Dzieje polskiej emigracji w okresie II wojny światowej znane są dość pobieżnie. W okresie PRL-u obowiązywał jednostronny obraz reakcyjnego rządu londyńskiego liczącego na konflikt Zachodu z ZSRR i powrót generała Władysława Andersa na białym koniu do Polski, która odzyska nie tylko swoje przedwojenne granice, ale i ustrój.
Wielu działaczy emigracyjnych przeczuwało jednak scenariusz powojennych dziejów naszej ojczyzny, zwłaszcza po sukcesach Armii Czerwonej pod Stalingradem i Kurskiem. Tyle, że nikt w 1943 roku nie miał wiedzy na temat ustaleń konferencji w Teheranie, na której Józef Stalin (1878-1953), Winston Churchill (1874-1965) i prezydent USA Franklin Delano Roosvelt (1882-1945) wstępnie porozumieli się co do przyszłego kształtu Europy. Niewielu działaczy Polski Podziemnej, może za wyjątkiem struktur związanych z Delegaturą Rządu na Kraj, miała świadomość ogromnych podziałów w łonie emigracyjnych działaczy różnych opcji politycznych, które w praktyce wykluczały wypracowanie wspólnej koncepcji walki o powojenną Rzeczpospolitą.
Wyniki negocjacji teherańskich zostały ujawnione dopiero w 1944 roku i stały się bezpośrednim powodem dymisji Stanisława Mikołajczyka (1901-1966), którego na stanowisku premiera zastąpił Tomasz Arciszewski (1877-1955). To jednak w niczym nie zmieniło rozbicia emigracji na koterie związane z partiami politycznymi, a nawet elit artystycznych.
Niedoszły prezydent
Zgodnie z konstytucją kwietniową z 1935 roku, prezydent Ignacy Mościcki (1867-1946) mógł wyznaczyć swego następcę. Sam został najpierw internowany w Rumunii, po czym władze tego kraju pozwoliły mu udać się do Szwajcarii, w czym niewątpliwie pomógł mu paszport tego kraju, który posiadał przez cały okres dwudziestolecia.
Jako zadeklarowany piłsudczyk desygnował na ten urząd ambasadora polskiego w Rzymie gen. Bolesława Wieniawę- Długoszowskiego (1881-1942), cieszącego się niechlubną sławą hulaki, który przed objęciem stanowiska w dyplomacji najchętniej spędzał czas w warszawskiej restauracji „Ziemiańska” przy stoliku skamandrytów.
Nie była to jednak cała prawda o generale. Ten zapalony kawalerzysta i lekarz okulista z wykształcenia znał, oprócz greki i łaciny, sześć języków nowożytnych, w tym francuski i włoski i miał pełne przygotowanie do pełnienia rozmaitych funkcji politycznych. Doskonale znał ministra spraw zagranicznych Włoch Galeazzo Ciano (1903-1944) i położył ogromne zasługi dla Polaków usiłujących przedostać się do Francji, do tworzącej się polskiej armii. Dzięki jego prośbom Włosi przymykali oko na całe rzesze polskich uciekinierów, którymi w znakomitej mierze byli zdemobilizowani żołnierze kampanii wrześniowej. Ponadto Włosi nie od razu wypowiedzieli nam wojnę i Wieniawa- Długoszowski przebywał w Rzymie do 1940 roku.
Przeciwko jego kandydaturze zaprotestowali jednak Anglicy i Francuzi, a także antysanacyjna grupa działaczy skupiona wokół gen. Władysława Sikorskiego (1881-1943), który szczerze nienawidził piłsudczyków od czasu przewrotu majowego w 1926 roku. Nie zapomniano mu, że piastując dowództwo VI Okręgu Korpusu Lwów wsparł wojska rządowe i w 1928 roku pożegnał się z wszystkimi stanowiskami w armii pozostając „do dyspozycji ministra spraw wojskowych”. Co więcej, w 1939 roku nie otrzymał żadnego przydziału wojskowego.
Prezydentem na uchodźstwie został zatem Władysław Raczkiewicz (1885-1947), bliski przyjaciel Mościckiego (należał do tzw. grupy zamkowej), wprawdzie również działacz sanacyjny (czterokrotny minister spraw wewnętrznych i wojewoda wileński w latach 30.), ale znacznie bardziej elastyczny od Wieniawy. Ponieważ premierem, Wodzem Naczelnym i Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych został Władysław Sikorski, Raczkiewicz został zmuszony do podpisania tzw. umowy paryskiej, na mocy której zrzekł się wielu swoich prerogatyw, które znacznie osłabiły jego pozycję i w rezultacie stał się polityczną marionetką.
