Wspólnotę (…) należy rozumieć
jako płaszczyznę dyskursu, a nie
empiryczny punkt odniesienia.
Chantal Mouffe
Esencjalizm aktualnej i modnej proweniencji, promowany zarówno ideowo przez postmodernistów jak i neokonserwatystów, zakłada „harmonijne pogodzenie religijności z wolnością, którego nie potrafił osiągnąć nowoczesny humanizm ograniczający zarówno religię ludzi jak i społeczeństw, jak i ich potencjał gospodarczy” (G. Corm – „Religia i polityka w XXI wieku”). System ów umożliwia człowiekowi (zdaniem zwolenników tej praktyki) skonsumowanie moralności i religii z polityką i zagadnieniami społecznymi.
Ta amerykańska wersja konglomeratu idei niezupełnie do siebie przystających (przyjęta jako powszechnie obowiązująca political correctness) razi przede wszystkim naiwnością i zwyczajnym, wańkowiczowskim, „chciejstwem”. Mimo to, została spopularyzowana i rozpowszechniona – wedle postmodernistycznego sznytu – także w Europie. Dziś ten sposób opisu świata i procesów w nim zachodzących jest uznany za jedynie prawdziwy i wyłącznie możliwy do przyjęcia. Esencjalizm (pozostający w zdecydowanej opozycji wobec fenomenalizmu, ale też materializmu, dialektyki, historycyzmu czy ewolucjonizmu) to, ogólnie rzecz biorąc, pogląd twierdzący, iż pod powierzchnią danego zjawiska ukrywa się właściwa, esencjonalna rzeczywistość. To jest teza wyraźnie idealistyczna, platońskiej proweniencji (a tym samym leżąca u źródeł każdego monoteizmu), określająca esencję jako coś niezmiennego, wiecznego, ponadmaterialnego.
Zgodnie z tą koncepcją, istnieją elementy natury (także w człowieku), które nie podlegają najszerzej pojętej ewolucji, zmianom, tym samym – postępowi i rozwojowi. Tym samym esencjalizm wpisywać się musi w kolejny konflikt (nie tylko świeckość i laicyzm kontra religianctwo i upolitycznienie wierzeń religijnych), będąc w nim stroną: nacjonalizm jako tradycja Europy narodów i państw narodowych (czy inaczej: także religijna wspólnotowość) vs humanistyczny kosmopolityzm. Ów esencjalizm ma w swym zamyśle zastąpić wspomniany już kosmopolityzm, wypływający bezpośrednio z najszerzej pojmowanego humanizmu. Stąd na czele dyskursu toczonego w tej materii stawiana jest wolność (jako pooświeceniowa, ale jedyna i naczelna wartość), jednak wypreparowana z pozostałych dwóch segmentów triady oświeceniowej: liberte – fraternite – egalite.
Wolność, równość i braterstwo
Sama wolność (liberte) bez pozostałych ogniw tej triady jest po części kulawa, ślepa i głucha. Czyli ułomna. Tak pojmowaną wolność sprowadzono współcześnie do „wolności zakupów”, albo do ciągle poszerzanej dostępności nowotworzonych, coraz bardziej wyszukanych, dóbr konsumpcyjnych (reklamowanych przez totalne media).
Braterstwo i równość celowo się pomija lub sprowadza do retorycznych i pustych sloganów. Bo triada w swym pełnym zestawie ma moc rewolucyjną, burzącą (ale i tworzącą zarazem nową jakość). Nad wszystkim zaś króluje – próbując spacyfikować idee i nadzieje wynikające z braterstwa i równości, rzucając złowieszczy cień na mentalność ludzi, ich świadomość, reakcje i postawy - „niewidzialna ręka rynku” i związana z nią wszechwładna komercjalizacja.
