Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1248
W XX wieku nauczyliśmy się dzielić epoki na przedwojnia, międzywojnia i powojnia. Ówczesne międzywojnie trwało bardzo krótko (dwadzieścia jeden lat); skończyło się jeszcze większą katastrofą niż poprzednie. Dopiero druga z wielkich wojen, wyniszczająca i degradująca, a w zasadzie likwidująca Wielkie Niemcy, dała nam długi czas powojenny, który trwa już ponad sześćdziesiąt lat, co jak na realia europejskie jest czymś zupełnie wyjątkowym.
Nasza państwowość, utworzona u zarania tej epoki, przetrwała bez istotnych wstrząsów i strat terytorialnych do dziś i ma szansę na kolejne dziesięciolecia, a obecne powojnie nie przekształci się w międzywojnie, bo… wojny w tym regionie świata nie będzie. Dlaczego? Odpowiedź wynika z oceny istotności trzech czynników, które w tej części świata mogą niszczyć status quo.
Pierwszym z nich są Niemcy, które w zeszłym wieku wywołały i przegrały wszystkie istotne wojny. Obecna Polska została ukształtowana jako państwo antyniemieckie, osłabiające i przywracające naturalny stan wielości państw niemieckich. Ich zjednoczenie w 1871 roku było największym i najkrwawszym błędem Europy. Co prawda podjęto już w naszych czasach częściowo udaną próbę odtworzenia (prawie) Wielkich Niemiec, lecz z wielu przyczyn (na razie) nie wrócą one do tej destrukcyjnej (dla innych i siebie) roli.
„Wielkie Niemcy” były najistotniejszym twórcą naszej międzywojennej, bardzo nietrwałej państwowości, a w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku wróciły do projektu Mitteleuropy i przywróciły swoją hegemonię na najszerszym historycznie wariancie. Ale dziś są one państwem konserwującym status quo, a nie rewizjonistycznym jak w międzywojniu, co przecież oznacza, że wspólna polityka z rewizjonistyczną Rosją nie ma większych szans.
Gdyby nasi politycy choć trochę nadawali się do międzynarodowej roli, to wykorzystaliby ten atut, by uzyskać korzyści od obu stron. Na razie podporządkowujemy się do cna niemieckim interesom, ale to też jest jakiś pomysł na naszą małą stabilizację. Dopóki w Berlinie, podobnie jak w Polsce, będzie rządzić kolejne pokolenie powojennych polityków, nie grozi nam niemiecka agresja (nie muszą zdobywać tego, co już mają ekonomicznie i politycznie). Każdy, kto broni status quo, a ma więcej, niż jest w stanie obronić, prowadzi politykę pokojową.
Drugim czynnikiem jest rewizjonistyczna Rosja, która cofnęła się do rozmiarów siedemnastowiecznego Wielkiego Księstwa Moskiewskiego (czasy Aleksego Michajłowicza Romanowa). Oczywiście – wbrew powtarzanym w Polsce bredniom – nie chce ona „przywrócić” Związku Radzieckiego, ani tym bardziej uniwersalistycznego imperium czasów Aleksandra Pawłowicza, bo to zupełnie przebrzmiałe i martwe wzorce.
Rosja odradza się w wersji nacjonalistycznej, bardziej moskiewskiej niż petersburskiej; chce odzyskać wpływy w „kanonicznych” ziemiach ruskich, które w niemieckiej wersji Mitteleuropy stanowią odrębne, antyrosyjskie państwa. Dotyczy to głównie obecnej Białorusi i Ukrainy, a może jeszcze Estonii (większość rosyjska), ale nie Litwy, a na pewno już nie Polski. Nawet Związek Radziecki nie chciał popełnić carskiego błędu formalnego przyłączenia do swojego państwa ziem etnicznej Polski i sądzę, że również dziś w Moskwie nie ma i nie będzie takich planów.