Weryfikacja
Sikorski nie widział w szeregach tworzących się polskich jednostek wojskowych miejsca dla wielu byłych sanacyjnych oficerów. Z jego inicjatywy powołano do życia w Angers, w którym mieściła się siedziba rządu, specjalną komisję do zbadania „ostatnich zdarzeń w Polsce i ustalenia ich przyczyn”. Początkowo na jej czele stanął gen. Józef Haller (1873-1960), ale wkrótce powstała nowa komisja, której przewodniczył bardzo operatywny ludowiec Stanisław Kot (1885-1975). Rozpoczęła się iście inkwizytorska robota, której celem było zbadanie nie tylko przyczyn katastrofy wrześniowej, ale również ustalenie osobistej odpowiedzialności liderów sanacji i wytoczenie im procesu.
Szczególną zajadłością w tropieniu „sprawców klęski wrześniowej” i w ogóle wszelkiej maści nieprawomyślnych oficerów wykazał się Jan Stańczyk (1886-1953) z PPS, który postulował postawienie przez sądem wojskowym marszałka Edwarda Rydza- Śmigłego (1886-1941), a dla byłego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka (1894-1944) i premiera Felicjana Sławoja- Składkowskiego (1885-1962) Trybunał Stanu.
Temu ostatniemu zarzucał nawet konszachty z wywiadem niemieckim oraz… zbudowanie obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej, chociaż ten powstał trzy lata przed objęciem przez niego funkcji prezesa rady ministrów, a jego inicjatorem był ówczesny premier Leon Kozłowski (1892-1944). Zresztą dekret o powstaniu tego miejsca odosobnienia i tak podpisał prezydent Mościcki. A że stosowano w nim tortury, to już zupełnie inna sprawa.
Pomysłodawca obozu okazał się nader nietuzinkową postacią. Po klęsce wrześniowej przeszedł piekło radzieckich więzień w Butyrkach, na Łubiance i w Lefortowie, ale udało mu się wydostać z ZSRR po podpisaniu układu Sikorski- Majski w lipcu 1941 roku.
Był profesorem archeologii i premierem w latach 1934-35. Nie wiadomo co skłoniło go do dezercji i przejścia na stronę niemiecką, gdyż jako naukowiec dowodził obecności Słowian we wschodnich landach na długo przed zajęciem tych ziem przez ludy germańskie. W 1942 roku wszczęte zostało wobec niego śledztwo i sąd podziemny skazał go zaocznie na karę śmierci za (rzekomą) dezercję. Tyle, że profesor przebywał już w Niemczech, gdzie prowadził badania, choć pod czujnym okiem Gestapo. W 1944 roku zginął podczas jednego z nalotów alianckich na Berlin.
Bereza Kartuska była tylko jednym z punktów zapalnych oskarżeń byłych oficerów. Komisja Kota oskarżała ich o sprzeniewierzanie ogromnych sum pieniędzy, jak w przypadku ministra Becka o 8 milionów złotych, którymi miał jakoby zasilać polskie podziemie, które nie podporządkowało się rządowi londyńskiemu.
W działaniach „komisji weryfikacyjnej” bardzo pomocny okazał się przedwojenny pułkownik awansowany do stopnia generała Izydor Modelski (1889-1962), przed wojną dowódca trzytysięcznej załogi w warszawskiej cytadeli. W 1926 roku jego oddział mógł przechylić szalę zwycięstwa na stronę rządową, ale brak zdecydowania sprawił, że jego podwładni zamknęli go w toalecie i w rezultacie wsparli Piłsudskiego. Za to zesłano go na stanowisko szefa Powiatowej Komendy Uzupełnień w Łunińcu, a w 1928 przeniesiono w stan spoczynku. Podobnie jak Sikorski mocno sfrustrowany, w rządzie w Angers, a następnie w Londynie pełnił funkcję II zastępcy ministra spraw wojskowych, a faktycznie odpowiadał za politykę kadrową ministerstwa. Podległo mu m.in. Biuro Rejestracyjne, weryfikujące wszystkich wojskowych przybywających do Francji i choć na jego czele stał płk Fryderyk Mally (1893-1984), to o wszystkim decydował jego wszechwładny szef.
