banner

Imperializm, ogólnoświatowa ekspansja kapitalizmu, motywowana żądzą surowców, takich jak ropa naftowa, rynki i tania siła robocza, wiązał się z zaciętą konkurencją między wielkimi mocarstwami, takimi jak Imperium Brytyjskie, carska Rosja i Rzesza Niemiecka, i w ten sposób doprowadził do Wielkiej Wojny 1914–1918, później nazwaną I wojną światową.

Pierwsza wojna światowa była wytworem XIX wieku, zdaniem niektórych historyków „długiego stulecia”, trwającego od 1789 do 1914 roku. Charakteryzowała się rewolucjami o charakterze politycznym, społecznym, a także gospodarczym, zwłaszcza rewolucją francuską i rewolucją przemysłową, a zakończyło pojawieniem się imperializmu, czyli nowego, ogólnoświatowego przejawu kapitalizmu, pierwotnie będącego zjawiskiem europejskim.
W tym eseju, (który powstał na bazie książki Jamesa Lorimera Wielka wojna klasowa 1914–1918), skupiono się na tym, jak imperializm odegrał decydującą rolę w wybuchu, przebiegu i wyniku „wielkiej wojny” z lat 1914–1918.

 

Kiedy w 1789 r. wybuchła rewolucja francuska, szlachta (lub arystokracja) stanowiła klasę rządzącą niemal w każdym kraju w Europie. Ale dzięki rewolucji francuskiej i innym rewolucjom, które po niej nastąpiły – nie tylko we Francji – w latach 1830 i 1848, haute burżuazja, czyli wyższa klasa średnia, była w stanie do połowy stulecia nie wyrzucić szlachty, ale do niej dołączyć na szczycie piramidy społeczno-politycznej. W ten sposób powstała „aktywna symbioza” dwóch klas, w istocie bardzo odmiennych. Szlachtę cechowała wielka zamożność oparta na dużej własności ziemskiej, zdecydowanie preferowała konserwatywne idee i partie polityczne oraz miała tendencję do kultywowania powiązań duchownych. Wyższa klasa średnia natomiast opowiadała się za ideologią i partiami liberalizmu, a także wolnomyślicielstwa, a nawet antyklerykalizmu, a jej bogactwo generowała działalność w handlu, przemyśle i finansach.

Obie klasy znajdowały się po przeciwnych stronach barykad podczas rewolucji 1789, 1830 i 1848 r., kiedy burżuazja była klasą rewolucyjną, a arystokracja klasą par excellence kontrrewolucyjną. Tym, co połączyło te dwie klasy posiadające w 1848 r., był ich wspólny strach przed wrogiem, który zagrażał ich bogactwu, władzy i przywilejom: biedną, niespokojną i potencjalnie rewolucyjną „podklasą” pozbawioną własności i dlatego znanej jako proletariat - „ludźmi, którzy nie posiadają nic poza swoim potomstwem”.

Wyższa klasa średnia przestała być rewolucyjna i dołączyła do szlachty po stronie kontrrewolucyjnej po rewolucjach, które wstrząsnęły Europą w 1848 roku. Wydarzenia te pokazały, że klasy niższe dążyły do doprowadzenia nie tylko do rewolucji politycznej, ale także społeczno-gospodarczej, co oznaczałoby koniec władzy i bogactwa nie tylko szlachty, ale także burżuazji.
Zatem w drugiej połowie XIX wieku, aż do wybuchu pierwszej wojny światowej, szlachta i haute burżuazja tworzyły jedną klasę wyższą, jedną „elitę”, czyli „system”. Ale podczas, gdy burżuazyjni bankierzy i przemysłowcy cieszyli się coraz większą władzą gospodarczą, władza polityczna pozostawała w większości krajów monopolem arystokratów, a już na pewno w dużych, quasi-feudalnych imperiach, takich jak Rosja. W każdym razie wszyscy członkowie elity mieli obsesję i strach przed rewolucją, ucieleśniany w coraz większym stopniu przez proletariackie partie polityczne, które wyznawały rewolucyjny socjalizm marksistowski.

