banner


ModzelewskiJeszcze w połowie XIX wieku mało kto słyszał o jakimś „narodzie niemieckim”. Protestancki Saksończyk w niczym nie utożsamiał się z katolickim Bawarem (teraz mówi się Bawarczykiem), a rdzenny Brandenburczyk, mimo wspólnoty religijnej, nie miał żadnej etnicznej sympatii do sfrancuziałych Badeńczyków. Wszyscy za to zgodnie nie znosili dumnych jak pawie Prusaków.
Najważniejszym miastem ludzi mówiących w różnych niemieckich narzeczach był Wiedeń, a nie Berlin czy Monachium.
Wspólny język (podobnie jak teraz) nie tworzył wtedy poczucia jedności narodowej, a rasowe uprzedzenia („wyższość rasy germańskiej”) były przyszłością.

Dopiero związek książąt tworzący II Rzeszę w 1871 roku otworzył drogę dla skutecznej działalności ogólnoniemieckich nacjonalistów, którzy głosili na wskroś rewolucyjną teorię istnienia jakiegoś „jednego narodu niemieckiego”.

Przekonywanie do tego procesu szło opornie, mimo pseudonaukowego uzasadnienia istnienia jakiejś „rasy germańskiej”. Uprzemysłowienie, rozwój miast i rozbudowa kolei w Cesarstwie Niemieckim sprzyjały procesom integracyjnym, mimo że konserwatyści, czyli ówczesne elity, chronili odrębności poszczególnych państw tworzących cesarstwo, a Wilhelm I jako król pruski (w Prusach) nawet początkowo nie chciał przyjąć tytułu cesarskiego (jeżeli już chciał, to tylko jako cesarz „Niemiec”. Czy ktoś rozumie sens tego sporu?).
Dopiero klęska 1918 roku, upadek gospodarczy Republiki Weimarskiej, radykalna unifikacja III Rzeszy („ein Volk”) i kolejna, jeszcze większa katastrofa 1945 roku doprowadziły do głębszej unifikacji ludzi mówiących po niemiecku, którzy być może już tworzą jeden „naród” (?).

Przypomnienie tych faktów jest tylko tłem dla uświadomienia nam historycznego paradoksu: w czasie, gdy zaczęto tworzyć ponad sto lat temu „naród niemiecki”, pod wpływem Wiednia, a potem Berlina zaczęto wymyślać lub reaktywować nowe narody wewnątrz ruskiej wspólnoty prawosławnej.
Przypomnę zwłaszcza profesora Mychajła Hruszewskiego, który na uniwersytecie we Lwowie (pod rządami Austrii) tworzył „naukową” doktrynę Ukrainy i narodu ukraińskiego. Najważniejszym jego „odkryciem” było oczywiście, że ów naród posiada odrębną tożsamość od narodu rosyjskiego. W sumie o to chodziło, bo (niestety) naukowcy bardzo często działają zgodnie z politycznym zamówieniem.

Wtedy wymyślono „narody”: białoruski, łotewski, estoński, a przede wszystkim litewski w wersji antypolskiej, bo odkąd istniała Litwa (Wielkie Księstwo Litewskie) jej językiem urzędowym był ruski, a każdy mówił w takim języku, jaki znał i w jakim umiał się porozumieć.
Elity w XVIII wieku przeszły na język polski, a lud tylko w niewielkiej części mówił po żmudzku, który był kanwą dla stworzenia tzw. nowoczesnego języka litewskiego. Jeszcze przed stu laty ludzie, którzy uważali się za Litwinów, mówili głównie w języku Adama Mickiewicza. Katolicy mówili po polsku, co wcale nie oznaczało, że byli Polakami w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, prawosławna wieś mówiła w ruskich gwarach, a Żydzi litewscy („Litwacy”) mówili w jidysz lub w gwarze polsko-ruskiej.

W naszym polskim przypadku było jeszcze inaczej. Polskiej większości zamieszkującej wschodnie części Cesarstwa Niemieckiego nie nazywano „narodem”. W oficjalnej terminologii był to jeden ze „szczepów”, które są poddane władzy cesarza. A „szczep” nie ma prawa do własnego państwa. Polacy będący pod władzą cesarza rosyjskiego byli już natomiast na wskroś „narodem”, który miał prawo do „niepodległości” (od Rosji).

W latach 1918 i 1919 władze rządzące w Warszawie postępowały ściśle według tej wizji. Wybory do Sejmu w 1919 roku nie obejmowały terenów byłego Cesarstwa Niemieckiego (polski „szczep” nie należał do „narodu polskiego”). Bardzo szybko nawiązywano również kontakty polityczne z tworami politycznymi, które jakoby reprezentowały „narody” ukraiński, białoruski, litewski, łotewski itp. Unikano kontaktów z przedstawicielami państwa rosyjskiego („białogwardzistami”), a relacje z bolszewikami, mimo faktycznie prowadzonej wojny, miały wręcz serdeczny charakter (wspólne śpiewy i pijaństwo podczas negocjacji w Mikaszewiczach).

Również od 1989 roku nowe rządy w Warszawie z miejsca uznały „niepodległość” państw postradzieckich, czyli zgodnie z niemieckim scenariuszem. Powtórzył się w karykaturalnej postaci wątek Polski w stosunkach ze zjednoczonymi (na nowo) Niemcami. W nowym traktacie uznano brak polskiej mniejszości w tym kraju, mimo że u nas (jakoby) mamy jakąś „mniejszość niemiecką” (dziadek w Wehrmachcie tworzy więc odrębny naród?). Rząd niepodległej Rzeczypospolitej przyjął więc, że „narodem” jesteśmy wszędzie poza Niemcami, bo wróciliśmy do rangi „szczepu”, choć Związek Polaków w Niemczech istniał jeszcze w III Rzeszy (teraz go nie reaktywowano: dlaczego?).

Mimo, że przy stole negocjacji w Brześciu w 1918 roku siedzieli nie tylko kajzerowscy i austriaccy politycy, lecz również przedstawiciele „niepodległej Ukrainy”, niemieccy politycy nie uznali jednak za stosowne dopuścić przedstawicieli proniemieckiego Królestwa Polskiego (Akt dwóch cesarzy). Nawet przekazano część terytorium tego państwa pod rządy ukraińskie. Rządy w Warszawie istniejące do dnia 11 listopada 1918 roku sprawowała ta sama Rada Regencyjna i to od niej wywodziła się władcze kompetencje Józefa Piłsudskiego.
Pokój Brzeski żyje częściowo do dziś, a my wiernie stoimy na straży jego porządku.
Witold Modzelewski