Weryfikacja objęła wiele tysięcy wojskowych, choć w okresie późniejszym Sikorski złagodził swoje postępowanie, gdyż polskie jednostki wojskowe na skutek strat wymagały uzupełnienia.
Niechlubne obozy
Trudno znaleźć w podręcznikach historii choćby najmniejszą wzmiankę o obozach karnych Polskich Sił Zbrojnych, często porównywanych do obozów koncentracyjnych, a przynajmniej do cieszącej się złą sławą Berezy Kartuskiej.
Pierwsze więzienie, do którego kierowano ludzi związanych z sanacyjnym reżimem, eufemicznie nazwane Obozem Zbornym Rezerwy Oficerów, powstało w Cerizay we Francji. Jednak jego „pensjonariuszami” nie byli prominentni działacze sanacyjni internowani w Rumunii, czy skrzętnie omijający Angers, a ludzie drugiego i trzeciego szeregu, jak gen. Stanisław Rouppert (1887-1945), lekarz Piłsudkiego i prezes CWKS Legia, gen. Stanisław Kwaśniewski (1886-1956), prezes Ligi Morskiej i Kolonialnej czy por. Ludwik Łubieński (1912-1996), szef kancelarii ministra Becka. W sumie „gośćmi” było 69 oficerów.
Zdarzało się jednak, że trafiali do tego miejsca prawdziwi szubrawcy jak gen. Stefan Dąb- Biernacki (1890-1959), wsławiony przed wojną pacyfikacją wileńskich dziennikarzy i dwukrotny dezerter w kampanii wrześniowej. Tylko cudem uniknął sądu polowego. W Cerizay panowała jednak w rzeczywistości duża swoboda i oficerowie zajmowali prywatne kwatery i otrzymywali nawet niewielkie uposażenia.
Gorzej rzecz wyglądała po przeprowadzce do Wielkiej Brytanii. Oba obozy zostały zlokalizowane na wyspie Bute (zwanej także Wyspą Węży), nieopodal zachodnich wybrzeży Szkocji, gdzie panował surowy klimat, a warunki bytowe niemal spartańskie.
Pierwszy znajdował się w Rothesay i jego komendantem był gen. Bolesław Jatelnicki- Jacyna (1890-1972), drugi zaś w Tighnabruaich dowodzony przez pułkownika Władysława Spałka (1887-1977).
Na ile pogłoski o maltretowaniu więźniów były prawdziwe, trudno powiedzieć. Faktem jest, że ich korespondencja była cenzurowana, a bez specjalnej przepustki nie mogli opuszczać wyspy. Co więcej, władze emigracyjne przedstawiały osadzonych jako malwersantów, pijaków i wszelkiej maści dewiantów seksualnych, co miało zniechęcić miejscową ludność do utrzymywania z nimi kontaktów. Ten propagandowy zamiar nie do końca jednak się powiódł.
Najgorszym miejscem odosobnienia był jednak obóz dyscyplinarny w Shinafoot (na północ od Glasgow), w którym baraki otoczone były drutem kolczastym. Rządził w nim alkoholik i sadysta kapitan Korkiewicz osobiście maltretujący więźniów - nawet skutych czy nieprzytomnych. Tu dochodziło nawet do zabójstw jak w przypadku zastrzelenia szeregowca Edwarda Jakubowskiego przez wartownika, którego ten ponoć obraził. Ale ani on, ani jego szef, który stanął przed sądem w 1942 roku nie ponieśli z tego tytułu żadnych konsekwencji.
Obozy Sikorskiego straciły rację bytu mniej więcej w 1942 roku. Armia polska potrzebowała żołnierzy, a po śmierci ich pomysłodawcy 4 lipca 1943 roku nowe kierownictwo z premierem Stanisławem Mikołajczykiem i Naczelnym Wodzem Kazimierzem Sosnkowskim (1885-1969) nie widziało potrzeby kontynuowania niechlubnej tradycji.
Tarcia w łonie polityków trwały ciągle. Zapewne największą tragedią było powstanie warszawskie wywołane wbrew woli Naczelnego Wodza gen. Sosnkowskiego, a wskutek nadmiernych ambicji Komendanta Głównego AK gen. Tadeusza Bora- Komorowskiego (1895-1966) oraz szefa wywiadu AK Grzegorza Pełczyńskiego (1892-1985) i zastępcy Bora gen. Leopolda Okulickiego (1898-1946). Ten temat jest dość dobrze znany, choć interpretacje wybuchu powstania znacznie się różnią.