Wiek XIX był także wiekiem rewolucji przemysłowej. We wszystkich krajach, w których miała miejsce ta rewolucja, gospodarka stała się znacznie bardziej produktywna. Ale to ostatecznie spowodowało, że podaż ekonomiczna przekroczyła popyt, co ujawnił w 1873 roku wybuch zupełnie nowego rodzaju kryzysu gospodarczego, kryzysu nadprodukcji.
(Wcześniejsze kryzysy gospodarcze zawsze były kryzysami za małej produkcji, kiedy podaż była niewystarczająca w stosunku do popytu, jak na przykład niesławny głód ziemniaczany w Irlandii w latach czterdziestych XIX wieku.) W krajach najbardziej rozwiniętych, to znaczy w Europie Zachodniej i Środkowej oraz w USA niezliczona liczba małych producentów przemysłowych zniknęła ze sceny gospodarczej w wyniku kryzysu gospodarczego.

Krajobraz przemysłowy został odtąd zdominowany przez stosunkowo ograniczoną grupę gigantycznych przedsiębiorstw, głównie inkorporowanych, spółek akcyjnych lub „korporacji” oraz zrzeszeń firm zwanych kartelami, a także dużych banków. Ci „duzi chłopcy” konkurowali ze sobą, ale coraz częściej zawierali także porozumienia i współpracowali, aby dzielić rzadkie surowce i rynki, ustalać ceny i znajdować inne sposoby na maksymalne ograniczenie niekorzystnych skutków konkurencji na teoretycznie „ wolnym” rynku – oraz w celu obrony i agresywnego promowania swoich wspólnych interesów przeciwko zagranicznym konkurentom i, oczywiście, przeciwko pracownikom.

W tym systemie ważną rolę odegrały duże banki. Udzielały kredytu wymaganego przez produkcję przemysłową na dużą skalę, a jednocześnie rozglądały się po całym świecie za możliwością inwestowania nadwyżek kapitału powstałego z megazysków osiąganych przez korporacje. W ten sposób wielkie banki stały się partnerami, a nawet właścicielami, a przynajmniej głównymi akcjonariuszami korporacji. Koncentracja, gigantyzm, oligopole, a nawet monopole charakteryzowały ten nowy etap rozwoju kapitalizmu. Niektórzy autorzy marksistowscy nazywają to zjawisko „kapitalizmem monopolistycznym”.

Burżuazja przemysłowa i finansowa była dotychczas bardzo przywiązana do liberalnego, leseferystycznego myślenia Adama Smitha, które przypisywało państwu jedynie minimalną rolę w życiu gospodarczym, a mianowicie rolę „nocnej straży”. Ale teraz rola państwa stawała się coraz ważniejsza, na przykład jako nabywcy towarów przemysłowych, takich jak broń palna i inna nowoczesna broń, dostarczanych przez gigantyczne firmy i finansowanych przez największe banki. Elita przemysłowo-finansowa liczyła także na interwencję państwa w celu ochrony korporacji przed zagraniczną konkurencją w drodze ceł na import gotowych produktów, choć naruszało to klasycznie liberalny dogmat wolnego rynku i wolnej konkurencji. (To jedna z ironii historii, że Stany Zjednoczone, dziś najbardziej zagorzały apostoł wolnego handlu na świecie, były wówczas skrajnie protekcjonistyczne.)

W ten sposób wyłoniły się „narodowe systemy gospodarcze”, czyli „gospodarki narodowe”, które zaczęły zaciekle konkurować ze sobą. Interwencja państwa – określana przez ekonomistów mianem „dyrygizmu” lub „etatyzmu” – była obecnie faworyzowana również dlatego, że tylko silne państwo było w stanie pozyskać zagraniczne terytoria przydatne, a nawet niezbędne dla przemysłowców i bankierów jako rynki zbytu dla ich gotowych produktów lub kapitału inwestycyjnego oraz jako źródła surowców i taniej siły roboczej. Te dezyderaty nie były zwykle dostępne na rynku krajowym, a przynajmniej nie w wystarczających ilościach czy po wystarczająco niskich cenach. Uprzywilejowywały one przemysłowców i bankierów danego kraju w stosunku do zagranicznych konkurentów i pomagały maksymalizować rentowność.

