Dyskusje o przeszłości zastępują, a już na pewno wypełniają, wojenki prowadzone na specyficznym froncie, na którym zderzają się przeciwstawne „polityki historyczne”. Każdy nieświadomy uczestnik tychże debat jest wciąż ostrzegany, że nie wolno „pisać historii na nowo” (to już jest tzw. myślozbrodnia), obowiązuje bezwzględny zakaz dyskusji na wszystkie tematy, które są istotą i celem danej polityki historycznej, bo przecież ów dyskurs nie ma na celu ustalenia jakiejkolwiek prawdy historycznej, lecz rządzi się koniecznością opowiedzenia się po jakiejś stronie.
Nie ma tu miejsca dla symetrystów: albo stoisz wiernie u tronu „naszej” prawdy historycznej, albo jesteś wrogiem, gdy twoje poglądy nawet tylko pośrednio pokrywają się z wrogą nam polityką historyczną. Wybór jest między rolą „wiernego wyznawcy”, albo „agenta wpływu”. Trzeba mieć te same co do joty poglądy, a opiniotwórczym komentatorom „nie mieści się w głowie” jakikolwiek pluralizm w ramach jednego obozu: podziały muszą być jasne i nie pozostawiać jakichkolwiek wątpliwości.
Mierząc to zjawisko według wskaźnika DGP, gdzie pełny i bezwzględny podział na obozowe myślenie, nie przewidujący żadnych stanów pośrednich, wynosi 1, obecny stan dyskusji historycznej na temat naszej przeszłości w stosunkach polsko-rosyjskich już oscyluje między 0,95 a 0,98. Nie muszę wyjaśniać, skąd wziął się wskaźnik DGP – wystarczy lektura opiniotwórczych mediów codziennych.
Ów przydługi i dość ogólny wstęp poprzedza przypomnienie dwóch inicjatyw pokojowych sprzed stu laty: pierwsza z przełomu lat 1919-1920, która nie zakończyła się sukcesem, druga z przełomu lat 1920-1921, którą zwieńczył pokój ryski. Obie dotyczyły stosunków polsko-bolszewickich. Przypomnę pokrótce fakty: pierwsza inicjatywa zawarcia pokoju wyszła ze strony rządu bolszewickiego, a dokładnie Komisarza Spraw Zagranicznych, hrabiego (tak, tak) Cziczerina, gdzie zaproponowano Polsce zawarcie traktatu pokojowego i ustalenie granicy pokrywającej się mniej więcej z linią frontu wojsk polskich i bolszewickich. Proponowana granica zostawiła po stronie polskiej ziemie położone na zachód od linii drugiego rozbioru z 1793 r. – daleko na wschód od linii Curzona. Inicjatywa ta została odrzucona przez ówczesnego Naczelnika Państwa, który na wiosnę 1920 r. rozpoczął tragiczną w skutkach tzw. wyprawę kijowską.
Pod wpływem państw byłej Ententy zostały podjęte po raz drugi negocjacje pokojowe z bolszewikami (formalne rozpoczęcie już w dniu 16 sierpnia 1920 r., czyli w chwili, gdy właśnie zdarzył się „Cud nad Wisłą”), co już w październiku tego roku doprowadziło do uzgodnienia wspólnej granicy, którą ostatecznie przyjęto w pokoju ryskim. Co najważniejsze, była to w zasadzie ta sama granica, którą ponad rok wcześniej proponował nam Cziczerin, czyli wspomniana już granica polsko-rosyjska po drugim rozbiorze Polski.
Dlaczego nie przyjęliśmy tej oferty, gdy dawano nam ją bez walki, a następnie sami ją zaproponowaliśmy pod dwóch kampaniach: przegranej (kijowskiej) i wygranej (warszawsko-niemeńskiej)? Przecież to jakiś nonsens: po co było prowadzić bezsensowną, kosztującą nas co najmniej kilkadziesiąt tysięcy zabitych i rannych (pada nawet liczba przekraczająca 150 tys. zł) wojnę, ponosząc do dziś nieoszacowane straty materialne zapewne liczone w wielu miliardach obecnych złotych, których doznało państwo słabe, które w lipcu i sierpniu 1920 r. o mały włos nie poniosło klęski tracąc swoją stolicę?
Na początku 1920 r. rządy bolszewickie zawarły całą serię trwałych układów pokojowych ze wszystkimi byłymi „okrainami” (tak się wtedy mówiło) państwa rosyjskiego (Litwą, Łotwą, Estonią, Finlandią). Były to układy kompromisowe, uwzględniające aspiracje terytorialne tych państw. Owe umowy okazały się trwałe, dając im prawie dwadzieścia lat pokoju. To długo jak na ówczesne realia. Tylko my musieliśmy najpierw przegrać, a potem wygrać wojnę, wykrwawiając i osłabiając nasze państwo.
Dlaczego więc w dzisiejszej debacie nie stawiamy tych pytań? Odpowiedź prawdopodobnie tkwi w istocie obecnej „polityki historycznej”, czyli jest poza rzeczową debatą. Do kanonów tej polityki należy apologia ówczesnego Naczelnika Państwa, który był (jakoby) zwycięzcą w wojnie polsko-bolszewickiej i jedynym obrońcą naszej niepodległości przez „nawałą ze wschodu”. To jego polityka doprowadziła do odrzucenia podanego nam na tacy pokoju, który po roku ciężkich walk dostaliśmy po raz drugi na tych samych warunkach. Czy kogoś, kto odpowiadał za ten obrót sprawy można uznać za wzorzec skuteczności i racjonalności politycznej? Ówcześni politycy, którzy rządzili naszym krajem przed stu laty nie mieli tu jakichkolwiek wątpliwości i wysłali go na polityczną emeryturę, z której mógł wrócić do władzy tylko w drodze zamachu stanu. Stało się to, jak pamiętamy, w maju 1926 r., kosztem kilkuset zabitych: ciekawe, czy w tym roku nasi współcześni postpiłsudczycy będą obchodzić – mimo zarazy – rocznicę tego puczu?
Witold Modzelewski