Wojna dyplomatyczna o historię między rządem polskim a Rosją, a w szczególności z prezydentem Putinem, wpisuje się w szerszy kontekst „narracji” (tak to się teraz modnie mówi) w relacjach między tymi państwami.
Od prawie trzydziestu lat - co prawda z różnym natężeniem - obie strony nie szczędzą sobie uszczypliwości a nawet formułowanych bez ogródek oskarżeń, przy czym od niedawna to my przyjęliśmy ton mentorski, oskarżając Rosję o „tendencje imperialne”, a zwłaszcza o „próby odtworzenia Związku Radzieckiego”, a niektórzy (raczej zakręceni) politycy nawet twierdzą, że jesteśmy z tym państwem w stanie wojny „hybrydowej”. Szczęśliwie nikt tych ostatnich nie traktuje poważnie.
Przy każdej okazji (a nawet bez okazji) potępialiśmy „agresję na Ukrainę”, „aneksję Krymu” oraz głośno cieszyliśmy się z każdej rzeczywistej lub domniemanej porażki Rosji.
Nasza gorliwość na tym froncie była czymś unikatowym, bo nawet przyjazne nam państwa (a nie mamy ich zbyt wielu) np. Węgry, zachowują od lat w stosunku do Rosji dużo większą powściągliwość.
Być może było to dla nas swoistym odreagowaniem na – oględnie mówiąc - brak spektakularnych sukcesów politycznych w relacjach z państwami, które uznajemy za naszych sojuszników lub nawet przyjaciół, a zwłaszcza za upokorzenie ze strony polityków izraelskich i amerykańskich, którzy zgodnie zarzucają nam wrodzony „antysemityzm”, „udział w wymordowaniu Żydów” oraz publicznie przypominają nam o „obowiązku” zwrotu tzw. mienia bez spadkowego.
Miarę goryczy przelała forma nacisku nakazującego nam zmianę przepisów o IPN, czyli wycofania się penalizacji kłamstw na temat naszego udziały w holokauście. Ponoć nie uwzględniliśmy „wrażliwości” władz izraelskich, którą powinniśmy znać i której powinniśmy się podporządkować (dlaczego?). To, co wtedy opowiadali niektórzy politycy opozycyjni, raczej nie mieściło się w głowie, bo nawet jedna „polityczka” sugerowała publicznie, że powinniśmy najpierw uzgodnić (na piśmie!) z Izraelem treść polskiej ustawy przed jej uchwaleniem przez Sejm. Również niewielu już traktuje poważnie tego rodzaju „debaty” polityczne, a już na pewno pomysły części „klasy politycznej” na temat kształtowania naszych stosunków międzynarodowych, zwłaszcza ze „strategicznymi” partnerami; po tym, jak poznaliśmy stan świadomości tejże „klasy” na podstawie podsłuchów przy żarciu ośmiorniczek - nikt już nie ma i nie będzie mieć złudzeń.
Tym razem jednak spór z Rosją dotyczy interpretacji przeszłości a oskarżenia pod naszym adresem są również absurdalne co przynajmniej część naszej narracji historycznej, zwłaszcza na temat „sowieckiej okupacji” trwającej jakoby w Polsce przez ponad czterdzieści lat. Postawiony publicznie przez stronę rosyjską zarzut, że jesteśmy winowajcami wywołania drugiej wojny światowej, jest tak samo nonsensowny jak twierdzenia polityków izraelskich, że my odpowiadamy za wymordowanie przez Niemców (nie „nazistowskich”, bo „ nie nazistowskich” wtedy nie było) obywateli polskich wyznania mojżeszowego.
Również negowane przez stronę rosyjską znaczenie układu Ribbentrop – Mołotow jako jednej z istotnych przyczyn wybuchu wojny w 1939 r. jest mało wiarygodne. Oba haniebne układy: w Monachium (1938 r.), gdy „zachodnie demokracje” wraz z Hitlerem i Mussolinim zgodziły się na rozbiór Czechosłowacji („daleki kraj, o którym niewiele wiemy” – słowa ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii) - tym razem bez Związku Radzieckiego, oraz wspomniany już układ zawarty w Moskwie w dniu 23 sierpnia 1939 r., umożliwiały lub ułatwiały ekspansję terytorialną i militarną Niemiec na wschód Europy, co było istotą tamtej wojny.
