wyjść.

Przypomnę, że wydarzenia te zapoczątkowały faktyczny upadek tego władcy, ustępliwość w stosunku do otoczenia, a przede wszystkim rządy jeszcze głupszych polityków i generałów. Ich wybory doprowadziły w ciągu następnych kilku lat do wywołania przegranej w ciągu czterech lat wojny i definitywnego zakończenia historii monarchicznych Niemiec. A wszystko z powodu nikomu nieznanego dziennikarza, nomen omen będącego przechrzczonym Żydem. On udowodnił siłę wolnych mediów.

Dziś wiemy, że było zupełnie inaczej. Był on narzędziem jednego z bliskich współpracowników (w randze ministra) Wilhelma II – Friedricha von Holsteina, który tracił wpływy na rzecz nowego cesarskiego faworyta – owego „Phila”. To była zemsta odtrąconego kochanka, bo ów Holstein, podobnie jak większość najbliższego otoczenia cesarza, również był homoseksualistą. Są to fakty już zbadane i opisane.

o co było to wspomnienie? Aby zobrazować tezę, że gdy czwarta władza sięga po realną władzę, to bardzo często działa w interesie żrących się elit lub innych „pretendentów do tronu”. Bardzo często są nimi oligarchowie czy też koncerny, które za pomocą mediów eliminują nieposłusznych polityków, konkurentów ekonomicznych czy nawet całe partie polityczne.

I wszystko jest pozornie w jak najlepszym porządku, bo zmiana demokratycznie wybranej władzy następuje w wyniku presji „wolnych mediów”, mieści się więc to w paradygmacie „liberalnej demokracji”. Tu słabość demokratycznej legitymacji władzy ujawnia się w pełnej krasie. W państwie, w którym większość mediów jest w rękach obcego kapitału, demokratycznie wyłoniony rząd jest na straconej pozycji, a lata 2015–2017 są tego dobrym przykładem.
Ja też nie raz byłem zaszczycony nagonką medialną organizowaną przez międzynarodowy biznes podatkowy (chyba widziały we mnie konkurenta, bo odrzuciłem ich oferty) lub przez beneficjentów patologii legislacyjnych w obecnym podatku od towarów i usług. Jedni i drudzy mają pieniądze, pozwalające zupełnie legalnie przekonać czwartą władzę.

Byliśmy, jesteśmy i być może w dalszym ciągu będziemy „liberalną demokracją”, w której wolne media mogą przekreślić demokratyczną legitymację pierwszej i drugiej władzy. Nie bez powodu rozpoczęli przed stu laty swoją drogę do władzy dzięki milionom ówczesnych marek, które otrzymali z Berlina na wydawanie gazety nazwanej (cóż za szyderstwo) „Prawdą”.

Czy są jakieś wnioski z tych rozważań? Chyba tylko jeden: demokratyczna legitymacja władzy jest najważniejsza i nie powinna się uginać pod presją realnie silniejszej, ale nie zawsze wiarygodnej czwartej władzy, a nawet trzeciej. To tak pro memoria dla współczesnych obrońców liberalnej demokracji.
Witold Modzelewski