Najważniejsze (obiektywnie) wydarzenia historyczne z reguły są następstwem inicjującego je przypadku. Owa inicjacja rozpoczyna nowy czas, który już żyje samodzielnie, odsuwając w cień ów przypadek, który najczęściej popada w zapomnienie. Ale bez niego (prawdopodobnie) tzw. rzeczy potoczyłyby się w inną stronę.
Przeciwstawieniem powyższej tezy jest wiara w determinizm, czyli obiektywne „procesy historyczne”, „rządzące mechanizmy dziejowe”, czy jakieś tam „końce historii”. Ich istotą jest przekonanie, że wszystko już było i w dodatku wiemy jak było, a będzie tylko to, co już kiedyś było.
Parafrazując słowa Bismarcka na temat Wilhelma II, współczesny świat najgłośniej objaśniają nam ci, którzy nie wiedzą, ale również nie wiedzą, że nie wiedzą. Wydarzenia na Białorusi oraz ciąg zdarzeń, które po nich nastąpią, są bliższe teorii inicjalnego przypadku. Sam fakt, że kiedyś nastąpi kres rządów polityka, który włada danym państwem przez ćwierć wieku, jest czymś zupełnie oczywistym. Również pokojowy protest przeciwko kontynuacji jego rządów mógł przejść bez echa, tak jak wiele tego rodzaju zdarzeń charakterystycznych dla państw rządzonych przez mniej lub bardziej oświeconych satrapów. Ale wydarzyło się to w wyjątkowym czasie decyzyjnego nokautu, którym jest obowiązujący dogmat walki z pandemią, światowej zapaści ekonomicznej wywołanej metodami walki z tym zagrożeniem, „tu i ówdzie” występującego kryzysu przywództwa, ostatniej prostej wyrównanej kampanii wyborczej w najważniejszym supermocarstwie, uwikłanym w zimną wojnę ze swoim głównym rywalem ekonomicznym, gnijących wrzodów niewygranych wojen, bezspornych porażek „wolnego świata” w regionalnych konfliktach, zglobalizowanej polityki oraz ogólnej porażki wszystkich, którzy od piętnastu lat wpływają na stan najbliższego sąsiada Białorusi, czyli Ukrainy.
Zbyt wiele niewiadomych, brak umiejętności prognozowania nawet najbliższej przyszłości oraz strach i bezradność tych, którzy uzurpują sobie prawo decydowania za innych, spowodują, że owe „rzeczy” potoczą się w nieprzewidywalnym (normalnie) kierunku.
A jaki on będzie? Popuśćmy wodze fantazji. Ci, którzy prędzej czy później będą rządzić Białorusią uzyskają na pewien czas w tych okolicznościach nieznany zakres swobody. Jedyną istotną presją, która będzie spędzać im notorycznie sen z powiek, będzie świadomość, że nikt nie autoryzuje i nie popiera ich działań. Nikt nie będzie „wiedział lepiej”, co w tych okolicznościach mają czynić, w tym również sami bezpośrednio zainteresowani. Wbrew temu co ktoś opowiada, „ich („Białorusinów”) oczy nie zwróciły się na Zachód (czyli na nas), a jego regionalne wzorce nie są czymś nachalnie atrakcyjnym (patrząc na północ, jak i na południe), a najważniejszym, nadrzędnym przykazaniem nowego pokolenia polityków jest i będzie uniknięcie rozlewu krwi, czyli wojny. Każdej wojny: tej zimnej i tej gorącej.
Jeśli jest tu jakaś historyczna paralela z naszą przeszłością, to warto przypomnieć czasy mądrych po szkodzie polityków, którzy rozpoczynali kariery w czasie Sejmu Czteroletniego, a następnie rządzili dwoma wariantami „Rzeczypospolitej jeden i pół”, czyli Księstwem Warszawskim i Królestwem Kongresowym lat 1815-1830. Byli ostrożni, realistyczni i kompromisowi. Ale dużo skuteczniejsi niż ich następcy.