Tego rodzaju terytorialne nabytki, jakie można było osiągnąć jedynie pod auspicjami silnego i interwencjonistycznego państwa, odpowiadały także szlachcie, partnerce burżuazji przemysłowo-finansowej w elicie rządzącej, a w wielu, jeśli nie w większości krajów, klasie mającej niemal monopol na władzę polityczną. Arystokraci byli tradycyjnie dużymi właścicielami ziemskimi, więc naturalne jest, że opowiadali się za nabytkami terytorialnymi; im większy obszar kontrolowany, tym lepiej.
Co więcej, w rodzinach szlacheckich najstarszy syn tradycyjnie dziedziczył nie tylko tytuł, ale cały majątek rodziny. Nowo nabyte terytorium za granicą lub – w przypadku Niemiec i monarchii naddunajskiej – w Europie Wschodniej mogłoby funkcjonować jako „kraina nieograniczonych możliwości”, gdzie młodsi synowie mogliby nabywać własne dobra i panować nad tubylcami, którzy mieli służyć jako słabo opłacani chłopi lub służba domowa, tak jak rekonkwista na Półwyspie Iberyjskim zapewniła „zamki w Hiszpanii” młodszym arystokratom w średniowieczu, złotym wieku szlachty.

Odważni potomkowie rodzin szlacheckich mogli także rozpocząć prestiżowe kariery jako oficerowie podbijający armie kolonialne lub wyżsi urzędnicy w administracji terytoriami kolonialnymi. (Najwyższe funkcje w koloniach, na przykład wicekróla Indii Brytyjskich czy generalnego gubernatora Kanady, rzeczywiście były zarezerwowane prawie wyłącznie dla członków rodzin arystokratycznych).

Wreszcie szlachta zaczęła dużo inwestować w działalność kapitalistyczną, taką jak górnictwo, gałąź przemysłu zainteresowaną regionami zamorskimi bogatymi w minerały. W ten sposób brytyjskie i holenderskie rodziny królewskie nabyły ogromne portfele udziałów w firmach poszukujących ropy na całym świecie, takich jak Shell, więc one również miały duże szanse zyskać na ekspansji terytorialnej.
Podobnie jak jej partner z wyższej klasy średniej w elicie, szlachta mogła spodziewać się korzyści z ekspansji terytorialnej także w jeszcze inny sposób; taka ekspansja okazała się przydatna jako środek do egzorcyzmowania widma rewolucji, a mianowicie poprzez dokooptowanie potencjalnie kłopotliwych członków niższych klas i zintegrowanie ich z ustalonym porządkiem. Jak to osiągnięto?

Po pierwsze, ale nie najważniejsze, znaczną liczbę proletariuszy można było zatrudnić na ziemiach skolonizowanych jako żołnierzy, pracowników i brygadzistów na plantacjach i w kopalniach (gdzie tubylcy służyli jako niewolnicy), niższych rangą biurokratów w administracji kolonialnej, a nawet misjonarzy. Mogli tam nie tylko cieszyć się wyższym standardem życia niż w swoim kraju, ale także pewnym prestiżem społecznym, gdyż mogli w nim panować i czuć się lepsi od kolorowych tubylców. Tym samym częściej identyfikowali się z państwem, które umożliwiło tę formę wspinaczki społecznej i włączali się w ustalony porządek.
Po drugie, w samych krajach macierzystych podobna socjalizacja jeszcze większej części klas niższych wynikała z przejęcia kolonii. Bezlitosna „supereksploatacja” możliwa w koloniach, których mieszkańcy byli okradani ze złota, ziemi i innych bogactw i zmuszani do niewolniczej pracy praktycznie za darmo, przyniosła „super zyski”.