Równość i braterstwo to oprócz wolności te elementy, które kulturę Zachodu czynią atrakcyjną dla przedstawicieli innych cywilizacji, w których o tak rozumianej jakości życia nigdy nie było mowy, a jednostka ludzka jest traktowana od zawsze nie jako indywiduum i podmiot, czy „miara wszechrzeczy” (za Protagorasem z Abdery), ale jako jeden z elementów składowych danej wspólnoty, jako trybik organizmu zwanego społeczeństwem. To ten trend, tak dziś powszechny, „przerabia” obywatela w konsumenta, człowieka dojrzałego i świadomego – czyli właśnie wolnego – w infantylne i kapryśne dziecko goniące jedynie za zaspokojeniem kolejnych, podsuniętych przez reklamę zachcianek. I w tym to kapryśne dziecko widzi swoją wolność. Bo tak został wdrukowany w świadomość współczesnego człowieka kod dzisiejszych czasów, taki jest (i taki ma być) proponowany paradygmat XXI wieku - ery wolności. I tak też – niestety – wolność jest kojarzona. Jest to jawnym zaprzeczeniem wolności wyobrażonej i prezentowanej przez czołowych koryfeuszy Oświecenia po obu stronach Atlantyku u zarania epoki zwanej nowoczesnością.
A wolność – jak zauważył Antonio Negri – to możliwość nie tyle nie chodzenia do pracy, ale przede wszystkim oddania się wynalazczości (materialnej, bądź duchowo-ideowej) w towarzystwie innych ludzi. Wolność, bez świadomości znaczenia tego pojęcia i tego stanu, jest kolejnym humorzastym bożkiem losu uczynionym sobie przez człowieka na swe własne udręczenie, nie dla poszerzenia swojej wolności. Bożkiem spychającym człowieka w otchłanie infantylizmu, niekontrolowanych afektów i irracjonalnych zachowań.
Klęska ideałów Oświecenia?
Efektem takiego podejścia do rudymentów Oświecenia jest to, iż laickość stała się przedmiotem ataków wszelkich religiantów, a z drugiej strony - odrzucenie wszystkiego, co łączy się z XX-wiecznymi przeżytkami. Tym samym wieszczymy klęskę idei sekularyzmu i zasad laïcité. Łączy się to (zdaniem wielu komentatorów) z upadkiem muru berlińskiego i implozją ZSRR.
Bankructwo tego systemu skompromitowało – zarówno według neokonserwatystów, neoliberałów, jak i postmodernistów – wszystko, co można wiązać z epoką Oświecenia, lewicowością i postępem. Taki sposób myślenia jest też zgodny z założeniami antymetanarracyjnymi postmodernizmu. Godząc się na taką interpretację historii, podcinamy – jako spadkobiercy Oświecenia - gałąź, na jakiej siedzą klasyczni liberałowie, lewica, zwolennicy postępu i autonomii osoby ludzkiej. Lewica, milcząc lub posypując głowę popiołem, tworząc bezideowe i puste politycznie koncepcje tzw. trzeciej drogi, odcinając się od swej odwiecznej bazy – ludzi pracy najemnej oraz rewolucyjności (niosącej przecież zawsze postęp w przeciwieństwie do restauracji), popełniła w zasadzie seppuku. Politycznie i intelektualnie. Widać to dziś po jej znaczeniu zarówno w poszczególnych krajach Europy, jak i Parlamencie Europejskim. To tylko cień tego, czym była lewica dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Naruszając świat tradycyjnych od wieków wartości, Oświecenie (i wszystko co z nim się wiązało w późniejszych epokach) zburzyło sens minionego życia. Tak twierdzi m.in. lewica postmodernistyczna skupiona wokół koncepcji i kontynuująca dorobek Francoisa Fureta (dlatego moim zdaniem, należy ich uważać raczej za konserwę lub prawicę).
