Wojna ukraińsko-rosyjska ma już konsekwencje globalne. Państwa będące członkami BRICS postanowiły, że będą eliminować dolara USA z rozliczeń wewnętrznych i nawet zewnętrznych z państwami trzecimi. Przekroczyliśmy (prawdopodobnie) historyczny Rubikon, który podważa istotę ekonomicznej supremacji Stanów Zjednoczonych zapoczątkowaną w Bretton Woods przed prawie osiemdziesięciu laty.
Niepostrzeżenie powstała największa koalicja antyamerykańska w historii niejako na życzenie ich przeciwnika. Jest dziełem bezsensownej – z perspektywy interesów Waszyngtonu – wojny z Rosją prowadzonej przez to państwo na terenie Ukrainy. Czy zarozumiali analitycy rządu amerykańskiego nie wzięli pod uwagę tego skutku? Czy „osłabienie” Rosji oraz zubożenie Unii Europejskiej poprzez podtrzymywanie tej wojny opłacało się Waszyngtonowi z perspektywy zjednoczenia wszystkich państw antyzachodnich w koalicję antyamerykańską?
Odpowiedź jest zbyt oczywista. Nasi propagandyści, powtarzając słowa „światowego przywództwa”, cieszą się głośno, że „Europa zjednoczyła się przeciwko Rosji” (na swoją szkodę), do NATO przystąpiły dwa nowe państwa skandynawskie (obiektywny sukces polityczny), pomijają jednak milczeniem fakt, że państwa globalnego południa wraz z Rosją w tempie przyśpieszonym jednoczą się przeciwko USA oraz całemu Zachodowi, czyli starej i nowej Europie. W tym przeciwko Polsce.
Natarczywe oczekiwanie, że Chiny lub Brazylia „potępią rosyjską agresję” jest nie tylko naiwne, ale po prostu niemądre. Wręcz odwrotnie: skrytykują (już to częściowo zrobili) „podtrzymywanie” tej wojny przez ... Stany Zjednoczone nie ukrywając zbytnio satysfakcji, że ich wróg (historyczny) zużywa się jako mocarstwo i równie historycznie konfliktuje się z Rosją. To czego najbardziej powinien obawiać się antyamerykański (antyzachodni) dawny Trzeci Świat (prozachodniego już nie będzie)? Dobrze znamy odpowiedź i nie raz miałem już o tym okazję pisać: powinni się bać prozachodniej, „szanującej interesy amerykańskie” Rosji. W Afryce, Ameryce Łacińskiej oraz w większości Azji z sympatią pamiętane są czasy Związku Radzieckiego, gdy państwo to wsparło (z sukcesem) ruchy antykolonialne w wysiłkach zmierzających do pozbycia się najpierw kolonialistów, a potem reżimów prozachodnich.
Wiek XXI będzie znaczony drugą dekolonizacją: państwa postkolonialne usuną większość reliktów przypominających złą, wielowiekową przeszłość i postawią pomniki milionom ofiar „misji cywilizacyjnej białego człowieka”. Holokaust przy tym ludobójstwie już nie przeraża swoją skalą. A przede wszystkim policzą swoje szeregi, dochodząc prawdopodobnie do wniosku, że historia jest po ich stronie, bo są większością tego świata. Ich świata. W wojnie toczącej się na terenie Ukrainy są faktycznie po stronie Rosji, która przeciwstawiła się znienawidzonemu Zachodowi.
Gdy więc zdarza się okazja skutecznie zakwestionować najważniejszy instrument dominacji amerykańskiej w postaci dolara jako waluty światowej, zrobią to, gdyż nie może wroga mniejszość rządzić biedną większością.
Od ponad roku posługuję się publicystycznym pojęciem „światowe przywództwo”, (czyli obecne rządy w Waszyngtonie), dodając cudzysłów, gdyż jest to swoista nazwa własna. Są bowiem tacy, którzy nie są zdolni do samodzielności w jakiejkolwiek sferze – więc muszą mieć „przywództwo”. Prawdopodobnie ów cudzysłów nabiera już nową, ironiczną treść. Wydłuży się lista przegranych w tej wojnie. Jej główne ofiary znamy: pod Donbasem czy Mariupolem dobiega końca epoka dominacji amerykańskiej w byłym Trzecim Świecie. Czy warto było zdobyć wpływy w zrujnowanym i wyludnionym już kraju w zamian za utratę „przywództwa” na trzech kontynentach?
Głos podnosi również degradująca się szybko Stara Europa, która oczekuje większej autonomii w polityce wschodniej, ale to już na inną opowieść.
Witold Modzelewski