banner

ModzelewskiKiedy myśli się o polskiej polityce wschodniej prowadzonej przez wszystkie rządy minionego trzydziestolecia (liberalno-lewicowe, liberalne i prawicowe), należy wskazać co najmniej trzy tzw. obszary (okropnie brzmi) naszej aktywności międzynarodowej: narrację, stosunki gospodarcze i geopolitykę.
Pragnę również zastrzec, że ów „Wschód” jako przestrzeń polityczną rozumiem w sposób tradycyjny, czyli jako wschodnią część Europy, którą wypełniają (przede wszystkim) Rosja, państwa powstałe po rozwiązaniu w 1991 roku Związku Radzieckiego i południowoeuropejskie państwa należące w przeszłości do „obozu państw socjalistycznych”.
Sądzę, że w tej przestrzeni mieści się na północy Finlandia (do 1918 roku była częścią państwa rosyjskiego), a na południu Turcja, ale nawet wyznawcy naszej postmocarstwowości jako „strategicznego sojusznika Stanów Zjednoczonych” nie sięgają wyobraźnią aż tak daleko.

Zacznijmy od języka („narracji”), którym posługuje się polska polityka wschodnia tego okresu. Jest to wrogi, podniecony język, wypełniony bez przerwy ostrzeżeniami przed „rosyjską agresją” lub „zagrożeniem rosyjskim”. Nie ma w nim czegokolwiek, co zasługiwałoby na miano tradycyjnie pojmowanej „polityki” w realiach międzynarodowych. Nie wiadomo również, do kogo adresowane są oświadczenia o „rosyjskim zagrożeniu”, „groźbie wojny hybrydowej”, „zielonych ludzikach” i „agresywnych zamiarach Putina”.
Mam wrażenie, że wszystkie te słowa służą tylko temu, aby je wypowiedzieć, i nie sięgajmy wyobraźnią dalej, a przede wszystkim nie wiemy, jaki mają wywołać skutek. Chyba jest on zupełnie nieważny. Nie oczekujemy reakcji, akceptacji, a nawet polemiki. Powiedzieliśmy swoje i już. Przyjęliśmy rolę osamotnionej Kasandry, której zupełnie nie obchodzi to, czy ktoś w ogóle słucha jej głosu.
Jeżeli dobrze rozumiem wizję nieszczęść, które czekają ten region świata, to namalowano ją w sposób następujący: − Rosja po „agresji na Gruzję”, „aneksji Krymu” i „wschodniej Ukrainy” nie zatrzyma się w swoich apetytach, przez co zagraża (czym? Kolejną aneksją?) państwom bałtyckim, a nawet Polsce;
− my „nie oddamy ani guzika”, musimy budować swój arsenał, kupując od Stanów Zjednoczonych drogie uzbrojenie, a przede wszystkim umacniać „wschodnią flankę NATO” (przeciw Rosji);
− sami nie umiemy się obronić (dlaczego?), konieczne jest więc wprowadzenie na nasze terytorium obcych wojsk, dlatego zabiegamy usilnie o stałą obecność wojsk państw NATO, najlepiej amerykańskich i brytyjskich, a nawet niemieckich, choć one już są obecne na naszych poligonach i trwale stacjonują na terytorium państw bałtyckich, co w świadomości (większości) Polaków rodzi raczej złe skojarzenia;
− naszą rolą jest „mobilizowanie” światowej opinii publicznej przeciwko „rosyjskiemu zagrożeniu”, nieustawanie w wysiłkach (słownych) i epatowanie (bezskuteczne) o antyrosyjską solidarność państw tego regionu.

Mam wrażenie, że nie zależy nam również na tym, czy ktoś bierze na poważnie nasze podniosłe słowa. Nie ma to dla nas zresztą żadnego znaczenia, bo jednocześnie nie chcemy się wplątać w żaden realnie istniejący spór. Przez prawie piętnaście lat wspieraliśmy słownie majdanową Ukrainę, gromiliśmy (słownie) rosyjską agresję, ale bynajmniej nie zabolało nas całkowite pominięcie przy stole rokowań mających na celu zakończenie tego konfliktu. Nikt nas tam nie chce, bo również nikt nie słucha naszej politycznej narracji.

Sądzę, że wszyscy adresaci naszego gadania traktują nas jako niegroźnych podjudzaczy, którzy w razie czego wezmą ogon pod siebie i zostawią partnerów na lodzie. Zresztą co mielibyśmy zrobić w ich interesie? Nie mamy na to ani środków, ani chęci (czyli tu jesteśmy zaskakująco racjonalni).
Zapominamy również, że w świadomości politycznej nowych państw powstałych na wschód i północ od naszej wschodniej granicy, jesteśmy byłym… agresorem (podobnie jak Rosja i Związek Radziecki), którego poparcie dla ich niepodległościowych ambicji brzmi zupełnie niewiarygodnie. Ciągle jesteśmy skrycie podejrzewani o chęć powrotu na „ich” terytorium oraz zgłoszenia roszczeń terytorialnych i majątkowych („walka o Kresy Wschodnie”).
Z perspektywy Wilna czy Kijowa nasze bezwarunkowe wsparcie dla niepodległości tych państw jest czymś wręcz podejrzanym, dlatego że są to państwa ze swej istoty antypolskie, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie może w Polsce popierać ich niepodległościowych aspiracji.