W kraju macierzystym pracodawcy mogliby zatem zaoferować swoim pracownikom nieco wyższe płace i lepsze warunki pracy, a państwo mogłoby zacząć świadczyć skromne usługi socjalne. W ten sposób przynajmniej dla części proletariuszy w ojczystych krajach polepszyła się sytuacja kosztem uciskanych i wyzyskiwanych mieszkańców kolonii. Innymi słowy, nędza została wyeksportowana z Europy do kolonii, do nieszczęśliwych krain, które później będą wspólnie znane jako „Trzeci Świat”. (W USA dobrobyt i wolność białej populacji były w podobny sposób możliwe dzięki wyzyskowi i uciskowi Afroamerykanów i „Hindusów”).

W każdym razie w tych warunkach większość europejskich socjalistów (lub socjaldemokratów) w coraz większym stopniu rozwinęło ciepłe uczucia do „ojczyzny”, która ich lepiej traktowała, więc stopniowo porzucili swój tradycyjny marksistowski internacjonalizm i stali się raczej nacjonalistyczni; dyskretnie oni – i ich partie socjalistyczne (czy socjaldemokratyczne) – także przestali wierzyć w nieuchronność i konieczność rewolucji i migrowali od rewolucyjnego socjalizmu Marksa do socjalistycznego „reformizmu”. To wyjaśnia, dlaczego w 1914 r. większość partii socjalistycznych nie sprzeciwiała się wojnie, lecz zebrała się pod sztandarem, aby bronić ojczyzny, która prawdopodobnie była dla nich tak dobra.

Po trzecie, ekspansja terytorialna oferowała także korzyść bardzo docenianą przez wielu członków elity, którzy popierali modną wówczas ideologię maltuzjanizmu, obwiniającą przeludnienie za wielkie problemy społeczne, które nękały wszystkie kraje uprzemysłowione. Umożliwiło to wyrzucenie niespokojnej i potencjalnie rewolucyjnej nadwyżki demograficznej do odległych krajów, takich jak np. Australia, gdzie można było nabyć ziemię i założyć gospodarstwo rolne wypędzając, a nawet eksterminując tubylców.

Projekty przejęć terytorialnych, podejmowane pod auspicjami silnego, a nawet agresywnego państwa, cieszyły się wówczas poparciem zarówno arystokratycznych, jak i burżuazyjnych odłamów elity. I zyskały znaczne poparcie społeczne, ponieważ odwoływały się do romantycznej wyobraźni i, co ważniejsze, dlatego, że nawet niektórzy proletariusze mogli poczęstować się okruchami, które spadły ze stołu.

Druga połowa, a zwłaszcza ostatnia ćwierć XIX wieku, była zatem świadkiem ogólnoświatowej ekspansji terytorialnej europejskich i dwóch pozaeuropejskich potęg przemysłowych, Stanów Zjednoczonych i Japonii. Jednak podbój terytoriów, gdzie można było znaleźć pożądane rzeczy w postaci cennych surowców i gdzie istniało mnóstwo możliwości inwestycyjnych, rzadko był możliwy „po sąsiedzku”. Wielkim wyjątkiem od tej ogólnej zasady były Stany Zjednoczone, które zagarnęły rozległe tereny łowieckie rdzennych Amerykanów, rozciągające się aż do wybrzeży Oceanu Spokojnego i ograbiły sąsiedni Meksyk z ogromnej części jego terytorium.

Generalnie jednak bardziej realistyczne było marzenie o zdobyczach terytorialnych w odległych krainach, przede wszystkim na „ciemnym kontynencie”, który miał stać się obiektem słynnego „wyścigu o Afrykę”. Wielka Brytania i Francja zdobyły rozległe terytoria, głównie w Afryce, ale także w Azji. USA rozszerzyły się nie tylko na własny kontynent, ale okradły Hiszpanię poprzez „wspaniałą małą wojnę” z posiadłości kolonialnych, takich jak Filipiny, a Japonii udało się przekształcić Koreę w państwo zależne. Niemcy natomiast nie wypadły najlepiej, głównie dlatego, że zbyt długo skupiały się na utworzeniu zjednoczonego państwa; jako spóźniony uczestnik wyścigu o kolonie, musiałyzadowolić się stosunkowo nielicznymi i z pewnością mniej pożądanymi dobrami, takimi jak „niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia”, obecnie Namibia.