Dopóki Rosja z lepszym lub gorszym skutkiem będzie odbudowywać swoje wpływy na „kanonicznych” ziemiach „Świętej Rusi”, a to może jeszcze potrwać długo i z niewiadomym skutkiem, to my możemy spać spokojnie. Żadne wojny z Rosją nam nie grożą, zresztą i nie groziły również w niedawnej przeszłości. Obyśmy tylko pozbyli się szkodliwej misji bezinteresownego „obrońcy niepodległości” państw wschodniej Mitteleuropy, bo nic na tym nie zyskujemy, a tracimy ekonomicznie i politycznie zbyt dużo. Powinniśmy robić z Rosją interesy, zarabiać na jej rynku, bo w czasie pokoju liczą się tylko ci, co mają pieniądze.
Wreszcie trzeci, choć dość odległy gracz na europejskiej scenie, czyli Stany Zjednoczone Donalda Trumpa. Tu zmieni się najwięcej. W Ameryce chyba definitywnie kończy się ich powojnie, które wykreowało to państwo do roli światowego lidera. Warto przypomnieć, że ani w XIX wieku, ani tym bardziej w międzywojniu państwo to nie było „światowym przywódcą”. Donald Trump zupełnie przecież nie pasuje do tej wizji. Jego polityką są interesy, a on ma zamiar chronić interesy amerykańskie i gospodarkę swojego kraju, a także odbudować przemysł, bo na globalizacji, „wolnym handlu” i innych postzimnowojennych pomysłach amerykański biznes na pewno dużo zarobił, ale koszty tego poniósł obywatel, który nie ma roboty i żadnych perspektyw.
Powstała nowa wersja pasożytniczego kapitalizmu – centra produkcyjne przenosi się do państw azjatyckich, a to historycznie osłabiło Amerykę, która ma pieniądze, ale towary musi kupować od innych (nonsens). Pod tym względem diagnoza nowego prezydenta jest trafna, bo w gospodarce liczą się – jak świat światem – tylko ci, którzy u siebie produkują towary (przemysłowe lub surowce, a najlepiej jedne i drugie). Aby przemysł wrócił do amerykańskich miast, dał pracę, czyli zajął w ciągu dnia miliony wyborców, trzeba zmienić wiele, co zresztą nastąpi.
Nie chcę formułować efektownych tez, ale ostatnie wybory w USA prawdopodobnie definitywnie zakończyły nie tylko postzimnowojenną epokę (lata 1991–2017), lecz również amerykańską wersję czasów powojennych. Nie trzeba być nadto przenikliwym obserwatorem, żeby stwierdzić, że wszyscy obrońcy (również naszego) status quo bardzo boją się przyszłości i nie ukrywają swojego strachu. Słusznie?
W pewnym sensie tak, bo zglobalizowany politycznie i zdominowany przez Stany Zjednoczone świat nie okazał się korzystny dla tego państwa, które straciło istotną część swoich realnych aktywów, czyli przemysł. W tym świecie inni bogacili się kosztem Ameryki, tworzyli nie tylko konkurencyjną gospodarkę, ale również niezależne związki państw, czego najlepszym przykładem jest właśnie Unia Europejska. Ten związek państw chce uchodzić za trzeciego gospodarczego gracza w świecie (obok USA i Chin), chroni swój „wspólny rynek”, eliminując amerykańską produkcję. Czy tak wygląda sukces z perspektywy Waszyngtonu?
Minione ćwierćwiecze wykreowało przede wszystkim najważniejszego przeciwnika – światową potęgę gospodarczą – Chiny, które są już albo prawdopodobnie będą większą gospodarką od amerykańskiej. Stany Zjednoczone potrzebują rozwoju realnej gospodarki, wielkich zamówień i nowych rynków zbytu, aby zrealizować polityczne i ekonomiczne wizje nowego prezydenta.
Jest jeden kraj, który może zaoferować te możliwości, a jego interesy nie są tu przeciwstawne. Kto? Wiadomo – Rosja. Jeżeli ten kraj będzie głównym partnerem strategicznym reindustrializacji Ameryki (możliwy wariant), to my powinniśmy zacząć myśleć, jak będzie wyglądać (już wygląda?) nasz polski świat, bo jesteśmy dzieckiem innej, przemijającej już dla Ameryki epoki.
