Na wiosnę 1920 roku rozpoczęła się jedna z najbardziej bezsensownych i wyjątkowo kosztownych naszych operacji wojskowych XX wieku, o skutkach porównywalnych tylko z Powstaniem Warszawskim. Idzie tu o tzw. wyprawę kijowską, czyli przegraną z kretesem agresywną kampanię, która wedle ostrożnych szacunków kosztowała nas około dwustu tysięcy zabitych. Skończyło się to nie tylko upokarzającą porażką „geniusza niepodległości”, lecz czymś znacznie gorszym, bo na karkach uciekających w popłochu wojsk polskich wtargnęły na ziemie etnicznie polskie „bolszewickie hordy” i niewiele brakowało, aby zdobyły Warszawę.
Załamany tą klęską ówczesny „Naczelnik Państwa” i wódz naczelny podał się do dymisji. Wręczył ten akt premierowi Wincentemu Witosowi i dał mu wolną rękę co do jego ogłoszenia, a sam… udał się do swojej przyszłej żony w kluczowym momencie tzw. bitwy warszawskiej.
Inny ważny polityk tamtej epoki – przywódca Narodowej Demokracji – szybko wyjechał do Poznania w celu stworzenia „swojego” rządu, w razie gdyby do Warszawy wkroczyli bolszewicy. Nasza świeżej daty państwowość rozsypywała się jak domek z kart, mógł ją uratować tylko cud, a – jak wiemy – cuda się zdarzają, zwłaszcza nad Wisłą (w państwach laickich i protestanckich „cudów nie ma”).
Nie znamy jeszcze wielu szczegółów na temat przyczyny owej nieszczęsnej wyprawy. Według zgodnej relacji historyków jej inicjatorem był oczywiście Józef Piłsudski, który chciał tą drogą stworzyć marionetkowy rząd „niepodległej Ukrainy” z prawie już zapomnianym atamanem Petlurą na czele. Ów figurant nie miał żadnego poparcia w swoim kraju, ale przecież wiadomo, że nasi nominaci zawsze reprezentują na Ukrainie prawdziwe „siły niepodległościowe” w odróżnieniu od nominatów rosyjskich czy bolszewickich, którzy są wyłącznie orędownikami „ucisku” i „zależności”.
Czy był to prawdziwy cel owej wyprawy? Chyba ówcześni politycy polscy nie byli aż taki głupi, aby uwierzyć, że narodowa mozaika ówczesnej eksguberni kijowskiej, złożona z Rusinów, Rosjan, Żydów, Polaków i Ormian (w Kijowie dominowała ludność mówiąca wyłącznie po rosyjsku), poprze jakiegoś Petlurę. Była to postać równie groteskowa co większość wymyślonych przez obce państwa polityków tego regionu, a polskie poparcie było przysłowiowym gwoździem do trumny w jego „karierze politycznej”.
Jeśli prawdą jest, że pomysł owej wyprawy wyszedł z kręgu byłych agentów HK-Stelle, czyli austriackiego wywiadu, to ci ludzie świetnie wiedzieli, że:
− austriacka wersja „ukraińskiej niepodległości” z istoty jest antypolska i w nas widzą oni głównego i odwiecznego wroga;
− zdolność samoorganizacji jakiejkolwiek państwowości przez ukraińskich nacjonalistów jest na tak niskim poziomie (co widzimy również po stu latach), że ów Petlura mógł każdego dnia zostać obalony lub zamordowany zarówno przez swoich przeciwników, jak i przez swoich zwolenników;
− umocnienie się jakiejkolwiek ukraińskiej państwowości od razu zrodzi roszczenia terytorialne tego tworu w stosunku do etnicznej Polski, bo przecież dwa lata wcześniej w pokoju brzeskim poprzednia wersja „samostijnej Ukrainy” (wymyślonej jak zawsze przez Niemców do spółki z Austriakami) dostała w prezencie kawał Podlasia i Chełmszczyznę.
Ewentualny sukces operacji kijowskiej byłby więc dla nas klęską. Czyli o co szło tak naprawdę? Część ówczesnych polityków była przekonana, że rzeczywistym celem było sprowokowanie bolszewików – mieli dostać pretekst do rozpoczęcia „marszu na zachód”, którego wtedy wcale jeszcze nie planowali. Wcześniej proponowali przecież Polsce bardzo korzystny pokój, bo nasza granica miała być przesunięta daleko bardziej na wschód w stosunku do stanu, który dopiero po dwóch latach powstał w wyniku pokoju ryskiego z 1921 roku. Czyli za darmo mogliśmy otrzymać więcej, niż uzyskaliśmy w wojnie z bolszewikami kosztującej nas setki tysięcy zabitych.
Przyjmijmy jednak za dobrą monetę obowiązujące wyjaśnienie celów tej wyprawy. Przypomnę, że mieliśmy skutecznie zainstalować w Kijowie jakiegoś uzurpatora, aby utworzył pseudoukraińskie państwo, które później przyłączy się do Polski. Miało to być realizacją „idei federacyjnej” autorstwa Józefa Piłsudskiego, który (jakoby) chciał powołać pod przywództwem Warszawy związek trzech państw: Polski (czyli Kongresówki wraz z Galicją Zachodnią), Litwy i Ukrainy.
Był to pomysł wręcz groteskowy; nie miał jakiegokolwiek poparcia ani wśród Ukraińców, ani wśród Litwinów. Najważniejsze, że nie miał on jakiegokolwiek poparcia wśród Polaków, a Piłsudski utrzymywał się przy władzy w latach 1918–1922 bez demokratycznej legitymacji. Większość ówczesnej klasy politycznej chciała się go jak najszybciej pozbyć, a służyła temu m.in. Konstytucja marcowa. Nienawidzili go endecy, pogardzali nim ludowcy, a skłóceni ze sobą socjaliści nigdy nie mieli szansy na zwycięstwo wyborcze (ani wtedy, ani później). Piłsudski mógł wrócić do władzy tylko w drodze zamachu stanu, co stało się w 1926 roku. W latach 1919–1922 był politykiem przegrywającym, jego pomysły nie miały poparcia, a on nie krył swojej pogardy do demokratycznej reprezentacji naszego kraju (czyli do władz Polski).
Piłsudczykom starczyłoby sił, aby dokonać zamachu stanu w Warszawie. Gdyby jednak stolicami „federacji” byłyby również ukraiński Kijów i litewskie Kowno (Wilno), zamach stanu zakończyłby się szybkim rozpadem tego tworu. Klęska wyprawy kijowskiej była więc mniejszym złem niż późniejsza katastrofa federacji polsko-litewsko-ukraińskiej.
Może ktoś wreszcie zbada nasze, a zwłaszcza bolszewickie archiwa i pozna rzeczywiste przyczyny wyprawy kijowskiej. Warto, bo nasza współczesna polityka ukraińska jest równie niemądra jak ta sprzed stu lat. Czy dziś bierzemy pod uwagę, że obecne państwo ukraińskie zakończy swoją historię, bo jego obywatele będą mieli dość pomajdanowych rządów, czyli kolejnych wcieleń ludzi pokroju atamana Petlury? Nasza druga „wyprawa kijowska” (tym razem wyłącznie o politycznym charakterze) też raczej skończy się klęską.
Witold Modzelewski
2020