banner


ModzelewskiCzęść naszej „narracji politycznej” jest wręcz zadziwiająca. Najważniejsi politycy w państwie jednym tchem mówią o (bezspornym) sukcesie ekonomicznym naszej gospodarki ostatnich czterech lat oraz o grożącej nam wciąż „agresji rosyjskiej”. Ponoć za granicą wschodnią (lub trochę dalej) czyha na nas jakiś zdradziecki wróg, który wciąż chce nas zaatakować. Mamy być kolejną ofiarą, bo wcześniej wydarzyła się „agresja w Gruzji”, a potem „agresja na Ukrainie”, mimo że te kraje nie są w stanie wojny z jakimkolwiek państwem, a z Rosją (która jest tym „agresorem”) mają wciąż stosunki dyplomatyczne. Najistotniejsze jest to, że polskich (i obcych) przedsiębiorców i inwestorów straszy się potencjalną agresją Rosji.

Apeluję więc o opamiętanie: gdyby ktoś poważnie traktował te wypowiedzi, to należałoby natychmiast zwijać w Polsce interesy i wytransferować wszystko, co się da, za granicę. W państwie raczej niezbyt dużym, zagrożonym „agresją” mocarstwa nuklearnego, mającego w dodatku jedną z największych (największą?) armii świata, nikt nie będzie inwestować swoich pieniędzy, bo może to szybko stracić.
Na szczęście nikt nie bierze serio folkloru naszej sceny politycznej, ale przecież można przekroczyć granicę, zza której nie ma już powrotu. Dlatego jeszcze raz proszę o opamiętanie.

Nie bardzo rozumiem, skąd bierze się publicznie wyrażany strach przed rzekomą agresją. Najczęściej stawiana jest teza, że idzie o lobbing firm amerykańskich, które chcą nam sprzedać produkowany przez siebie sprzęt wojskowy. Obywatele mogą przecież zadać pytanie (i pytają): po co mamy dać zarobić kilku wielkim koncernom, których obroty są zapewne większe od polskiego budżetu, kupując np. samoloty wojskowe i wydając na to grube miliardy złotych? Przecież nas na to obiektywnie nie stać. Warto przeliczyć, o ile wzrosłyby świadczenia społeczne, o ile bylibyśmy bogatsi, gdyby te pieniądze zostały w kraju. Trzeba więc nas straszyć wyimaginowaną agresją rosyjską, aby pozwolić politykom kupić kilkanaście nowych zabawek.

Jest również inne, zapewne równie prawdziwe wytłumaczenie tego fenomenu. Od ponad dwustu lat w interesie geopolitycznym wielu państw jest stały konflikt polsko-rosyjski, a w latach 1944–1989 polsko-sowiecki, przy czym właśnie my mamy być stałym inicjatorem złych relacji między naszymi państwami. Przykładów jest tak dużo, że nie muszę ich przypominać. Wskażę tylko, w czyim interesie był wybuch Powstania Listopadowego (Francji) oraz istnienie tzw. opozycji antykomunistycznej w latach Polski Ludowej (Niemiec i Stanów Zjednoczonych). Istotą tej koncepcji jest antyrosyjska lub antysowiecka dywersja, której sprawcą i ofiarą mają być właśnie Polacy.
Rosja, a później Związek Sowiecki miały mieć stałe kłopoty właśnie na głównej osi strategicznej wschód-zachód, miały się uwikłać w bezsensowny konflikt, miała popłynąć „rzeka krwi” (oczywiście głównie polskiej), co wywołać miało nierozwiązywalny problem tych dwóch państw i narodów. Taki kocioł bałkański, tylko bardziej na północ.

Koncepcja ta przynosi jej autorom same korzyści:
– osłabia pozycję międzynarodową Rosji (przejściowo Związku Sowieckiego), a osłabienie mocarstwa jest już sukcesem;
– można było zaoferować pomoc w rozwiązaniu „problemu polskiego”, a za to coś utargować od Rosji (Związku Sowieckiego);
– konflikt ten uniemożliwia najgroźniejszy dla wszystkich ważnych potęg europejskich sojusz polsko-rosyjski, którego obiektywnie boją się nie tylko Niemcy, ale i wszystkie państwa Europy;
– zimna i gorąca wojna polsko-rosyjska unicestwia wszystkie idee panslawistyczne, potencjalnie jednoczące tę część świata.
Oczywiście to my mamy zapłacić rachunki za powodzenie tej koncepcji, lecz nasza ofiara też ma wartość polityczną, bo wtedy można głośno solidaryzować się z krzywdzonymi Polakami, przyjąć ich emigrantów i mieć dzięki temu tanią siłę roboczą.

Oczywiście od 1989 roku realizowany jest – po raz nie wiem który – ten sam scenariusz. Początkowo nie miał on żadnego znaczenia, bo słabość nowo powstałej w 1991 roku Rosji nie wymagała polskiej dywersji. Dopiero gdy przywódcą tego państwa stał się Władimir Putin, nastąpił renesans tej koncepcji.
Wniosek jest tylko jeden – nie bądźmy „poetami w polityce” (określenie Ottona von Bismarcka) i nie dajmy sobie narzucić roli antyrosyjskiego dywersanta nie swoich interesów.
Witold Modzelewski