Dlaczego nic nam nie daje do myślenia fakt, że sprowadzone na nasze terytorium w ostatniej chwili obce wojska, które (jakoby) mają nas bronić przed „rosyjską agresją”, są na naszej zachodniej granicy, a dokładnie na terenach należących do 1945 roku do Wielkich Niemiec?
Sądzę, że Ameryka nie chciała w przeszłości i nie chce dziś konfliktu z Rosją, a jej bezinteresowna chęć obrony istniejącego status quo jest już tylko częścią mitu założycielskiego III RP. Pora zacząć szukać koncepcji polskiej polityki w świecie rządzonym przez Donalda Trumpa. Kluczem do zrozumienia naszej przyszłości nie może być jednak strach przed wyimaginowaną „agresją rosyjską”, której ma jakoby zapobiec (rotacyjna) obecność amerykańskiej brygady na naszych zachodnich rubieżach.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 143
Szkice polsko-rosyjskie: Turcja w BRICS, czyli główny „sukces” nowej polityki wschodniej zjednoczonego Zachodu
Proamerykańscy komentatorzy, którzy jeszcze do niedawna konsekwentnie zapowiadali „ostateczne zwycięstwo Zachodu” w wojnie z Rosją, okazali się - podobnie jak autorzy tej wojny –strategicznymi partaczami. Nie zauważyli, żeantyrosyjska krucjata lat 2022-2024doprowadziła przede wszystkimdo umocnieniaunikatowej w historiiwspólnej antyzachodniej tożsamości tzw. globalnego południa, które wspiera Rosję w jej konflikcie ze „Zjednoczonym Zachodem” oraz do potencjalnego rozłamu w NATOpoprzez akcesję Turcji do BRICS.
Będę litościwy dla współczesnych geostrategów, ale nie da się już przemilczeć tej ostatniej klęski: „druga armia NATO” przechodzi do obozu największego w historii aliansu wrogów „Zjednoczonego Zachodu”. Jeśli Turcja stanie się pełnoprawnym członkiem BRICS, to może wystąpić efekt domina: inne państwa Bliskiego Wschodu oraz południowo-wschodniej Europy pójdą w jej ślady; czy Bułgaria i Grecją a przede wszystkim Serbia, będą chciały być poza organizacją, w której są dwa najważniejsze państwa w historii – przyjazna Rosja (wszyscy Grecy mówią, że są rusofilami) i wroga od wieków Turcja? Przed podobnym dylematem stanie Gruzja i Armenia, bo Azerbejdżan aspiruje do tej organizacji.
Zacietrzewieni strażnicy poprawności zamilkli i chcą gdzieś się schować, obawiając się trudnych pytań i jeszcze trudniejszych odpowiedzi. Nasi cenzorzy (zwani „ekspertami z NATO”, którzy nadzorują to, co mówimy aby się w coś tam „nie wpisywało”) są nieporadni a przede wszystkim niepewni jutra, bo cóż będą robić, gdy „światowe przywództwo” zajmie się wreszcie swoimi problemami i zostawi NATO swoim europejskim „junior partnerom”? Wyznawcy owego „przywództwa” też nie mają się czym chwalić, bo ich prognozy jak na złość nie chcą się sprawdzać; niedawno sięgnąłem po książkę napisaną przez bezspornych liderów prawicowej rusofobii, wydaną przed ponad 10 laty, gdzie m.in. obwieszczono nam, że za pięć lat jacyś wasale Putina odsuną go od władzy lub zamordują go, a Rosja stanie się „prozachodnia”.
Bardziej liberalni wielbiciele „Zjednoczonego Zachodu” nie tracą nadziei w kółko powtarzając, że Rosja się ich posłucha i wreszcie rozpadnie się– co już wielokrotnie zapowiadali. Na razienie propagandowi amerykaniści obawiają się rozpadu … Stanów Zjednoczonych m.in. sugerując, że jedyną szansą tego państwa jest zwycięstwo Trumpa, bo jego porażka doprowadzi do nowej wojny secesyjnej. Jeśli miliardera popiera (prawie) cała biała biedota, istotna część „czarnuchów”, a główną odpowiedzią jego kontrkandydatki jest soczysty śmiech i zmiana opowieści o swoim pochodzeniu (niedawno była „Hinduską”, jest już „Afroamerykanką”), to o czym tu dalej gadać.