To, jej zdaniem, jest efektem negatywnie ocenianej tzw. świadomości rewolucyjnej panującej w Europie w XIX i XX wieku, przyporządkowanej zawsze postępowi i rozwojowi. Błąd takiego mniemania jest zasadniczy: rewolucje (i związane z nimi przemoc, agresja, dramatyczne zmiany społeczne i polityczne, a co za tym idzie – zmiany w aksjologii ocenie rzeczywistości) są efektem określonych warunków istniejących w danym społeczeństwie, generujących ową rewolucję. Agresja i przemoc (także przemoc symboliczna) są efektem ubocznym rewolucji, towarzyszącym owym przemianom, nie jej zasadniczym celem i jądrem - jak chcą różnej maści konserwatyści, tradycjonaliści, czy ogólnie rzecz biorąc – prawica, tak ujmująca postęp społeczny. Charakter każdej rewolucji powiela to, co zdarzyło się wczoraj, przedwczoraj, dawno i bardzo dawno. Dramat i tragizm Rewolucji Francuskiej tkwi w tym, że jest ona echem przede wszystkim wojen religijnych toczonych sto (i więcej) lat wcześniej w Europie. Zwłaszcza chodzi tu o wewnętrzne konflikty religijne we Francji (z ich wyjątkową brutalnością i bezwzględnością w niszczeniu Innego) oraz wojnę 30-letnią w Niemczech i Europie Środkowej. O tym religianci i konserwatyści raczą zapominać: postmoderniści czynią to z ignorancji, wspomnianego „chciejstwa”, bądź politycznej poprawności. W tym miejscu nie sposób pominąć również wielowiekowej tradycji inkwizycyjnej jako nosicielki wyjątkowej (bo uzasadnianej religijnymi kanonami) przemocy, nienawiści, perfidnej inwigilacji, wyrafinowanych tortur i symbolicznego przymusu na masową skalę. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt: otóż antynomiczne stanowiska ideowe postmodernistów i neokonserwatystów są przykładem idealistycznej i życzeniowej konwergencji tez i poglądów w tej kwestii.
Wiemy przecież, że każdy monoteizm dąży do monopolu (choćby z racji koncepcji i sposobu pojmowania Prawdy). Czyli tym samym musi być immanentnie przeciwny (by nie rzec – wrogi) wolności jednostki, demokracji, pluralizmowi poglądów czy indywidualizmowi.
Przez owe specyficzne i swoiste pojmowanie Prawdy, każdy monoteizm musi dążyć (i tak też czyni) do podporządkowania wolności indywidualnej i zbiorowej swemu religijnemu oglądowi świata. Wiązać się to musi zawsze z eliminacją Innego (za pomocą różnych, zależnych od epoki środków i metod). Antyeschatologizm, dekonstrukcja wszystkiego, opozycja wobec metanarracji, antyautorytaryzm postmodernizmu, winny wykluczać absolutnie jakąkolwiek religijność (jakaś nowa, postmodernistyczna religia to klasyczny oksymoron). Jednak, jak widać, koalicja – nieformalna, dziwna i irracjonalna – jest możliwa, choć zapewne oczekiwania i zamiary obu stron owego aliansu są diametralnie rozbieżne. Poza tym odrzucenie laickości i sekularyzmu (w imię fałszywej tezy: „kochajmy się bracia”, bo miłość wszystko zwycięży) opartych o tradycję oświeceniową musi skutkować umacnianiem się propagandy religianckiej, obskurantyzmu, dewocji i bigoterii co w efekcie sprzyjać będzie (i sprzyja) fundamentalizmowi religijnemu.
Wiara w absolut
Bo czym jest fundamentalizm? To pogląd na świat – nie tylko religijnego chowu – zakładający pewien „rodzaj wiary, która może być łatwo doprowadzona do skrajności. Jest to wiara w doskonałość, absolut, w to, że każdy problem musi być dziś rozwiązany. Zakłada on istnienie autorytetu wyposażonego w wiedzę doskonałą, nawet jeśli ta wiedza nie jest dostępna dla zwykłych śmiertelników”. (G. Soros, „Kryzys światowego kapitalizmu”).
Wiąże się to zawsze ze znaczeniem terminu - pojemnym i dlatego utylitarnie zawsze użytecznym (a takie podejście jest przeciwne postępowi i ewolucjonizmu) – autorytetu. Rządzący mainstream, mimo zapewnień o admiracji wobec takich wartości jak wolności obywatelskie, demokracja, swoboda myśli i wypowiedzi, liberalizm wobec różnych postaw i sposobów interpretacji dziejącego się wokoło nas świata, sobie przypisuje wyłącznie prawo do oceny prawdziwości, słuszności czy wiarygodności krążących w przestrzeni publicznej sądów i tez. To swego rodzaju bałwochwalstwo i sakralizacja swoich poglądów. To uznanie siebie za ostateczny autorytet.
Zdaniem Georga Sorosa, główną cechą mentalności fundamentalistycznej jest dokonywanie wyborów na zasadzie: albo – albo.