W każdym razie przemysłowi giganci Europy, a także USA i Japonia, bez wyjątku państwa zorganizowane według zasad kapitalistycznych, przekształciły się wówczas w „kraje-matki” lub „metropole” rozległych imperiów. Temu nowemu przejawowi kapitalizmu, pierwotnie zjawiska czysto europejskiego, które odtąd rozprzestrzeniło się na cały świat, w 1902 roku brytyjski ekonomista John A. Hobson nadał nazwę: „imperializm”. W 1916 roku Lenin miał przedstawić marksistowski pogląd na imperializm w słynnej broszurze Imperializm, najwyższy stopień kapitalizmu.

Imperializm generował coraz więcej napięć i konfliktów pomiędzy wielkimi mocarstwami, które rywalizowały o przejęcie kontroli nad jak największą liczbą terytoriów ważnych gospodarczo. W tamtym czasie darwinizm społeczny był bardzo wpływową ideologią naukową i głosił, że konkurencja jest podstawową zasadą wszelkich form życia. W walce o przetrwanie nie tylko jednostki, ale i państwa musiały ze sobą bezlitośnie konkurować. Najsilniejszy zatriumfował i dzięki temu stali się jeszcze silniejsi; z drugiej strony, słabi byli przegranymi i zostali pozostawieni w tyle w wyścigu o przetrwanie i skazani na zagładę.

Aby móc konkurować z innymi państwami, państwo musiało być silne gospodarczo, dlatego też jego „gospodarka narodowa”, czyli korporacje i banki, musiała posiadać kontrolę nad jak największym obszarem z surowcami, potencjałem na eksport towarów i kapitału inwestycyjnego itp. W ten sposób wygenerowano bezlitosną, ogólnoświatową walkę o kolonie, nawet o ziemie, których tak naprawdę nie potrzebowaliśmy, ale nie chcieliśmy, aby wpadły w ręce konkurencji. Biorąc to wszystko pod uwagę, brytyjski historyk Eric Hobsbawm doszedł do wniosku, że tendencja kapitalizmu do ekspansji imperialistycznej nieuchronnie pchała świat w stronę konfliktu i wojny.

Jednakże pomimo napięć i kryzysów, w tym konfliktu o nieruchomości w Afryce Wschodniej, który w 1898 r. doprowadził Wielką Brytanię i Francję na skraj wojny, kryzysu w Faszodzie, europejskim mocarstwom imperialistycznym udało się zdobyć rozległe terytoria bez prowadzenia między sobą wielkiej wojny . Na przełomie wieków wydawało się, że cały świat jest podzielony.

Zdaniem historyczki Margaret MacMillan oznacza to, że mocarstwa imperialistyczne nie miały już powodów do kłótni i dochodzi do wniosku, że przy omawianiu przyczyn I wojny światowej nie można wskazywać oskarżycielskim palcem na imperializm. Można na to odpowiedzieć – jak zrobiła to francuska historyczka Annie Lacroix-Riz – że pozostało co najmniej jedno „głodne” mocarstwo imperialistyczne, które czuło się pokrzywdzone w porównaniu z „zadowolonymi” mocarstwami jak Wielka Brytania i nie było gotowe pogodzić się ze status quo, agresywnie dążąc do redystrybucji istniejących posiadłości kolonialnych; było skłonne do prowadzenia wojny, aby osiągnąć swoje cele.