Mówiąc banalnie, świat może nasz jeszcze zaskoczyć. Najważniejszym zagrożeniem dla Ukrainy jest – obok Rosji – właśnie Turcja, której ambicje w tym regionie mają ponad pięćset lat historii. A może obudzimy się pewnego ranka i dowiemy się, że nowy, czy też wymieniony przywódca „samostijnej Ukrainy” podda się – jak to nie raz bywało – protekcji tureckiej lub nawet zgłosi akces do BRICS-u, bo członkami tej organizacji będzie dwóch (z trzech) jej „historycznych” wrogów. Wobec sojuszu politycznego rosyjsko-tureckiego są raczej za słabi.
Można więc zrozumieć, dlaczego Donald Trump zapowiada, że skończy wojnę z Rosją w ciągu 24 godzin: przecież czas działa na szkodę Stanów Zjednoczonych: czym dłużej będzie trwać ta wojna, tym szybciej rozszerzać się będzie BRICS oraz pewność państw „globalnego południa”, że można skutecznie przeciwstawić się USA i jego sojusznikom. Republikański kandydat na prezydenta chyba dobrze rozumie interesy swojego kraju.
Co do jednego możemy być pewni: czeka nas dalsze wielkie przetasowanie nie tylko w Azji, ale także w południowo-wschodniej Europie. Ciekawe, czy nasi miejscowi „słudzy narodu ukraińskiego” będą chcieli zmienić swojego pana?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 360
Prawdopodobnie ten lub następny rok zostanie uznany kiedyś przez historyków i publicystów jako symboliczny koniec XX wieku. Tak jak zawsze, kalendarz nie chce się podporządkować biegowi wydarzeń i epoki nie chcą honorować okrągłych dat. Wiek XIX skończył się wraz z końcem pierwszej z wielkich wojen i upadkiem wielkich monarchii w środkowo-wschodniej Europie, a zwycięskie rewolucje (te prawdziwe i te „importowane”), masowe zbrodnie, nędza i głód rozpoczęły „Nowy Wiek Postępu i Nowoczesności”.
Teraz trwa analogiczny czas: być może powstanie kiedyś spór, czy to wojna rosyjsko-ukraińska rozpoczęta była przysłowiowym podpaleniem lontu pod jeszcze dwudziestowiecznym światem, czy też tym wydarzeniem jest ludobójstwo państwa izraelskiego na Palestyńczykach. Nie znamy jeszcze wyników tych wojen (ta pierwsza ma trwać bardzo długo, na pewno nie krócej niż rządy Joe Bidena), a może w ich cieniu rozpocznie się jeszcze trzecia wojna, tym razem o zjednoczenie Chin: skoro najważniejszym (jakoby) wydarzeniem XX wieku był „upadek muru berlińskiego” i „zjednoczenie Niemiec”, to dlaczego to Chiny nie mają do tego prawa? Przecież Tajwan od wieków był częścią chińskiej cywilizacji. Ale zachodnia hipokryzja jest „elastyczna”: prawo do zjednoczenia ma tylko „Zjednoczony (a jakże) Zachód”.
Oczywiście, wcale nie grozi nam jakakolwiek III wojna światowa, czym nas straszą domorośli eksperci. Straszenie i ogłupianie od wieków było, jest i będzie najlepszym biznesem: przestraszony nie będzie się targować i zapłaci dużo za swoje bezpieczeństwo. Tak jak najlepiej jest leczyć ludzi zdrowych, którzy przeżyją nawet najbardziej szkodliwe terapie, tak najlepiej bronić się przed wyimaginowanym wrogiem. Kiedyś do obowiązujących konwenansów należało ukrywanie strachu. Zarzut, że ktoś „okazał strach” hańbił i poniżał. Każdy powinien się wstydzić, że trzęsie ze strachu portkami. Teraz obowiązują przeciwstawne standardy: przestraszeni Rosją obnoszą się ze swoim tchórzostwem i jeszcze napadają na tych, którzy nie mają tak jak oni tzw. pełnych portek (tak kiedyś niezbyt elegancko mówiono o tchórzach).
