Mówiąc o Imperium Brytyjskim, ktoś kiedyś (ponoć Winston Churchill) sformułował myśl, że ów upadły (po cichu) przed ponad półwieczem twór „nie miał przyjaciół, lecz wyłącznie interesy”. Zapewne to prawda, pod wszakże dwoma warunkami:
– przyjaźń w stosunkach międzynarodowych jest możliwa, lecz lepiej nie być nią obciążonym, bo ogranicza pole manewru i może być sprzeczna właśnie z interesami danego państwa;
– faktycznie realizowane interesy są w rzeczywistości interesami danego państwa, a nie jego protektorów czy wręcz wrogów; ponoć tylko wielkie mocarstwa mogą działać w swoim rzeczywistym interesie, reszta musi oszukiwać siebie i innych, że służąc komuś, (jakoby) działa dla swojego dobra.
Czy Imperium Brytyjskie spełniało w czasie swojej agonii powyższe kryterium? Raczej wątpię. Nie miało przyjaciół i nie realizowało swoich interesów. Zamiast, zgodnie z tradycją, iść ręka w rękę z Niemcami, które ustami Adolfa Hitlera zagwarantowały jego istnienie, zawarło nierównoprawny sojusz ze swoim historycznym wrogiem, czyli Stanami Zjednoczonymi, dla których najważniejszym celem strategicznym od początku powstania była… likwidacja tego imperium. Plan ten został w pełni zrealizowany, a Brytyjczykom pozostało robienie dobrej miny do złej gry, świętowanie zwycięstwa w 1945 roku, które było ich historyczną katastrofą i uczestnictwem w samolikwidacji.
Inną sprawą jest to, czy twór ten w ogóle miał szansę przetrwać, bo ruchy antykolonialne, pobudzone przez Związek Radziecki i ideologie lewicowe, prędzej czy później zrzuciłyby jarzmo brytyjskie i ograniczyłyby zwłaszcza grabież ich bogactw.
Po co przypominam tę zapyziałą i zupełnie nieaktualną już przeszłość? Ano po to, aby zastanowić się nad naszymi polskimi „interesami” i „przyjaciółmi” A.D. 2018. Do aksjomatów „polityków niepodległościowych” należą – w zależności od orientacji – dwie przeciwstawne tezy.
Za naszego przyjaciela a priori uznajemy:
– Niemcy i rządzoną przez nich Unię Europejską (liberałowie, lewica);
– Stany Zjednoczone i Izrael, a często to jedno i to samo (ruchy prawicowe).
W ciągu ostatnich kilku miesięcy dość boleśnie odczuliśmy, że nasza przyjaźń jest raczej nieodwzajemniona ze strony „strategicznego partnera” zza Oceanu, bo nie tylko ściąga z nas haracze za dostawy sprzętu wojskowego, nie pozwala rzetelnie skontrolować rozliczeń podatkowych swoich firm, które działają na naszym rynku, lecz również ingeruje w nasze sprawy wewnętrzne i każe nam wypłacać odszkodowania tym, którzy nie mają do tego prawa (np. słynna ustawa nr 447). Oczywiście, że przyjaciel tak nie postępuje, ale to my naiwnie uwierzyliśmy w tę przyjaźń.
Na razie próbujemy odzyskać równowagę, a w zasadzie podnieść się po ciężkim mordobiciu z rąk naszych „przyjaciół”. Im zależy na naszej przyjaźni tak długo, jak działamy w ich interesie. Gdy będziemy nieposłuszni, „przyjaźń” natychmiast się skończy i zacznie się publiczne poniżanie. Wiedzą, że mogą nami poniewierać, bo sami zamknęliśmy swoje wszelkie alternatywne drogi:
– jesteśmy z własnej woli wrogiem Rosji, mimo że nie ma ona nieprzyjaznych interesów w stosunku do Polski – co nie oznacza, że ich nie będzie mieć;
– w stosunku do Niemiec nasza wrogość ma wyłącznie charakter werbalny, bo w żadnym stopniu nie ograniczyliśmy swojego podporządkowania ich interesom, np. likwidowane są kolejne zakłady produkcyjne w Polsce, które mogłyby być konkurencją dla niemieckiej gospodarki.
Jako część protektoratu niemieckiego (Mitteleuropy) nie możemy być jednocześnie „strategicznym partnerem” USA, czyli częścią jego protektoratu, który zresztą nie sięga aż tak daleko.
Musimy również określić i zrozumieć swoje interesy, bo jak dotąd musieliśmy przyjąć za swoje to, co było na cudzą korzyść. Ale to wymaga odwagi i uczciwej debaty, na co się raczej nie zanosi. Przecież nasza „niepodległość” dotyczy tylko Rosji.
Witold Modzelewski