Tą „głodną” potęgą były Niemcy, które z opóźnieniem rozwinęły apetyt imperialistyczny, a mianowicie po tym, jak Wilhelm II został cesarzem w 1888 r. i natychmiast zażądał dla Rzeszy „miejsca pod słońcem” międzynarodowego imperializmu. Innymi słowy - redystrybucji własności kolonialnych posiadłości, które zapewniłyby Niemcom większy w nich udział.
Lacroix-Riz podkreśla, że dobra kolonialne mogły zostać rozdzielone, ale można je było poddać redystrybucji. O tym, że redystrybucja posiadłości kolonialnych była możliwa, ale też mało prawdopodobna, aby została osiągnięta w sposób pokojowy, pokazał przypadek byłych kolonii hiszpańskich, takich jak Filipiny, Kuba i Portoryko, które w wyniku wojny hiszpańsko-amerykańskiej w 1898 r. zostały przekształcone w satrapie „nieformalnego imperium” Ameryki.

Co więcej, znaczna część świata w rzeczywistości pozostawała dostępna do bezpośredniej lub pośredniej aneksji w postaci kolonii lub protektoratów, a przynajmniej do penetracji gospodarczej. Sama MacMillan przyznaje, że „poważna walka o Chiny”, na wzór wcześniejszego, ryzykownego wyścigu o terytoria w Afryce, była nadal możliwa, tym bardziej że nie tylko wielkie mocarstwa europejskie, ale także USA i Japonia wykazywały duże zainteresowanie krainą nieograniczonych możliwości, jaką wydawało się być Cesarstwo Środka.

Imperialistyczne wilki również z uwagą – i zazdrością – spoglądały na kilka innych dużych krajów, którym dotychczas udało się zachować niezależność, a mianowicie Persję i Imperium Osmańskie.
Rywalizacja między mocarstwami imperialistycznymi była i pozostaje bardzo prawdopodobna, aby prowadzić do konfliktów i wojen, nie tylko ograniczonych konfliktów, takich jak wojna hiszpańsko-amerykańska w 1899 r. i wojna rosyjsko-japońska w 1905 r., ale także ogólnego pożaru obejmującego większość, jeśli nie wszystkie mocarstwa.
Do takiego pożaru prawie doszło w 1911 r., kiedy ku wielkiemu rozczarowaniu Niemiec Francja zamieniła Maroko w protektorat. Przypadek Maroka pokazuje, że nawet rzekomo zaspokojone mocarstwa imperialistyczne, takie jak Francja, nigdy nie były naprawdę usatysfakcjonowane – tak jak niezwykle bogaci ludzie nigdy nie mieli poczucia, że mają wystarczająco dużo bogactw – lecz w dalszym ciągu szukali dalszych sposobów na wzbogacenie swojego portfela posiadłości kolonialnych, nawet jeśli miałoby to grozić wywołaniem wojny.

Rozważmy przypadek „głodnej” potęgi imperialistycznej, czyli Niemiec. Rzesza, założona w 1871 roku, nieco za późno przystąpiła do walki o kolonie. Właściwie mogła uważać się za szczęściarę, że udało jej się zdobyć garść kolonii, takich jak Namibia. Ale nie były to żadne większe nagrody, a już na pewno nie w porównaniu z Kongo, ogromnym regionem pełnym gumy i miedzi, który zagarnęła maleńka Belgia. Jeśli chodzi o dostęp do źródeł niezbędnych surowców, a także możliwości eksportu gotowych produktów i kapitału inwestycyjnego, tandem niemieckiego przemysłu i finansów znalazł się zatem w bardzo niekorzystnej sytuacji w porównaniu ze swoimi brytyjskimi i francuskimi rywalami. Kluczowe surowce trzeba było kupować po stosunkowo wysokich cenach, co oznaczało, że gotowe produkty niemieckiego przemysłu były droższe, a przez to mniej konkurencyjne na rynkach międzynarodowych.

Ta nierównowaga pomiędzy wyjątkowo wysoką produktywnością przemysłu a stosunkowo ograniczonymi rynkami wymagała rozwiązania. W oczach licznych niemieckich przemysłowców, bankierów i innych członków elity kraju jedynym realnym rozwiązaniem była wojna, która dałaby Cesarstwu Niemieckiemu to, do czego czuło się uprawnione i – ujmując to w kategoriach socjaldarwinizmu – w co wierzyło za konieczne do jego przetrwania: kolonie zamorskie i, co być może jeszcze ważniejsze, także terytoria w Europie.