Drabina eskalacyjna” jest tu następująca:
najpierw trzeba narzucić obowiązek strachu przed Rosją, która oczywiście jest „kolosem na glinianych nogach” i „papierowym tygrysem”, ale do obowiązku tchórza należy strach również przed słabszym,
następnie trzeba błagać o pomoc tych, którzy chcą stanąć w naszej obronie, są naszymi „odwiecznymi przyjaciółmi” i nie boją się Rosji,
gdy pokonamy paraliżujący nas strach, staniemy twardo u boku naszych sojuszników i będziemy złorzeczyć Rosji, co nam doda trochę odwagi,
za dar odstraszania Rosji trzeba będzie zapłacić (wolność przecież nie ma ceny) i tu musimy być gotowi na jak najdalsze wyrzeczenia: na to jesteśmy gotowi: będziemy zbierać chrust, ale nie kupimy rosyjskiego gazu,
finałem będą kolejne „zdrady Zachodu”, który będzie dążył do normalizacji stosunków z Rosją, bo już zarobił na przestraszonych i nie jesteśmy już im do czegokolwiek potrzebni.
Strategie znamy, przyszłość nas nie zaskoczy, bo już nie raz tak było w przeszłości.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1363
Do dziś nasze postrzeganie przeszłości sprzed stu lat oraz całego okresu międzywojnia całkowicie jest zdominowane przez sanacyjną propagandę, a przede wszystkim skutecznie narzucony wówczas „kult Józefa Piłsudskiego”. Co prawda, już zaprzestano stawiania mu kolejnych pomników, które pojawiły się nawet w miastach uznawanych przez niego za „rdzennie niemieckie” – ich powrót w nasze granice był realizacją koncepcji całkowicie przeciwstawnej do z istoty proniemieckiej „myśli politycznej Marszałka”, który chciał nas wtedy wiązać w absurdalną federację z wrogimi wówczas Ukraińcami i Litwinami.
Obecna Polska nie ma nic albo bardzo niewiele wspólnego ze swoją międzywojenną, zwłaszcza sanacyjną – z lat 1926–1939, wersją. Narzucanie nam tezy, że nasz kraj ze Szczecinem, Wrocławiem, Olsztynem i Zieloną Górą jest i może być jakąkolwiek kontynuacją epoki sanacyjnej, jest nie tylko absurdalne, lecz wręcz infantylne. Nie bez powodu ten sposób myślenia określany jest jako groteskowa „grupa rekonstrukcyjna” w polityce, żyjąca w świecie własnych urojeń. Żadna przedwojenna myśl sformułowana przez tzw. piłsudczyków nie wytrzymała próby czasu i usilne doszukiwanie się tam inspiracji politycznej dla dni obecnych jest zawracaniem głowy – szkoda czasu.
Miałem okazję przeczytać zachowane w domowej bibliotece dzieła Józefa Piłsudskiego w dziesięciotomowym wydaniu (Pisma zbiorowe, Warszawa 1937) i będę polecać je każdemu, kto jest lub chce być wyznawcą jego legendy. Spotka go dość szybkie rozczarowanie, bo ów polityk tkwił po uszy w swoich wewnętrznych wojenkach politycznych, które teraz nie mają już żadnej treści. Do dziś pamiętamy jego lapidarne wypowiedzi na temat pieniędzy w polityce („brać, nie kwitować”) oraz istotę programu politycznego („bić kurwy i złodziei”), a wtedy każdy przeciwnik mógł być zaliczany do pierwszej lub drugiej grupy. Musimy kiedyś dokonać rozrachunku z mitologią sanacyjną, bo, nie daj Boże, jakaś kolejna „grupa rekonstrukcyjna” będzie szukać inspiracji w dokonaniach „pierwszego Marszałka Polski” i jego pretorianów.