Układ podpisany przez ministra spraw zagranicznych Niemiec i Związku Radzieckiego nie był tylko ekscesem w relacjach między tymi państwami. Państwo bolszewickie było przecież antyrosyjskim tworem niemieckiego wywiadu i miało od początku swego istnienia szczególne relacje najpierw z cesarskim a później republikańskim Berlinem, mimo deklarowanego antykomunizmu ze strony polityków niemieckich - nie należy wierzyć w kategorycznie wyrażane poglądy przez polityków. Państwo bolszewickie, przekształcone w 1922 roku w Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich (nawet w nazwie nie było „Rosja”), było jednocześnie największym politycznym sukcesem geopolitycznym w całej historii państw tworzących niemiecką przestrzeń polityczną, a zarazem ich największą katastrofą.
Już wyjaśniam ten myśl: bolszewicka dywersja w Rosji zorganizowana przez władzę cesarskiego Berlina w latach 1917 – 1918 miała zniszczyć militarnie, ekonomicznie i demograficznie to państwo, gdyż w świadomości niezbyt rozgarniętych polityków niemieckich było to jedynym sposobem eliminacji „słowiańskiego zagrożenia” i stworzenia podporządkowanej Berlinowi Mitteleuropy. Bolszewicy okpili zarozumiałych ignorantów z Hindenburgiem na czele, utrzymali się u władzy na przekór napisanej w Berlinie projekcji. Współpracowali z Weimarską Republiką (np. Rapallo), ale nie porzucili swoich rewolucyjnych ambicji wywołania „światowej rewolucji”. A gdy zostali zaatakowani przez Niemcy w 1941 r., byli zdolni nie tylko pokonać je militarnie, lecz również podbić i upokorzyć w sposób iście bolszewicki, do czego chyba nie byłaby zdolna carska czy też republikańska Rosja.
Należy sądzić, że po tym doświadczeniu dla wielu pokoleń niemieckich polityków podstawowym paradygmatem geopolitycznym jest i będzie pokojowe ułożenie się z władzami w Moskwie (niezależnie, kto będzie tam rządzić), oczywiście kosztem innych państw, zwłaszcza środkowo-wschodniej Europy (ale nie tylko).
Dziś i w dostrzegalnej przeszłości istotą „kompromisu” niemiecko-rosyjskiego jest zachowanie niemieckiej dominacji ekonomicznej i politycznej w przestrzeni między tymi dwoma państwami (Mitteleuropa): każdy rosyjski rząd, który nie będzie kwestionował tej wizji, może liczyć na pełne poparcie Berlina, lecz Rosja musi być jednak w tej koncepcji ekonomicznie słaba, nawet gdy militarnie będzie potęgą.
Na razie, mimo wyrażanych niekiedy głosów sprzeciwu, nie kwestionujemy niemieckiej dominacji we wschodniej Europie. Nowością jest próba stworzenia pod amerykańskim protektorem związku państw tego regionu pod nazwą międzymorza lub trójmorza, który nominalnie jest wyłącznie antyrosyjski, a również obiektywnie antyniemieckim. Oczywiście, politycy tworzący ten układ muszą prowadzić misterną grę, realizując tę wizję. Sądzę, że wszyscy z dużą dozą sceptycyzmu oceniają kompetencję w tym zakresie całości „klasy politycznej” państw postsocjalistycznych, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej mniejszy lub większy związek z Berlinem, czego najlepszym przykładem jest europejska kariera byłego polityka polskiego premiera.
Kiedy popełniliśmy błąd, który podniósł dotychczasowy spór z Rosją na obecny już niewiarygodny dla nas poziom? Sądzę, że był nim brak zaproszenia prezydenta Rosji na obchody 75 rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz - Birkenau. Bo brak należytego uhonorowania wyzwolicieli wpisał się w naszą niezbyt mądrą narrację „drugiej okupacji”: przyjmując ten sposób rozumowania, Armia Radziecka nie wyzwoliła tego obozu, lecz rozpoczęła się jego nowa „okupacja”.
Nie chcemy zrozumieć, że wielki wysiłek a jednocześnie wielkie ofiary, czyli „Wielka Wojna Ojczyźniana” narodów tworzących Związek Radziecki w latach 1941-1945 są dla nich wyjątkową wartością, która łączy ich w nową wspólnotę. Jakoś musimy uszanować „wrażliwość” rządu izraelskiego w naszym prawodawstwie, a nie chcemy i nie umiemy uszanować „wrażliwości” rządu rosyjskiego. Szkoda. Do geopolityki raczej się wciąż nie nadajemy.
Witold Modzelewski