Największe obawy budzi powtórka pokoju ryskiego, czyli dogadanie się Polski z bolszewikami (tzw. czerwoną Rosją) i podział stref wpływów w tym regionie świata między dwóch największych graczy. Państwa te nie chcą mieć z Polską nic do czynienia i obawiają się, że nad ich głowami Warszawa ugada się z Moskwą. Inaczej mówiąc, jak słusznie zauważyli polscy politycy przed stu laty, tylko bolszewicy mogą najwięcej dać na wschodzie, bo wszystkie nowo niepodległe państwa między Polską a Rosją są obiektywnie równie antypolskie, co antyrosyjskie.

Chyba nie istnieje także jakaś koncepcja polityki gospodarczej naszego kraju w stosunku do państw tego regionu. Wiemy tylko, że:
− mamy uniezależnić się od dostaw gazu z Rosji (ale już nie od dostaw ropy naftowej);
− ma powstać Via Carpatia, która połączy bałtyckie porty Litwy i Łotwy z południowo-wschodnią Europą, czyli kosztem naszych bałtyckich interesów (jakiś nonsens);
− konsekwentnie likwidujemy obecność naszych towarów i firm na rynku rosyjskim poprzez nakładanie na naszych eksporterów sankcji wywozowych;
− poparcie polityczne dla pomajdanowej Ukrainy idzie w parze z utratą ukraińskich rynków;
− tolerujemy, a nawet wspieramy import rosyjskiego węgla.
Nic nie wiadomo o wspieraniu rozwoju handlu między Polską a innymi państwami tego regionu, zwłaszcza wzajemnym wspieraniu inwestycji czy ograniczeniu przemytu.
Jedyną znaną formą integracji jest rozwój fikcyjnego handlu z Litwą, Łotwą, Słowacją i Czechami, mającego na celu wyłudzanie zwrotów VAT-u, co jest najbardziej opłacalną działalnością, z którą nie może konkurować tradycyjny handel.
Wciąż nie stanowimy dostatecznie chłonnego rynku zbytu dla towarów pochodzących z państw ościennych, tamtejszy biznes (podobnie jak polski) jest zbyt słaby, aby rozwijać się poprzez eksport na naszym rynku. Jest to wciąż rynek zbyt biedny i podzielony między zachodnie sieci handlowe. Czy umiemy wymienić choćby po pięć produktów wytworzonych w każdym z sąsiednich państw, które na trwałe zaliczają się do koszyka dóbr naszych konsumentów? Odpowiedź znamy.
Na koniec o geopolityce wschodniej naszych niepodległych rządów. Liberałowie i lewica wprost i bez reszty podporządkowali nas polityce niemieckiej. Później (dość niedawno) pojawiła się koncepcja Trójmorza, czyli jakiegoś regionalnego związku państw wschodnio-bałtyckich, zachodnio-czarnomorskich i wschodniego Adriatyku. Do tej grupy mają się zaliczać również Słowacja, Węgry, a może nawet Austria i państwa postjugosłowiańskie. Czy jest tam miejsce także dla Ukrainy i Finlandii? Nie wiadomo.

Znawcy polityki amerykańskiej twierdzą, że protektorem i inicjatorem Trójmorza są Stany Zjednoczone, które chcą osiągnąć dwa cele strategiczne:
− oddzielenie Niemiec od Rosji nowym „kordonem sanitarnym”, co ma osłabić Unię Europejską poprzez uniemożliwienie jej rozwoju dzięki integracji ekonomicznej z rynkiem rosyjskim;
− zablokowanie utworzenia nowego jedwabnego szlaku, który miałby kończyć się właśnie w tym regionie, czyli tu wrogiem są Chiny.
Wydaje się, że plan ten brzmi dość rozsądnie, jeżeli spełnione zostaną trzy warunki „brzegowe”:
− do Trójmorza nie będzie włączona Ukraina, która jest państwem zbyt dużym i mało obliczalnym, destabilizującym ten region, a przede wszystkim w stanie agonii;
− dla państw tego regionu, będących w dużej części zapleczem ekonomicznym Niemiec, będzie to próba wyjścia z tej kurateli i odzyskania ekonomicznej niepodległości (ale na to przecież nikt w Berlinie im nie pozwoli);
− rządy w Warszawie nie będą chciały odgrywać roli lidera, bo federacji z Polską nikt teraz nie chce (ani nie chciał przed stu laty), czyli musimy się zgodzić na pośrednią, drugoplanową rolę, co jest zgodne z naszym potencjałem, ale zupełnie nie pasuje do naszych (ukrytych) ambicji. Wręcz zaskakujące jest to, że stanowi to jakiś powrót do koncepcji NATO-BIS, której autorem był… Lech Wałęsa.
Jeżeli coś wyjdzie z tej inicjatywy, to szybko i na siłę doń wproszą się Niemcy i przekształcą Trójmorze w nową wersję ich Mitteleuropy, czemu przyklaśnie większość europejskich przywódców, taki sobie wszechobecny potworek występujący pod nazwą „społeczności międzynarodowej”.

W ciągu najbliższych lat (może szybciej) nastąpi trwałe zbliżenie między Rosją a Francją i Włochami, czyli cichy powrót do polityki równowagi (trzeci wariant ententy). Niemcy są zbyt silne, przez co mobilizują Paryż do dialogu z Moskwą. My oczywiście nie uczestniczymy w tej grze, zresztą są to progi nie na nasze nogi. Jednocześnie wrogość wobec Rosji, połączona z poparciem dla antyrosyjskich władz w Kijowie, wyeliminuje nas na lata z aktywnej roli w nowej polityce wschodniej i zachodniej Europy.
Witold Modzelewski