Dziś odniosę się tylko do jednej, powtarzanej zresztą przez poważnych historyków i publicystów tezy o wiodącej, a przede wszystkim jednoczącej scenę polityczną roli Piłsudskiego w latach 1918–1921. Wszystkie istotne siły polityczne, zwłaszcza ruchy prawicowe (endecja) i partie chłopskie, kwestionowały (zresztą zupełnie słusznie) prawną legitymację rządów Tymczasowego Naczelnika Państwa, która była związana z działaniami władz okupacyjnych, do których zaliczała się przecież Rada Regencyjna (14 listopada 1918 roku). Reprezentował on co najwyżej krzykliwą, lecz marginalną partię (PPS), która była od lat politycznie (słusznie) postrzegana jako ekspozytura interesów niemieckich, a okupacja lat 1915–1918 pozostawiła po sobie dogłębną i zatwardziałą nienawiść do Niemców w całym okresie międzywojnia, co wykluczało demokratyczną legitymację „polsko-niemieckiego kompromisu”, czyli idée fixe piłsudczyków.
Każdy, kto został wykreowany przez niemiecko-austriackie władze okupacyjne, nie miał po klęsce państw centralnych szansy na szersze poparcie społeczne. Piłsudski w tym czasie nie tylko nie jednoczył, lecz wręcz dzielił scenę polityczną, był na co dzień brutalnie krytykowany słowem i piórem przez narodową i chłopską większość. „Do bólu” potwierdzili to wyborcy do tzw. Sejmu Ustawodawczego, gdzie polityczni zwolennicy Tymczasowego Naczelnika Państwa uzyskali minimalne poparcie.
Co prawda, ów Sejm, w którego skład weszli (o czym nie chcemy pamiętać) bez legitymacji wyborczej byli posłowie do nieistniejących już niemieckich i austriackich parlamentów (w Wiedniu i Berlinie), zatwierdził Piłsudskiego jako Naczelnika Państwa, ale już formalnie nie była to rola dyktatora, lecz odpowiednik głowy państwa. Zresztą dominujący w tym Sejmie politycy, mający za sobą również długą praktykę polityczną w państwach zaborczych, potrafili (czasami) wznieść się ponad polityczne nienawiści i to oni jednoczyli podzielony – nie tylko politycznie – kraj. Lektura ówczesnej prasy politycznej, poziom agresji i posługiwanie się (jak to teraz się mówi) „językiem nienawiści” w stosunku do przeciwników politycznych, w tym zwłaszcza Piłsudskiego, wręcz szokuje, a opowiadane nam do dziś bajeczki o „autorytecie” i „powszechnym poparciu” dla jego osoby są najtrwalszym dziełem propagandy okresu sanacyjnego.
Odrębnym źródłem wiedzy na temat rzeczywistej pozycji i osobistego autorytetu Józefa Piłsudskiego są dokumenty i protokoły z posiedzeń Rady Obrony Państwa powołanej po katastrofie wyprawy kijowskiej. Przypomnę, że pseudomocarstwowy epizod w postaci zajęcia Kijowa przez wojska polskie w celu zainstalowania tam drugoligowego polityka ukraińskiego Semena Petlury, ukoronowany wspólną defiladą wojsk polskich i oddziałów tego polityka, skończył się kompromitującą ucieczką naszych wojsk. Na ich karkach po raz pierwszy pojawili się na ziemiach etnicznie polskich (czyli byłej Kongresówki) żołnierze Armii Czerwonej. Mimo że od lutego 1919 roku trwały (z przerwami) utarczki z tą armią, nigdy jej oddziały nie prowadziły działań ofensywnych na tym froncie. Więcej: przez dużą część tego roku trwało zawieszenie broni poprzedzone negocjacjami w Mikaszewiczach w celu uniemożliwienia bolszewikom odparcia ofensywy Armii Ochotniczej dowodzonej przez generała Antona Denikina.