Podziały u skamandrytów
Dramatyczne podziały nie ominęły również twórców, czego jaskrawym przykładem może być rozpad skamandrytów, poetyckiego ugrupowania, które słynęło ze współpracy i wzajemnej zażyłości, publicznie okazywanej wieczorami w „Ziemiańskiej”, gdzie panowie na półpiętrze mieli swój stolik.
Poza Jarosławem Iwaszkiewiczem (1894-1980), który pozostał w okupowanej Polsce w swoim majątku w Stawiskach, pozostałym czterem: Julianowi Tuwimowi (1894-1953), Kazimierzowi Wierzyńskiemu (1894-1969), Antoniemu Słonimskiemu (1895-1976) i Janowi Lechoniowi (1899-1956) udało się opuścić kraj. Dołączył do nich również Mieczysław Grydzewski (1894-1970) osoba arcyważna, gdyż przed wojną jako wydawca „Wiadomości Literackich” w znacznej mierze przyczynił się do ich sukcesu.
Początkowo znaleźli się w Brazylii dzięki Tuwimowi, który w Lizbonie wystarał się o wizy tego kraju u nadzwyczajnego ambasadora, którym był znany brazylijski poeta Olegário Mariano. Potem los rzucił Lechonia, Wierzyńskiego i Tuwima do USA, a Grydzewskiego i Słonimskiego do Wielkiej Brytanii. Pierwszy rozdźwięk nastąpił wśród „amerykańskiej trójki”. Lechoń i Wierzyński uważali Stalina za jednego z dwóch grabarzy Polski, ale dopuszczali możliwość taktycznego sojuszu z Rosjanami w zamian za gwarancję zachowania przedwojennych granic i suwerenności ustrojowej.
Tuwim z kolei wydawał się zafascynowany radzieckim modelem władzy, co było paradoksem zważywszy, że przed wojną radził sobie ze wszystkich skamandrytów najlepiej finansowo i jego apanaże dochodziły do sumy 4 000 złotych, co przy niezłej urzędniczej pensji rzędu 150- 200 złotych było prawdziwym majątkiem. Można tylko domniemywać, że jego naiwna wiara wynikała z kompletnej niewiedzy na temat „ustroju powszechnej sprawiedliwości”. W Londynie do podobnego sporu doszło pomiędzy Grydzewskim i Słonimskim, który również przejawiał skłonność do lewicowych poglądów.
Do Polski Ludowej powrócili Tuwim i Słonimski. Pierwszy stał się uznanym poetą i jak na owe czasy pławił się w luksusie, zajmując willę w Aninie przy ul. Zorzy 17 (później zamieszkał w niej i zginął były premier Piotr Jaroszewicz), a także posiadał mieszkanie przy Nowym Świecie. Słonimski również otrzymał od władz mieszkanie i początkowo kierował sekcją literatury międzynarodowej w UNESCO, a następnie został dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Londynie podporządkowanego nowej władzy.
Konsekwencją decyzji obu panów było całkowite zerwanie z nimi kontaktów przez Grydzewskiego i literatów pozostających na obczyźnie. Nawet jego późniejsza zmiana poglądów i życzliwość dla opozycji nie poprawiła za bardzo jego notowań na Zachodzie.
Największą karierę w PRL zrobił Jarosław Iwaszkiewicz, który przez ponad 20 lat był prezesem Związku Literatów Polskich, a władze radzieckie uhonorowały go Międzynarodową Leninowską Nagrodą Pokoju.
Lechoń i Wierzyński pozostawali w bliskich kontaktach przed długie lata. Pierwszy z nich założył Polski Instytut Nauki i Sztuki w Stanach Zjednoczonych i dużo udzielał się w polonijnych periodykach. Jednak tęsknota za ojczyzną i pogłębiająca się depresja stały się przyczyną jego samobójczej śmierci w 1956 roku.
Wierzyński przeprowadził się do Londynu i aż do śmierci współpracował z „Wiadomościami” Grydzewskiego, które były kontynuacją przedwojennych „Wiadomości Literackich”.
A politycy? Po śmierci Augusta Zaleskiego w 1972, następcy prezydenta Raczkiewicza spory na emigracji ucichły, ale w tym czasie już nikogo specjalnie nie interesowały.
Leszek Stundis