W latach poprzedzających 1914 r. Rzesza Niemiecka prowadziła zatem ekspansjonistyczną i agresywną politykę zagraniczną, mającą na celu zdobycie większej liczby posiadłości i przekształcenie Niemiec w światową potęgę. Polityka ta, której figurantem był cesarz Wilhelm II, przeszła do historii pod etykietą Weltpolitik, „polityki na skalę światową”, co było jedynie eufemizmem na określenie polityki faktycznie imperialistycznej. W każdym razie Imanuel Geiss, autorytet w dziedzinie historii Niemiec przed i w czasie I wojny światowej, podkreślał, że polityka ta była jednym z czynników, „które sprawiły, że wojna była nieunikniona”.
Jeśli chodzi o posiadłości zamorskie, Berlin marzył o zagarnięciu kolonii małych państw, takich jak Belgia i Portugalia. (A w Wielkiej Brytanii frakcja w elicie, składająca się głównie z przemysłowców i bankierów powiązanych z Niemcami, w rzeczywistości była skłonna udobruchać Rzeszę, oczywiście nie jedną milą kwadratową własnego imperium, ale darem zamorskich posiadłości belgijskich lub portugalskich.)

Niemniej jednak wydawało się, że dla Niemiec istnieją możliwości przede wszystkim w samej Europie. Na przykład Ukraina, ze swoimi żyznymi polami uprawnymi, jawiła się jako doskonałe „dopełnienie terytorialne” ( Ergänzungsgebiet ) dla wysoce uprzemysłowionego serca Niemiec; jej chleb i mięso mogłyby zapewnić tanią żywność niemieckim robotnikom, co pozwoliłoby utrzymać ich płace na niskim poziomie.

Podobnie niemieccy imperialiści patrzyli na Bałkany, region, który mógł służyć jako źródło tanich produktów rolnych i rynek dla niemieckich towarów. Niemcy w ogóle byli pod wrażeniem podboju „Dzikiego Zachodu” przez Amerykę i przejęcia subkontynentu indyjskiego przez Wielką Brytanię i marzyli, aby ich kraj w podobny sposób mógł zdobyć gigantyczną kolonię, a mianowicie poprzez ekspansję na Europę Wschodnią w ramach współczesnego wydania średniowiecznego niemieckiego „nacisku” na Wschód” – Drang nach Osten.

Wschód zaopatrzyłby Rzeszę w obfite surowce, produkty rolne i tanią siłę roboczą w postaci licznych, rzekomo gorszych, ale umięśnionych tubylców; a także swego rodzaju zawór bezpieczeństwa socjalnego, ponieważ potencjalnie kłopotliwa nadwyżka demograficzna Niemiec mogłaby zostać wysłana jako „pionierzy” do odległych krain. W tych okolicznościach światło dzienne ujrzały niechlubne fantazje Hitlera na temat „przestrzeni życiowej”, które miał ujawnić w latach dwudziestych XX wieku w Mein Kampf i wprowadzić w życie podczas II wojny światowej. Pod tym względem Hitler nie był wcale anomalią, ale typowym wytworem swojego czasu i przestrzeni oraz imperializmu tamtego czasu i przestrzeni.

Europa Zachodnia, bardziej rozwinięta przemysłowo i gęściej zaludniona niż Europa Wschodnia, była atrakcyjna dla niemieckiego imperializmu jako rynek zbytu dla gotowych produktów niemieckiego przemysłu, ale także jako źródło interesujących surowców. Wpływowi przywódcy niemieckiego przemysłu stalowego nie kryli dużego zainteresowania francuskim regionem wokół miast Briey i Longwy; obszar ten – położony niedaleko granicy z Belgią i Luksemburgiem – charakteryzował się bogatymi złożami wysokiej jakości rudy żelaza. Bez tej rudy – twierdzili niektórzy rzecznicy niemieckiego przemysłu – niemiecki przemysł stalowy, przynajmniej na dłuższą metę, byłby skazany na śmierć.