Dopiero bezsensowna z militarnego i politycznego punktu widzenia wyprawa kijowska, której bezspornym inicjatorem i dowódcą był Józef Piłsudski, doprowadziła do intensyfikacji działań zbrojnych i rozpoczęcia prawdziwej wojny polsko-bolszewickiej.
Dla ówczesnych polityków, nie tylko niechętnych socjalistom i ich liderowi, wyprawa kijowska była pretekstem, a nawet prowokacją mającą na celu lub skutkującą antypolską ofensywą Armii Czerwonej, która szybko zajęła tereny na wschód od Bugu, a także zbliżyła się do Warszawy. Pokonane w kampanii kijowskiej wojska polskie były w stanie rozkładu i dezercji. Piłsudski – kilka tygodni wcześniej fetowany w Warszawie za zajęcie Kijowa – upadł na duchu, faktycznie nie wykonywał obowiązków Naczelnego Wodza, opowiadał o „upadku morale” żołnierzy, czyli był – mówiąc współczesnym językiem – „galaretą”. Aby go wesprzeć, a przede wszystkim poddać kontroli jego działania, powołano Radę Obrony Państwa składającą się z najważniejszych polityków. W trakcie jej obrad najczęściej kwestionowano wojskowe, a nawet osobiste kompetencje Naczelnego Wodza, który twardo trzymał się swojego stołka, a jego sposób obrony był często wręcz żenujący. Nie pozwalał się odwołać, mimo że sugerowali to wprost nasi zachodni sojusznicy, a część polityków podejrzewała go o ciche porozumienie z bolszewikami. Zarzucono mu publicznie zdradę, bo znano związki polskich socjalistów z bolszewikami.
Najbardziej znanym wydarzeniem była wizyta przedstawicieli Naczelnej Rady Ludowej, czyli władz Wielkopolski. Jej lider – ksiądz Stanisław Adamski – wprost zarzucił Piłsudskiemu zdradę interesów państwowych. Istniała wówczas groźba secesji tej części Polski (też nie chcemy o tym pamiętać), a zapobiegł jej natychmiastowy wyjazd do Poznania szefa rządu Wincentego Witosa.
Członkowie Rady Obrony Państwa, wśród których był Roman Dmowski, mogli trzeźwo ocenić najszerzej pojęte kompetencje Naczelnika Państwa i jednocześnie Naczelnego Wodza. W lipcu 1920 roku upadł on na duchu, oskarżał wszystkich (tylko nie siebie) o autorstwo porażek na froncie bolszewickim, a to, co mówił, było chaotyczne i nieprzekonujące. Kulminacją tego okresu była dymisja Piłsudskiego z pełnionych funkcji złożona na ręce premiera Wincentego Witosa z jednoczesną sugestią, że może ją ogłosić w dowolnym momencie. Następnie Piłsudski wsiadł do samochodu i pojechał – w kluczowym momencie bitwy z bolszewikami – na południe Polski do swojej przyszłej żony Aleksandry Szczerbińskiej, i – co najważniejsze – był nieobecny w dniach Cudu nad Wisłą, którego autorstwo później sobie przypisał. Fakty te są już dziś powszechnie znane, lecz poprawna historiografia powtarza wciąż sanacyjną propagandę o tym, że – mimo swojej nieobecności – zdymisjonowany Naczelny Wódz dowodził kontrofensywą znad Wieprza.
Nie zbudujemy demokracji w Polsce (a innej formy rządów nie akceptujemy) bez pozbycia się sanacyjnych mitów. Od zamachu majowego rozpoczęły się dyktatorskie rządy, zdeptano demokrację i prowadzono nas prostą drogą do klęski politycznej, gospodarczej i militarnej. Co prawda, obecnego szefa większości parlamentarnej nazywamy często „Naczelnikiem Państwa”, ale jego – jak twierdzi opozycja – „autorytarne rządy” nie mają nic wspólnego (na szczęście) z sanacyjną tradycją.
Witold Modzelewski