Sądzę, że w jakiś sposób będą do nich podobni politycy postłukaszenkowej Białorusi, którzy będą chcieli przede wszystkim dogadać się z każdym, kto będzie chciał mieszać w ich kotle. A że wszyscy szkodliwi ingerenci, mimo że obiektywnie silniejsi, są mocno uwikłani w własne problemy, to łatwiej będzie się z nimi dogadać.
Znów zrobię wycieczkę do naszej przeszłości: polscy politycy pierwszego trzydziestolecia XIX wieku byli wyjątkowo elastyczni: w 1812 roku w pełni autoryzowali agresję na Rosję, by po dwóch latach przejść do jej obozu i budować kolejną wersję polskiej państwowości pod berłem cara Aleksandra I, który był również królem Polski. W drugiej, już pokojowej batalii osiągnęli dużo więcej od niedawnego wroga, a napoleońscy generałowie, łącznie z patronem naszego hymnu generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim, przeszli na nową służbę: przedtem służyli cesarzowi Napoleonowi - teraz cesarzowi Rosji. Czym różnili się od polityków dwudziestowiecznego chowu, a wiek ten przecież w sensie obiektywnym trwa do dziś? Nie byli zacietrzewieni i ograniczeni: umieli zmienić sojusze w interesie Polski. I dali nam więcej niż wszyscy „niepodległościowi determiniści”, którzy nie mieli na tyle wyobraźni oraz odwagi, aby zawierać trudne kompromisy.
Nowe pokolenie polityków białoruskich będzie szukać kompromisów w imię pokoju, a przede wszystkim nie będą chcieli narazić swojego narodu na ukraińską poniewierkę. Nie będą też chcieć „dołączyć do Unii Europejskiej”, ani szukać protektorów dla antyrosyjskiej polityki w „zachodnich” stolicach. Osiągną sukces, który będzie porażką tych wszystkich, którzy chcieliby wyhodować „problem białoruski” jako antyputinowską dywersję.
Ów sukces będzie przykładem dla wielu: nie tylko na wschodzie, ale również w społeczeństwach innych państw - nie tylko środkowowschodniej Europy. Pokojowa wymiana elit, również aksamitne secesje, a przede wszystkim przyspieszenie wymiany pokoleniowej w wielu państwach, będą owym efektem domina. Jeśli Białorusinom uda się w łagodny sposób wysłać na emeryturę politycznie podstarzałe już pokolenie polityków, którzy wciąż żyją martwymi już schematami z przełomu wieku, to będzie to dla wielu dobry przykład. Inni też uwierzą, że jest to możliwe również w ich krajach.
Zapewne ktoś zauważy, że powyższa interpretacja tego casusu najwięcej obaw powinna widzieć w świadomości prezydenta Putina, bo to on powinien obawiać się pokojowego wezwania „uchadi”. Może. Sądzę jednak, że nie tylko: dotyczy to wielu państw nowej Europy, które mają dość nieudolnych rządów oraz starych elit rządzących poprzez zgrzybiałe biurokracje oraz lobbystów, które udowadniając dziś swoją niemoc w rozwiązaniu nawet tych problemów, które same tworzą. Czeka nas powolna lecz rozlewająca się fala pokojowych protestów w wielu krajach – również w Starej Europie i za oceanem. Mogą one zmienić wiele, a przede wszystkim odsunąć od władzy pokolenie dogmatyków wierzących w koniec historii.
Można oczywiście zdeptać ten ruch i obronić status quo. Tyle tylko, że nikt nie będzie miał odwagi wydać odpowiednich rozkazów i nie będzie kim pacyfikować pokojowych demonstrantów.
Przed trzydziestu laty masowe demonstracje zakończyły historię „państw demokracji ludowej”. To szmat czasu i weterani tamtego sukcesu nie będą mieć siły i chęci przeciwstawić się nowemu pokoleniu, które już nie wierzy w przymus „liberalnej demokracji”.
Witold Modzelewski