Takie przekonania leżą również u podłoża tez zwanych esencjalizmem. Zakładając modelowość, idealność rzeczywistości i jedynie takiej akceptowanej przez nas, ograniczamy się do wyborów klasyfikowanych według kanonów: dobro vs zło, światło vs ciemność, raj vs piekło. Ci interlokutorzy, którzy nie akceptują naszego poglądu na świat i procesy w nim zachodzące, nie mają racji istnienia. Tu w wiekach średnich wkraczała inkwizycja, co utrwaliło po dziś dzień obecną w kulturze Europy instytucjonalną uzasadnioną symbolicznie i religijnie zorganizowaną przemoc.
Dziś jest tym celowe przemilczenie (jak coś jest nieobecne w mainstreamowych mediach, to nie istnieje), ironia i kpina, szyderstwo, stygmat totalitaryzmu, Sodomy i Gomory, etc. Nie dialog, nie dyskusja, nie szermierka na argumenty.
Wirtualna przestrzeń i jej zasięg nie sprzyjają pogłębianiu wspólnotowości – raczej dzielimy się i utwierdzamy w swej predylekcji do klanowości, bytowania i myślenia w kategoriach plemiennych, ku swojskiej przaśności, gdyż poszczególne wspólnoty w wirtualnej przestrzeni preferują kontakty swoich ze swoimi. Inny jest banowany, hejtowany, wykluczany z przestrzeni naszego portalu społecznościowego.
Furtka dla religii W sferze geopolityki i zagadnień o globalnym i uniwersalnym charakterze wspomniana deprecjacja Oświecenia oraz jego priorytetów zawartych w przywoływanej triadzie, sprowadzanie ich ponownie (jak to miało miejsce w XIX czy XX wieku) do narcystycznego zachwytu nad „europejskością” i naszymi wartościami - ponoć jedynymi godnymi uwagi, a łączonymi z chrześcijańskiej proweniencji misyjnością - są głównymi powodami dla rozwoju z jednej strony - różnego rodzaju radykalizmów (wrogich tym ideom), a z drugiej - furtką dla religii powracających w glorii jedynych wartości, na których zbudowano współczesną kulturę Zachodu.
Tak pojęta esencja pozwoliła na to, że znów przywołane być musiały do powszechnej narracji takie pojęcia jak naród, rasa, religia, cywilizacja chrześcijańska. A wraz z nimi – mentalność krucjatowa (i wszystko co z nią się wiąże).
Tak musiało się stać, bo u podstaw wojującej cywilizacji legła religia, (gdy neguje się Oświecenie, tym samym przyznaje się znaczenie Średniowieczu).
Judeochrześcijańskie wartości Zachodu związane zawsze były z misją „na zewnątrz”. Odwołania do religii, jej triumfalny powrót do sfery publicznej i gremialne zastosowanie argumentacji religijnej dla możliwie najszerszych uzasadnień - to wszystko jest sprzeczne z nowożytną koncepcją cywilizacji tworzonej na starym kontynencie od Renesansu, a de facto od Oświecenia, przez francuskich myślicieli (Diderota, Woltera, Condorceta czy d’Alamberta), potem: Hegla, Marksa i Feuerbacha po Nietzschego, Heideggera czy Russella. Ten właśnie okres przyczynił się (pozytywnie) do zburzenia w sposób sukcesywny kultury i tradycji głęboko przesiąkniętej na wskroś religią, mitami, mistyką i eschatologią, trwającej w zasadzie do czasów Renesansu.
Oświecenie było jedynie potwierdzeniem tez renesansowych i jednocześnie przyśpieszeniem tego procesu. Religia i naznaczony nią religijny mesjanizm Europejczyków niosły ze sobą (i często nadal niosą) zwiększenie ładunku emocji (najczęściej złych) w życiu publicznym i w interpersonalnych relacjach.
Nadużywanie koncepcji, (zwłaszcza w retoryce), o judeochrześcijańskich korzeniach kultury Zachodu wyparło, jak twierdzi Georges Corm, przekonanie o helleńsko-rzymskich tradycjach naszej cywilizacji. Na pewno tak pojęty i proponowany esencjalizm wywiera szkodliwe i negatywne skutki w całej kulturze określanej mianem Zachodu. Radosław S. Czarnecki