Wierzono także, że niemiecka gospodarka narodowa Volkswirtschaft odniesie ogromne korzyści z aneksji Belgii wraz z jej wielkim portem morskim, Antwerpią, regionami węglowymi itp. A wraz z Belgią jej kolonia, Kongo, oczywiście również wpadnie w ręce Niemiec. To, czy przejęcie Belgii, a może nawet Holandii wiązałoby się z bezpośrednią aneksją, czy też połączeniem formalnej niezależności politycznej i zależności gospodarczej od Niemiec, było przedmiotem dyskusji ekspertów w niemieckiej elicie.

W każdym razie w taki czy inny sposób praktycznie cała Europa miała zostać zintegrowana w „wielką przestrzeń gospodarczą” pod niemiecką kontrolą, Rzesza mogła wreszcie zająć należne jej miejsce obok Wielkiej Brytanii, USA itp. w ograniczonym kręgu wielkich mocarstw imperialistycznych. (Historyk Fritz Fischer zajął się tym w swoim klasycznym badaniu celów Niemiec podczas I wojny światowej.)

Było oczywiste, że ambicje Niemiec na Wschodzie nie mogą zostać zrealizowane bez poważnego konfliktu z Rosją, a aspiracje niemieckie względem Bałkanów groziły problemami z Serbią. Kraj ten był już w konflikcie z największym i najlepszym przyjacielem Rzeszy, Austro-Węgrami, ale wspierany był przez Rosję. Rosjan także bardzo zirytowała planowana przez Niemcy penetracja Półwyspu Bałkańskiego w kierunku Stambułu, gdyż cieśniny między Morzem Czarnym a Morzem Śródziemnym znajdowały się na samym szczycie ich własnej listy dezyderatów. Petersburg prawie na pewno był skłonny przystąpić do wojny, aby odmówić Niemcom bezpośredniej lub pośredniej kontroli nad Bosforem i Dardanelami.

Niemieckie ambicje w Europie Zachodniej, a zwłaszcza w Belgii, były w sposób oczywisty sprzeczne z interesami Brytyjczyków. Przynajmniej już za czasów Napoleona Londyn nie chciał, aby w Antwerpii i na belgijskim wybrzeżu znajdowała się wielka potęga – a już na pewno nie Niemcy, które od dawna były wielką potęgą na lądzie, ale teraz, z coraz bardziej imponującą flotą, także zagrożeniem na morzu. Dzięki Antwerpii Niemcy dysponowałyby nie tylko „pistoletem wycelowanym w Anglię”, jak opisał to miasto Napoleon, ale także jednym z największych portów morskich świata. To sprawiłoby, że międzynarodowy handel Niemiec byłby znacznie mniej zależny od usług brytyjskich portów, szlaków morskich i żeglugi, głównego źródła dochodów brytyjskiego handlu.

Rzeczywiste i wyimaginowane interesy i potrzeby Niemiec jako wielkiej potęgi przemysłowej i imperialistycznej popychały zatem kraj coraz szybciej, poprzez agresywną politykę zagraniczną, w stronę wojny. Jednak możliwość wojny nie budziła większych obaw w elicie militarnego giganta, jakim Niemcy były już od dłuższego czasu. Wręcz przeciwnie, wśród przemysłowców, bankierów, generałów, polityków i innych członków establishmentu Rzeszy tylko niektóre rzadkie ptaki nie życzyły wojny; większość z nich wolała wojnę jak najszybciej, a wielu opowiadało się nawet za rozpętaniem wojny prewencyjnej. Oczywiście w elicie niemieckiej nie brakowało także członków mniej wojowniczych, jednak wśród nich dominowało fatalistyczne poczucie, że wojna jest po prostu nieunikniona.
dr Jacques R. Pauwels


Jest to pierwsza część eseju dr. Jacquesa R. Pauwelsa z Centrum Badań nad Globalizacją (CRG) pt. Pierwsza wojna światowa i imperializm. Drugą część zamieścimy w następnym numerze Spraw Nauki.

Całość tekstu dostępna pod linkiem - https://www.globalresearch.ca/first-world-war-imperialism/5857486